Przejdź do treści
Przejdź do stopki

Stawka większa niż Biały Dom

Treść

Czy Ameryka zdoła powrócić do równowagi po tych wyborach prezydenckich? To pytanie było najczęściej zadawane w przeddzień dzisiejszych wyborów prezydenckich w USA. I nie jest to pytanie jedynie retoryczne. Dla wielu Amerykanów wyborczy wtorek jest "apokaliptycznym dniem", którego obawiają się niemal wszyscy. Zastanawiające, że jeszcze nie tak dawno termin jesiennych wyborów - raz na cztery lata - kojarzył się raczej z dniem narodowej dumy i radosnego fetowania zwycięstwa "tego najlepszego".
Wyrównane notowania sondażowe głównych pretendentów do fotela prezydenckiego sprawiły, że wielu komentatorów odstawiło na bok najważniejsze dotąd pytanie: Bush czy Kerry?, i w iście kasandrycznej trwodze zastanawia się, co się wydarzy nazajutrz po wyborach. Ożył w powszechnej pamięci prawdziwy narodowy koszmar, jaki przeżywała Ameryka zaledwie przed czterema laty, kiedy ustalenie, kto zasiądzie w Białym Domu, nie zapadło tuż po podliczeniu głosów, natomiast zapoczątkowało nieznany wcześniej i ciągnący się kilka tygodni łańcuch frustrujących zmagań prawników, do przerwania którego konieczna była aż decyzja Sądu Najwyższego w Waszyngtonie! Takie rozstrzygnięcie - nie przez głosy wyborców, lecz przez bezprecedensowe użycie systemu prawa, kojarzone powszechnie z wysoce wyśrubowaną manipulacją, wszczepiło obecne "korzenie zła". Niezadowoleni z rezultatu wyborów demokraci, którzy wierzyli, że odebrane zostało im prawie pewne zwycięstwo, przez długi czas używali argumentu, że rządzący prezydent zawładnął Białym Domem podstępnie, i nie ma wręcz do niego prawa!
Chociaż tę polityczną wojnę przerwał dopiero szok terrorystycznego ataku z 11 września 2001 roku, przy okazji obecnej wyrównanej kampanii wyborczej demokraci celowo nawiązali do argumentów sprzed czterech lat. Nie można więc wykluczyć powtórzenia się ówczesnego "szarpiącego nerwy scenariusza". Co gorsza, istnieją przesłanki, że tym razem może być o wiele gorzej.

Wojna prawników
Pretendenci do prezydenckiego fotela i wynajęci przez nich niezliczeni prawnicy analizują sytuację sprzed czterech lat, z góry przygotowali wiele potencjalnych wariantów druzgocących kontrakcji powyborczych. Nigdy jeszcze w historii wyborów prezydenckich w USA obie partie nie "zbroiły się" tak starannie na ewentualność ewentualnych skarg sądowych. 20-tysięczna armia prawników czeka tylko na sygnał do ataku, a odłożone na ten cel fundusze sięgają 386 mln dolarów! Wstępnie wyznaczone cele nie są tajemnicą - poszukiwanie przykładów "blokowania dostępu [czarnym] wyborcom do urn", przejawów "rasowej dyskryminacji" czy też administracyjnych wybiegów "ograniczających święte prawo obywateli do głosowania". Są to tradycyjne środki walki fanatycznych grup tutejszej politycznej lewicy. Tym razem ten wyświechtany arsenał ma być wzbogacony o nowe środki politycznej walki. Pilnie poszukiwane będą przykłady złego funkcjonowania maszyn wyborczych, przypadki utraty zapisu głosów oddanych w wyniku awarii sprzętu komputerowego, błędów w liczeniu oraz "zagubienia w poczcie" głosów oddanych korespondencyjnie "in absentia". Wprowadzona ostatnio kategoria "głosów prowizorycznych" - czyli trudnych do rozstrzygnięcia przez komisje, w lokalach wyborczych mająca uspokoić radykalnych aktywistów, zdaniem wielu otwiera tylko "nową puszkę Pandory".

