Przejdź do treści
Przejdź do stopki

Srebrny koń

Treść

Często pojawiał się w jej marzeniach – tak, jak w marzeniach wielu dziewcząt w jej wieku. Jasne, że w sumie żyją one marzeniami. Wszak przed nimi jeszcze tyle życia. Dlaczego nie mają mieć nadziei na to, co najpiękniejsze – zwłaszcza na miłość, tę jedyną, najwspanialszą? Stąd też ten srebrny koń – oczywiście ważny o tyle, o ile przyjeżdża na nim rycerz, książę: On, wybraniec, wyśniony, wytęskniony, gotowy oddać swe serce w całości i bez zastrzeżeń w miłości tak pięknej, jakiej jeszcze nie znał świat. Dlatego nawet nieważny jest jego widok. Jest niesiony w sercu. Sam srebrny koń gwarantuje moc, wyjątkowość, piękno i czułość. Wszak właśnie na nim przyjeżdża dla niej. Dla nikogo innego.

Aż trudno jej w to uwierzyć. Zawsze się czuła do niczego. Nie wierzyła, że ktoś ją pokocha. Tymczasem pojawił się on – dyskretnie, delikatnie. Na początek nie wiedziała nawet, kim jest. Włączył się zwykły mechanizm wobec nieznajomych. Lepiej minimalizować ryzyko. Ale ujął ją swą nieustępliwością i wrażliwością. Od razu było widać, jak bardzo mu na niej zależało – aczkolwiek, gdyby miała powiedzieć po czym to rozpoznała, nie byłaby w stanie!

Tak wiec został ten srebrny koń. Jedyne dokładnie obejrzany i omówiony. Bo wszyscy o nim mówili. Czuła się bezpieczna i wyróżniona, bo pomału zaczęto ją łączyć – najpierw z koniem, a potem, pośrednio z księciem-rycerzem. I nie było w tym nic wulgarnego, jak to często trafia się przy koniach i pięknych dziewczynach. Żadnych podtekstów. Aż się sama dziwiła. Jakaś srebrna mgła, srebrna powłoka czystości, delikatności, piękna…

Po raz pierwszy w życiu poczuła, jakie to ważne i piękne być dostrzeżoną, wyróżnioną, kochaną. Do tej pory nie tylko w to nie wierzyła, ale i się przed tym broniła. Tyle prób i nadziei okazało się bolesną porażką. A że doświadczana w takich sytuacjach gorycz była dla niej nie do zniesienia, postanowiła bronić się nieufnością. I trwało to ładnych parę lat. Owszem, było spokojniej. Emocje rozkładały się równiej. Wszystko jednak było podszyte jakąś nostalgią, niewytłumaczalnym bólem. Czy był mniejszy od tego, wynikającego z zawodu ludźmi, których chciała pokochać? Może. Ale nieustannie pulsował gdzieś na dole podświadomości, drążył codzienność – a zwłaszcza noce. Szczególnie, kiedy widziała ludzi obdarzających się czułością – czuła bunt, złość, bezsilność. Co z tego, że próbowała to sobie na rozmaite sposoby tłumaczyć – przede wszystkim wmawiając sobie, że oni tylko tak na zewnątrz są czuli, a rzeczywistość jest bardziej smętna. Dlatego tak chętnie odnotowywała i słuchała opowieści o kryzysach czy rozpadach związków. Dawało to jej wielką satysfakcję.

Owszem, czasami dochodziło do niej, że jest zgorzkniała, cyniczna. Dostrzegła, że ludzie się od niej stopniowo odsuwali. Brała to jednak za dobra monetę – ostatecznie i to służyło minimalizacji rozczarowania.

Teraz jednak ten srebrny koń. I jego wspaniały jeździec. Nie wiedziała, czego może oczekiwać. Nawet nie było to ważne. Wszystko zmieniło się jakby pod dotknięciem czarodziejskiej różdżki – albo raczej jego… eleganckiego kopyta. Wystarczy, że zatrzymał się. Stanął. Zrobił nieco ruchów w miejscu. Coś pękło. Coś powstało. Całe zło, które w sobie nosiła – nieświadomie zakiszone, jednym gestem zostało zabrane. Nie wiedzieć czemu, była przekonana, że jeździec – czy raczej rycerz-książę (sama nie wiedziała jak go nazywać – ale to nie było ważne), naturalnie wziął je – jakby smoka nadzianego na błyszczącą włócznię, by wyrzucić go daleko, daleko. Srebrny koń był w tym tak bardzo pomocny, dzielny i wdzięczny. Niewątpliwie na swój sposób pomagał jeźdźcowi. I czynił to tak naturalnie i lekko, jakby skubał trawę albo liście na pastwisku.

