Przejdź do treści
Przejdź do stopki

Steinbach nie miała kontrkandydata

Treść

Podczas zgromadzenia Związku Wypędzonych w Berlinie Erika Steinbach ponownie została wybrana na przewodniczącą tej organizacji. Była jedyną i - jak powiedział nam rzecznik prasowy Związku Wypędzonych Walter Strattmann - najlepszą kandydatką. Głosowało na nią 51 członków zgromadzenia, ale aż 11 było przeciwnych, co może oznaczać, iż w swoich szeregach już nie cieszy się tak ogromną jak dotychczas popularnością.

Erika Steinbach została wybrana po raz szósty z rzędu na stanowisko szefa dwumilionowej - jak podają niemieckie media - organizacji (kadencja trwa dwa lata). Jej zastępcami zostali: Adolf Fetsch, Wilhelm von Gottberg, Alfred Herold, Christian Knauer, Helmut Sauer i Albert Schlaeger.
W rozmowie z nami rzecznik prasowy Związku Wypędzonych Walter Strattmann powiedział, że członkowie BdV docenili osobisty wkład pracy i wyjątkowe zaangażowanie dotychczasowej szefowej Eriki Steinbach podczas jej dziesięcioletniego okresu prowadzenia organizacji. Związek z zadowoleniem przyjął wynik wyborów, tym bardziej że do prezydium BdV zyskał jeszcze jednego członka, który jest jednocześnie deputowanym do Bundestagu - jest nim poseł CSU Stephen Meyer.
Podczas swojego przemówienia Erika Steinbach ponownie przypomniała, że Związek Wypędzonych był jedynym prekursorem obecnego projektu, a powstanie fundacji Centrum przeciwko Wypędzeniom było kamieniem milowym w działalności związku i epokową decyzją. Z tego powodu BdV chce aktywnie uczestniczyć w pracach nad projektem "widoczny znak".
- Będziemy bardzo dokładnie obserwować, jak rozwija się "widoczny znak", i będziemy zdecydowanie naciskać, aby Związek Wypędzonych mógł uczestniczyć w pracach nad projektem.
Stanowisko takie poparli również inni działacze BdV, którzy w specjalnym oświadczeniu uznali, że nikt inny, a jedynie ich szefowa Steinbach powinna zostać przedstawicielką Związku Wypędzonych w gremium nadzorującym działalność "widocznego znaku".
Szefowa Związku Wypędzonych, pytana przez dziennikarzy, jak ocenia polski sprzeciw wobec jej udziału w pracach nad projektem, odrzekła, że "to polski problem, nie niemiecki", a ona i tak ma zamiar wypełnić zadanie, jakie powierzył jej Związek Wypędzonych - czyli włączyć się w prace rządowego "widocznego znaku".

A może sprawa już przesądzona?
Wszystko wskazuje na to, że Steinbach faktycznie zasiądzie w prezydium "widocznego znaku", gdyż zgodnie z rządowymi planami w skład gremium nadzorującego projekt wejdą między innymi przedstawiciele Bundestagu, rządu, a także niemieckich wypędzonych.
Wkrótce w ramach wielkiej koalicji nastąpi ustalenie składu gremium nadzorującego "widoczny znak". Jak do tej pory ani ministerstwo spraw wewnętrznych, ani federalny pełnomocnik do spraw kultury nie zajęli żadnego konkretnego stanowiska w sprawie ewentualnej obecności Steinbach w projekcie. Wszyscy czekają na decydujący głos kanclerz w tej sprawie, która - jak dotąd - cały czas milczy na ten temat. Poza kulisami wszyscy mówią wprost, że obecność Steinbach w projekcie "widoczny znak" już od dawna jest przesądzona.
- Ponowny wybór Eriki Steinbach na stanowisko przewodniczącej Związku Wypędzonych, a także jeszcze jednego z deputowanych Bundestagu do prezydium wyraźnie pokazuje, że kwestia niemieckich "wypędzeń" i działalność BdV jest jak najbardziej sprawą polityczną. To, co robi pani Steinbach w Niemczech, już od dawna jest działalnością czysto polityczną, a mówienie w Polsce o tym, że jest ona osobą nieznaną i nie powinno się jej w związku z tym poświęcać zbyt dużo uwagi, jest błędem - powiedział w rozmowie z "Naszym Dziennikiem" mecenas z Berlina Stefan Hambura. Jego zdaniem, nawet jeżeli nie wszyscy w Niemczech znają panią Steinbach z nazwiska, to już propagowana przez nią idea upamiętniania niemieckich "wypędzonych" przebiła się w niemieckiej świadomości publicznej. - Nie bez kozery ostatnio w Niemczech karierę robią książki, filmy fabularne i dokumentalne o tematyce niemieckich "wypędzeń" - stwierdził berliński prawnik i dodał, iż ten temat już stał się ogólnonarodowym i byłoby bardzo źle, gdyby w Polsce nadal lekceważono ten problem. Zdaniem Hambury, polskie władze powinny nareszcie poważnie zająć się przygotowywaniem własnych polskich projektów w Niemczech, bo tylko w taki sposób można będzie wyrównać pewien widoczny deficyt informacji historycznej.
- Nie możemy dopuścić, aby w świadomości Niemców istniały tylko dwie grupy ofiar - żydowskie i niemieckie, a Polaków stopniowo sprowadzało się jedynie do roli sprawców - powiedział nam Stefan Hambura.
Waldemar Maszewski, Berlin
"Nasz Dziennik" 2008-04-14

Autor: wa