Sława, ale za jaką cenę...
Treść
Billie Holiday i Judy Garland - życie osobiste i artystyczne tych dwóch ikon amerykańskiej popkultury już wielokrotnie było tematem filmów, przedstawień teatralnych czy musicali. Ostatnio, w ramach Tygodnia Muzycznego w Teatrze Polonia, można było obejrzeć m.in. dwa muzyczne spektakle z Teatru Rozrywki w Chorzowie: "Lady Day - Billie Holiday" oraz "Na końcu tęczy". Oba przedstawienia są do siebie bardzo podobne pod względem koncepcji artystycznej, oba mają podobne zalety, jak i zawierają podobne błędy. Od strony wokalno-muzycznej bez zarzutu, a nierzadko wręcz znakomite, jeśli zaś chodzi o reżyserię - chwilami nawet fatalne. W obu przypadkach.
"Lady Day - Billie Holiday" to spektakl powstały w oparciu o amerykańską sztukę Laniego Robertsona. Przedstawienie ma formę recitalu-monodramu, w którym Anna Sroka jako Billie Holiday śpiewa jej piosenki, przerywane wspomnieniami. Jest 1958 rok, czarnoskóra Billie Holiday, jedna z najbardziej znanych na świecie wokalistek jazzowych XX wieku, przybywa do niewielkiego klubu w Filadelfii. Bywała tu kiedyś, na początku swojej kariery artystycznej. Teraz przybywa już jako wrak człowieka. Kiedy wchodzi na scenę, trudno uwierzyć, że to jedna z najsłynniejszych wokalistek w historii muzyki. Mimo swoich zaledwie czterdziestu paru lat wygląda jak staruszka, przygarbiona, z trudnością poruszająca się w za dużych bamboszach, za obszernych spodniach. Jej wygląd to efekt stylu życia, silnego uzależnienia od alkoholu i narkotyków. To jeden z jej ostatnich publicznych występów. Za rok nie będzie już żyła, umrze w nowojorskim szpitalu, gdzie przewieziona zostanie z powodu marskości wątroby i zaburzeń czynności serca. Można powiedzieć, że umrze jako osoba zaaresztowana na szpitalnym łożu, policja ścigała ją bowiem za posiadanie narkotyków. Nie po raz pierwszy zresztą. O swoim życiu mówiła: "Człowiek jest sumą tego, co przeżył".
Anna Sroka ma wspaniały głos, dźwięczny, o pięknej, "niepokojącej" barwie. Głos, który wydobywa ze śpiewanego przez nią tekstu cały dramat tej przejmującej opowieści. I tak jest przez cały spektakl, ale w zasadzie tylko w sferze wokalno-muzycznej. Gorzej zaś, gdy opowiadając sceny z życia swojej bohaterki, Anna Sroka wchodzi w sferę interpretacji aktorskiej, kiedy aktorsko rozgrywa sceny, identyfikując się z postacią Billie Holiday i starając się ją naśladować. Tutaj wyraźnie zabrakło dobrej reżyserii, która wyeliminowałaby niepotrzebną "nadbudowę", chwilami zbytnią nadekspresję w środkach wyrazu, co na pewno nie wzbogaca i nie pogłębia portretu Billie Holiday, a raczej może umniejszać tragizm tej postaci. Na szczęście dzieje się to tylko chwilami, całość zaś została zdominowana doskonałą interpretacją wokalną Anny Sroki, gdzie jest i wyrazistość, i dramatyzm, i liryzm, i nastrojowość, i intensywność uczuć, i uwidoczniony stan ducha.
Aktorce przy fortepianie towarzyszy znakomity pianista jazzowy, kompozytor Włodzimierz Nahorny, który ma tutaj także zadanie aktorskie, wypowiada kilka słów i gra na fortepianie jako postać ze sztuki Robertsona. Jimmy Powers jest tu nie tylko pianistą, ale i menedżerem, i serdecznym przyjacielem, i opiekunem Billie Holiday. Czuwa nad nią, wie, kiedy trzeba ją podtrzymać, by nie upadła, wie, kiedy trzeba przerwać nawet w połowie piosenkę, bo Billie odczuwa tak silny głód alkoholowy lub narkotyczny, że musi na chwilę wyjść, bo zasłabnie itd., itd. Jimmy wie wszystko.