Źródła kryzysu
Dlaczego zatem A meryka i jej system wyborczy znalazły się w obliczu tak dramatycznego i groźnego w skutkach, paraliżującego ten kraj kryzysu? Odpowiedzi na to pytanie jest co najmniej kilka. Po pierwsze, kontynuując własną tradycję "wyborów pośrednich", Ameryka odrzuciła zasadę prostej większości oddanych głosów na jednego kandydata. Po problemach sprzed czterech lat obecnie po raz pierwszy statystyczna większość elektoratu (56 proc. wobec 37 proc.) opowiada się za zmianą ordynacji wyborczej, w której każdy stan oddawał całą pulę głosów elektoralnych na tego kandydata, który zdobył tam większość głosów poszczególnych wyborców. Twórcom dotychczasowego systemu chodziło o to, aby każdy z 50 stanów, przede wszystkim mniejszych (których jest najwięcej), odgrywał realną, a nie symboliczną rolę w polityce. Przeciwnicy reformy wskazują, że odda to w przyszłości prymat w polityce kilku najbardziej zagospodarowanym i najliczniejszym stanom Wybrzeża Wschodniego oraz Środkowego Zachodu, a wiec Demokratom, burząc równowagę istniejącego systemu. Dodatkowym argumentem jest i to, że system elektorów ogromnie upraszczał i ułatwiał osiągnięcie koniecznej większości kandydatowi w oparciu o wolę popierających go stanów, bez konieczności liczenia każdego głosu w kraju o niemal 300-milionowej ludności.
Przez ponad 200 lat dotychczasowy system politycznie się sprawdzał i nie budził kontrowersji. Nie ulega jednak wątpliwości, że obecnie amerykańskie społeczeństwo jest zupełnie inne, a jego wielokierunkowa dynamika rozsadza dotychczasowe ramy. Symptomami zmian były wyraźne próby przełamania monopolu dwóch tylko partii, które rządziły na zmianę - Demokratycznej i Republikańskiej - najpierw przez partię "zielonych", a potem "niezależnych". Zyskały one wielomilionowe poparcie, głównie ludzi młodych, których nie można było dłużej bagatelizować. Oczywiście, ta "trzecia siła" wniosła też wiele zamieszania do amerykańskiej polityki. Ojciec obecnego prezydenta, George Bush senior przegrał w 1992 r. za sprawą "rozbijackiej" kandydatury Rossa Perota, zaś przed czterema laty Ralph Nader "uszczuplił" głosy dla Ala Gore'a.
Jednak głównych przyczyn wyjątkowych napięć i lęku dotyczącego skutków na przyszłość, jakie niosą ze sobą obecne wybory prezydenckie, trzeba szukać w samej polityce amerykańskiej i jej ewoluującej kulturze. Już sam fakt, że aż 41 proc. wyborców, którzy zamierzają głosować na senatora Johna Kerry'ego, głosi otwarcie, że ich jedyną motywacją jest wola odebrania Białego Domu George'owi W. Bushowi i jego partii, jest znamienny. To nie zalety osobiste ani program kandydata demokratów przyciągają wyborców, ale negatywny stosunek do obecnego prezydenta, połączony najczęściej z nieukrywaną wrogością, a nawet nienawiścią do lidera Republikanów! W tak ostro podzielonym, krańcowo spolaryzowanym politycznie społeczeństwie, gdzie retoryka każdej partii i jej elity dawno przekroczyła granice rzeczowego i respektującego przeciwnika dyskursu, także i wybory muszą prowadzić do odwołania się do brudnej demagogii, złych namiętności, skrajnie negatywnej propagandy, niszczenia wizerunku konkurenta za wszelką cenę. Dzieje się to kosztem konstruktywnej debaty na temat poprawy wciąż dalekich od doskonałości w Ameryce społecznych rozwiązań, polepszenia dobrobytu materialnego ludności czy większej troski o edukację oraz zdrowie przyszłych pokoleń.

Piętno światowego konfliktu
Nie ulega wreszcie wątpliwości, że są to wybory naznaczone głębokim piętnem światowego konfliktu, nowej, potężnej konfrontacji światopoglądów i cywilizacji. Cała obecna kampania wyborcza rozgrywała się w cieniu wojny w Iraku oraz lęku przed następną falą terroru. To też wielce charakterystyczny symptom chwili: w obliczu monstrualnych zniszczeń oraz ludzkich strat, jakich doświadczyła Ameryka 11 września 2001 roku, wojen jakie w wyniku tego trzeba było zacząć prowadzić w odległych zakątkach globu, kolosalnych kosztów, jakie kraj musi z tego powodu zaabsorbować, goryczy rozczarowania i braku widocznych dla oka perspektyw, odwróciła się też do góry nogami skala społecznych oczekiwań. Zamiast wyboru maksymalnego pakietu na przyszłość Ameryki, szukano dramatycznie wręcz elementarnych gwarancji w charakterze i stylu kandydata na lidera kraju, stawiając pytanie, czy zdoła on sprostać bodaj nadchodzącym wymogom chwili. Taki układ powinien skłaniać do szukania płaszczyzny wewnętrznej, narodowej jedności, do odrzucenia drugorzędnych różnic, umacniania zasad i pryncypiów, jakie w przeszłości pozwalały Stanom Zjednoczonym wychodzić z wielkich konfliktów i wojen obronną ręką.
Tymczasem stało się inaczej. W efekcie tak kontrastowo prowadzonej i destrukcyjnej dla kraju, długiej kampanii przedwyborczej w najnowszym wydaniu tygodnika "Time" na pierwszej stronie komentator gazety trafnie zauważył: "Bez względu na to, kto wygra, Bush czy Kerry, Ameryka obudzi się po dniu wyborów jako kraj głęboko podzielony na temat swojego miejsca w świecie, zasadniczych wartości, przyszłego kierunku marszu. Po tej pełnej jadu kampanii prezydenckiej wszystko wskazuje na to, że ta 'niecywilizowana wojna' toczyć się będzie wśród nas dalej. Czy zdołamy pozbierać znów w całość rozsypane kawałki, czy potrafimy odbudować łączące nas mosty, a także na nowo zjednoczyć ludzką Amerykę? Czy przywrócimy zaufanie - nie tylko do stojących na czele kraju liderów, ale także wobec siebie samych? Stawka jest znacznie wyższa niż ktokolwiek z nas może to sobie wyobrazić". Z pewnością dzisiejsze wybory dadzą nam doraźną odpowiedź na pytanie, kto zamieszka w Białym Domu na najbliższe 4 lata. Ale na pytania postawione przez komentatora amerykańskiego tygodnika trzeba będzie poczekać znacznie dłużej. Podzielana przez tutejszych komentatorów i publicystów głęboka troska o dzisiejsze wybory i ich kierunek jest przejawem tego, że w gruncie rzeczy są one narodowym referendum na temat przyszłości, jakiej pragną Amerykanie. Od nich zależeć będzie nie tylko jutro Ameryki, ale także w pewnej mierze świata.
Wojciech A. Wierzewski, Chicago

"Nasz Dziennik" 02-11-2004

Autor: Ku8a