Przejdź do treści
Przejdź do stopki

Stęskniłam się za treningami

Treść

Rozmowa z Katarzyną Woźniak, brązową medalistką olimpijską w łyżwiarstwie szybkim
Nowy sezon już u progu, tymczasem Pani trenuje dopiero od trzech tygodni. Dlaczego?
- 2 czerwca przeszłam operację, zatem siłą rzeczy nie byłam w stanie wykonywać żadnych ćwiczeń przez dłuższy czas. Przez dwa miesiące nic nie robiłam, dopiero we wrześniu zaczęłam się ruszać, powoli wdrażać się w trening, ale wszystkich zaległości nie nadrobię błyskawicznie. Odpuszczę zatem inauguracyjne zawody Pucharu Świata, po raz pierwszy wystartuję najwcześniej pod koniec listopada, a bardziej prawdopodobnym terminem są grudniowe mistrzostwa Polski. Za mniej więcej sześć tygodni powinnam móc trenować na pełnych obrotach i z pełnymi obciążeniami.
Ta operacja była konsekwencję urazu odniesionego jeszcze w Vancouver?
- Tak. Podczas jednego z treningów jeszcze przed olimpijskimi startami nieszczęśliwie zahaczyłam łyżwą o nogę, doszło do półtoracentymetrowego rozcięcia na wysokości ścięgna Achillesa. Lekarze założyli mi szwy, przez kilka dni nie mogłam normalnie pracować, ale na igrzyskach wystąpiłam. Po powrocie do kraju okazało się, że uraz jest poważniejszy, musiałam poddać się operacji.
Zabieg stanowił na pewno niezbyt miłą "pamiątkę" z Kanady, ale ogólnie rzecz ujmując, przywiozła Pani stamtąd świetne wspomnienia. Często wraca Pani myślą do 27 lutego?
- Codziennie.
I co w tych wspomnieniach dominuje?
- Radość, spełnienie. Nikt przecież na nas nie stawiał, szczególnie po nieudanych występach indywidualnych, gdy na całą kadrę łyżwiarzy spadała lawina krytyki. Wspomnienia są piękne, a poza tym mobilizują do dalszej pracy. Skoro powiodło się w Kanadzie, to dlaczego w przyszłości nie może być podobnie?
Czy Pani życie zmieniło się po zdobyciu medalu olimpijskiego?
- W zasadzie nie. Jestem tą samą osobą, rytm mojego dnia wygląda identycznie jak przed igrzyskami. Tak naprawdę na jakieś specjalne celebrowanie nie miałam nawet czasu, musiałam znaleźć sposób na poradzenie sobie z bolącym Achillesem.
Ale spotkań z kibicami, uroczystych gal, powitań, oficjalnych gratulacji nie brakowało. Ciężko było wrócić po nich do codzienności, żmudnego treningu?
- Szczerze? Nie. Gale, gratulacje były oczywiście miłe, ale w pewnym momencie całe to celebrowanie staje się męczące. Proszę mi wierzyć, nie miałam problemu z powrotem do treningowego reżimu, zaczęłam nawet za nim tęsknić. Jestem sportowcem, niekoniecznie muszę brylować na salonach, by czuć spełnienie.
Co zatem dał Pani medal z Vancouver, oprócz oczywiście "emerytury olimpijskiej" w dalszej perspektywie?
- Pozwolił mi poczuć, że wszystkie lata wyrzeczeń, ciężkiej pracy, harówki, rozłąki z najbliższymi mają sens. Dodał pewności siebie i skrzydeł, a przy okazji napełnił spokojem. Co tu ukrywać, podium igrzysk jest marzeniem, do którego dąży każdy, a niewielu osiągnie.
Mówi Pani o spokoju, z drugiej strony taki sukces wzmoże presję, bo teraz każdy od Pani i koleżanek będzie oczekiwał więcej.
- Najgorsze, co mogłybyśmy teraz zrobić, to poddać się tej presji. Myślom, że musimy koniecznie coś udowadniać w każdym starcie. Wydaje mi się, że powinnyśmy odciąć się od podobnych opinii, robić konsekwentnie swoje. Jestem przekonana, że przyniesie to wymierne owoce. Nie wiem, jak będzie wyglądał kolejny sezon, ale naszym celem są igrzyska w Soczi. Mamy młody zespół, jeśli zdrowo, rozsądnie podejdziemy do treningów i startów, to możemy sprawić jeszcze niejedną niespodziankę.
Aby tak się stało, powinnyście otrzymać pomoc w postaci bazy na odpowiednim poziomie, a takowej jak nie było, tak nie ma.
- No tak, słyszałyśmy mnóstwo obietnic, pewnie będziemy słyszeć nadal, lecz nie idą za nimi konkretne działania. Myślę tu o krytym torze, którego brak jest naszą największą bolączką. Polska jest chyba jednym krajem na świecie - przynajmniej spośród tych z łyżwiarskimi tradycjami i aspiracjami, który nie posiada podobnego obiektu. Co za tym idzie - nie mamy gdzie trenować, co chwilę jeździmy za granicę. A w kraju nie ma zmiłuj: gdy temperatura spada do minus 15 st. C, gdy pada śnieg i tak musimy zrealizować jednostki, zatem pracujemy. Ktoś może powiedzieć, że to nas hartuje, ale mimo wszystko wolałybyśmy nieco inne warunki.
Ile dni w roku spędzacie na zagranicznych zgrupowaniach?
- Około 200. Uprzedzając kolejne pytanie, przyzwyczaiłyśmy się do tego. Poza tym każda z nas kocha to, co robi. Sport jest naszą pasją, to pozwala nam nie myśleć o problemach i przeszkodach, które musimy co chwilę pokonywać. Wszystkie liczyłyśmy na to, że medal olimpijski może stanowić impuls do rozwoju dyscypliny, na razie jednak jest, jak jest. Kryty tor nie służyłby przecież tylko nam, ale pozwoliłby przyciągnąć więcej młodzieży, która jest przyszłością. Łyżwiarstwo jest sportem nie tylko atrakcyjnym, ale i sprawiedliwym i wymiernym. Nie ma w nim miejsca na przypadek, nagradza pracę - i to tylko taką uczciwą, ofiarną. Leniuchowaniem nikt mistrzostwa nie zdobędzie, na tytuły trzeba harować systematycznie, całym sobą, dając serce. To mi się w nim najbardziej podoba.
Dziękuję za rozmowę.
Piotr Skrobisz

Katarzyna Woźniak ma 21 lat, trenuje w klubie WTŁ Stegny Warszawa. W lutym, podczas igrzysk olimpijskich w Vancouver razem z Katarzyną Bachledą-Curuś i Luizą Złotkowską zdobyła brązowy medal w wyścigu drużynowym. Wcześniej jej największym sukcesem był brąz wielobojowych mistrzostw świata juniorów (wcześniej podobny sukces osiągnęła tylko Erwina Ryś-Ferens). Uważana jest za najbardziej utalentowaną i perspektywiczną polską panczenistkę.
Nasz Dziennik 2010-10-20

Autor: jc