Drugi spektakl "Na końcu tęczy" to rzecz o Judy Garland, legendarnej gwieździe filmu i show biznesu (pamiętna Dorotka z filmu "Czarnoksiężnik z krainy Oz" z 1939 r.). Ten spektakl również cierpi na podobne dolegliwości wynikające z reżyserii, ale też i z samej materii literackiej. Sztuka Petera Quiltera nie należy do tych najwyższych lotów, idzie na tzw. skróty, jest zbyt powierzchowna, niemniej przy dobrej reżyserii i znakomitym aktorstwie można by z tekstu wykroić zupełnie zgrabne przedstawienie. Ale na szczęście Maria Meyer jako Judy Garland wokalnie jest znakomita. Tam jednak, gdzie w grę wchodzi warstwa inscenizacyjna, zaczynają się problemy. W warstwie fabularnej spektakl pokazuje Judy Garland w jej ostatnim okresie życia. Aktorka umrze z przedawkowania narkotyków. Większość scen rozgrywa się w Hotelu Marriott w Londynie, dokąd Garland przybywa w ramach swojej trasy koncertowej. Towarzyszy jej Mickey, menedżer i narzeczony zarazem (Jarosław Czarnecki), oraz zaprzyjaźniony z nią akompaniator Anthony (Tadeusz Zięba, gościnnie).
Maria Meyer gra Judy Garland chwilami wręcz farsowo, kiedy na przykład w "pijanym widzie" tarza się po podłodze, udając psa. Ale kiedy w finale zaśpiewa największy przebój Garland "Over the Rainbow", publiczność na chwilę zapomni o tych nieszczęsnych scenach aktorskich wpadek. I znów pytanie: dlaczego reżyser pozwolił? A może tak właśnie sobie życzył? Maria Meyer jest aktorką znakomitą, doświadczoną, o dobrym warsztacie aktorskim i bardzo dobrych warunkach wokalnych. Szkoda, że spektakl powędrował w kierunku rozbawienia gawiedzi, choć w życiorysie Judy Garland niemało jest materiału na dramat najprawdziwszy.
Te dwa przedstawienia muzyczne, jakkolwiek różne, mają przecież ze sobą wiele wspólnego. Bohaterki obu spektakli to gwiazdy, które Ameryka nosiła na rękach, którym wybudowała pomniki, muzea, które uwieczniła w literaturze. Ale zarazem cena takiej kariery jest ogromnie wysoka. Tak w przypadku Billie Holiday, jak i Judy Garland - narkotyki, alkohol, najróżniejsze środki wspomagające "odjazdy", samotność mimo wielu przyjaciół. Ale najważniejsze to zagubienie sensu życia i lęk przed coraz większym pogrążaniem się w ciemną otchłań, z której wyjście jest - jak się okazuje w tych dwóch spektaklach - tylko w jedną stronę. To życie jak za mgłą, od narkotyku do narkotyku, od szklanki whisky do szklanki whisky. I tak codziennie. Przez lata. Ile można z tym żyć? Billie Holiday i Judy Garland starczyło tej sztucznej energii na czterdzieści parę lat. Niektórzy mówią, że były szczęściarami, bo to i tak długo...
Temida Stankiewicz-Podhorecka
"Lady Day - Billie Holiday" Laniego Robertsona, reż. Natalia Babińska, scen. Aleksandra Grudzińska, Teatr Rozrywki, Chorzów.
"Na końcu tęczy" Petera Quiltera, reż. Dariusz Miłkowski, scen. Anita Bojarska, kier. muz. Ewa Zug, Teatr Rozrywki, Chorzów (oba spektakle gościnnie w Teatrze Polonia w Warszawie).
"Nasz Dziennik" 2009-05-06
Autor: wa