To wszystko było takie nagłe i niewytłumaczone. I takie mocne. Zaskoczenie. Nie dało się ani przewidzieć, ani uciec. Nawet nie miała czasu pomyśleć. Weszła – a raczej została zabrana do całkowicie nowej rzeczywistości. Tak różnej od dotychczasowych mroków.

Cały świat nabrał sensu. Wszystko się w niej oczyściło i zostało zabrane, wyrzucone, bezpowrotnie. Została wolność i lekkość. Dużo mniej myśli i kombinacji. Znikł strach. Miała tylko wrażenie, że to objawienie, epifania – zbyt piękna, by była rzeczywistością. Ale czas mijał, a spokój w jej sercu narastał. I radość, i nadzieja, i pewność siebie. Czuła, że coś ważnego i nieodwracalnego się dzieje, ale nie potrafiła sprecyzować, co. Raczej czuła, że opada, traci, gubi. I było to takie piękne:

Gdzie Bóg przychodzi,
tam dzieje się prawda.
Gomer jest złym
Człowiekiem.
To, co kiedyś zbiegło,
na to wspiął się Jego własny koń
i przywiózł
wspaniałemu Panu i Małżonkowi,
Bogu
to, co odjechało i spadło.
To byłam ja,
ja Gomer, mniszka.
Jestem wciąż jeszcze.
Jestem wciąż teraz,
cały czas odpadająca.
Cały czas.
Boże bądź dla mnie łaskawy [Wiersz nosi tytuł Skrucha].

Ktoś może się szeroko uśmiechnąć czytając o tym srebrnym koniu. Może i… koń by się uśmiał? Raczej jednak nie. Srebrne konie są wierne naszym marzeniom, a nasze marzenia to przecież nic innego jak poszukiwania naszego serca. Tak rozmaite mogą być ich koleje, że mogą zaniknąć. Ale czy jednak do końca? Zwłaszcza w tych najpiękniejszych, najgłębszych, ale i najdelikatniejszych zarazem obszarach naszego życia – w miłości. Doświadczenia bycia kochanym jest dzisiaj niestety coraz rzadsze. Tak wiele jest osób poranionych czy wręcz wykorzystanych w własnych marzeniach o miłości. Większość się poddała. Niektórzy może jeszcze próbują. Tym ważniejsze jest okazywanie miłości. Jest ono też coraz rzadsze – lecz przez to czy nie bardziej upragnione? Właśnie jak przyjeżdżający na srebrnym koniu wybawiciel.

Św. Benedykt pisząc o ekskomunikowanych zaleca opatowi szczególną o nich troskę. Tacy współbracia, niezależnie od popełnionej winy i świadomości temu towarzyszącej, zawsze czują się odrzuceni. Zresztą proces ich pojednania ze wspólnotą jednoznacznie to zakłada. Św. Benedykt mówi w pewnym momencie o rodzaju objawienia, epifanii opata – zresztą nie pisząc o nim bezpośrednio, lecz odwołując się do Dobrego Pasterza: On przecież właśnie pozostawił w górach dziewięćdziesiąt dziewięć owiec, a poszedł szukać jednej zabłąkanej. Tak bardzo współczuł jej słabości, że raczył wziąć ją na swe święte ramiona i sam odniósł z powrotem do trzody (RB 27, 8-9).

W Palestynie pasterze raczej na koniu nie jeździli. Ale, jak pamiętamy z westernów, w Ameryce było to normalne – jak i w wielu innych krajach gdzie królują wielkie przestrzenie i stepy. Czyż i my sami nie pooddalaliśmy się tak bardzo od siebie, że faktycznie potrzeba konia, aby przyjechało wybawienie? Najważniejszy jest jednak gest zatrzymania się, troski, szczególnego wybrania – aż do pozostawienia dziewięćdziesięciu dziewięciu zdrowych owiec, zaangażowania się w żmudne i ryzykowne poszukiwanie zwieńczone ostatecznie wzięciem zabłąkanej owcy na ramiona, by ją przynieść z powrotem do stada. Tak potraktowana nie powinna wątpić o byciu ważną, kochaną – a zatem, miejmy nadzieję, o szansie na nowe życie, w którym dawne błędy zostały wyrzucone, rany zagojone balsamem współczucia. Coś pękło. Coś powstało. Takie nagłe i niewytłumaczone. I takie mocne. Zaskoczenie. Cały świat nabrał sensu. Wszystko się w niej oczyściło i zostało zabrane, wyrzucone, bezpowrotnie. Została wolność i lekkość.

„Selfie z Regułą” to nowy cykl felietonów, których autorem jest Bernard Sawicki OSB, obecnie wykładowca w Papieskim Ateneum św. Anzelma w Rzymie i Koordynator Instytutu Monastycznego.

Źródło: ps-po.pl, 21 listopada 2018

Autor: mj

Tagi: Srebrny koń