Przejdź do treści
Przejdź do stopki

Sprzęt do tortur "made in Germany"

Treść

Niemieckie firmy eksportują masowo urządzenia wykorzystywane do torturowania więźniów. Mimo że w większości krajów unijnych eksport tego typu produktów jest objęty całkowitym zakazem. Niemieccy producenci, nie zważając ani na europejskie normy, ani na niestosowność dostarczania okrutnych przyrządów do stosowania tortur, eksportują urządzenia do kilkudziesięciu państw stosujących wciąż takie "metody" przesłuchań.

Według reporterów niemieckiego programu "Raport Mainz" (1. program telewizji publicznej ARD), których informacje potwierdziła Amnesty International - niemieckie firmy są największym w Europie i jednym z największych na świecie (po USA) producentem przyrządów do stosowania elektrowstrząsów. Wykorzystywane są one w niektórych państwach do torturowania więźniów, od których władze chcą uzyskać zeznania.
Człowiek w wyniku zetknięcia z takim urządzeniem zostaje porażony prądem o napięciu 120 tys. woltów. To 500 razy mocniejszy prąd od tego, jaki płynie w domowym gniazdku. Niemieccy producenci doskonale wiedzą, do czego służy sprzęt przez nich produkowany, a pomimo to bez najmniejszych oporów eksportują go do wielu krajów na świecie. Lekceważą nawet ostrzeżenia i protesty organizacji humanitarnych, które od lat żądają wstrzymania produkcji i eksportu wszelkich przyrządów wykorzystywanych do torturowania do państw stosujących takie metody.
O tym, jak działa takie urządzenie, opowiedział w niemieckim programie Kurd Nedim Baran, który był poddawany elektrowstrząsom podczas przesłuchiwania, a teraz jest poddawany terapii psychologicznej w medycznym Centrum Ofiar Tortur w Berlinie. - Przy porażeniu prądem z takiego przyrządu człowiek przeżywa ból, którego nie da się opisać. Ma się wrażenie, że gałki oczne wychodzą z oczodołów, głowa pęka, a mózg wypływa z czaszki - powiedział Baran. Opisał metody, jakimi posługują się oprawcy podczas przesłuchań i jak wykorzystują przyrządy wyprodukowane właśnie w Niemczech. Elektrody urządzenia przyczepiane są do ludzkich uszu, sutków (zarówno u kobiety, jak i mężczyzny), do języka, a nawet do genitaliów. Stosowanie elektrowstrząsów w takich miejscach - twierdzą specjaliści - nie pozostawia żadnych śladów.
Według autorów programu "Raport Mainz", niemieckie urządzenia wysyłane są m.in. do: Gruzji, Bangladeszu, Pakistanu, Turcji czy też Iranu. Informacje te potwierdziła także sekretarz generalny Amnesty International w Niemczech Barbara Lochbihler. - Od dawna wiadomo, że kraje te stosują tortury, co jest sprzeczne z prawami międzynarodowymi i jest jawnym łamaniem praw człowieka - stwierdziła Lochbihler.
Niemieccy reporterzy dotarli do dokumentów urzędów celnych, które potwierdzają fakt eksportu w ostatnich latach 84 sztuk urządzeń do wywoływania elektrowstrząsów do Gruzji, 115 do Bangladeszu, 100 do Iranu, ale takich miejsc jest znacznie więcej.
Produkcja i eksport takich przyrządów nie są karane. Co prawda prawo wymaga zgody na eksport takich towarów, ale - jak twierdzą autorzy telewizyjnego programu - najczęściej producenci omijają ten wymóg, gdyż grożą im za to jedynie symboliczne kary pieniężne, a zyski ze sprzedaży przyrządów do stosowania elektrowstrząsów są znacznie większe. Tak więc prawdziwe liczby dotyczące niemieckiego eksportu tej branży pozostają tajemnicą.
Jak na razie całkowity zakaz eksportu takich urządzeń obowiązuje w Wielkiej Brytanii, Szwecji, Norwegii, Finlandii, Danii, Holandii, Belgii, Luksemburgu i Szwajcarii.
W Niemczech - nie. Eksporterzy omijają też prawo, sprzedając sprzęt jako "paralizator stosowany w samoobronie". Takie urządzenia nawet bez zezwoleń można sprzedawać poza granice Niemiec. Eksperci celni zwracają ponadto uwagę, że eksport "paralizatora" jest bardzo prosty, gdyż można bez problemu wysyłać ten sprzęt jako urządzenia elektryczne... normalną pocztą, a wówczas bardzo często unika się nawet ewentualnej kary za brak zezwolenia na taki eksport. Nasuwa się pytanie, jak taką sytuację mogą tolerować władze Unii Europejskiej, tak zatroskane o przestrzeganie praw człowieka.
Waldemar Maszewski, Hamburg
"Nasz Dziennik" 2007-02-28

Autor: wa