Przejdź do treści
Przejdź do stopki

Sikora liczy na szczęście

Treść

Choć Tomasz Sikora olimpijskie zmagania rozpoczął źle - od dalekiego 29. miejsca w sprincie, wciąż jest dobrej myśli i wierzy, że w Whistler może spełnić swoje marzenia o podium. A wszystko dlatego, że w niedzielnych zawodach nie zaszwankowały jego przygotowanie i forma, tylko pogoda, z którą nie można było wygrać. Dziś nasz utytułowany reprezentant będzie miał szansę poprawić nastrój podczas biegu pościgowego.
- W biatlonie kocham jego nieprzewidywalność. To dyscyplina, w której niczego nie można założyć, na trasie dzieją się rzeczy niespodziewane, a o swoje trzeba walczyć do samego końca - te pełne entuzjazmu słowa słyszeliśmy od Sikory bardzo często. Polak w tej właśnie specyfice biatlonu dopatrywał się jego piękna. W niedzielę wicemistrz olimpijski z Turynu mógł jednak swój pogląd zrewidować. Choć jeszcze przed startem spodziewał się trudnej przeprawy z aurą, rzeczywistość przerosła jego wyobrażenia. Zaczął co prawda jeszcze optymistycznie. Pierwsze kilometry pokonał dobrym tempem, pierwszą wizytę na strzelnicy zapamiętał mile, bo strącił wszystkie pięć krążków. Był w czołówce i mógł spokojnie myśleć o wysokim miejscu. Przy pewnej dozie szczęścia nawet o medalu, bo pod koniec dystansu zamierzał ostro zaatakować. W tym jednak momencie z nieba spadł śnieg i wzmógł się wiatr. Stało się jasne, że Polak o sukcesie musi zapomnieć. Trasa stała się koszmarnie trudna; świeży, mokry biały puch spowodował, że nawet na zjazdach zawodnicy musieli mocno odpychać się kijkami. Na strzelnicy strzelali niemal na oślep. - Ja ze swojego stanowiska nawet tarczy nie widziałem. I to przez lornetkę - przyznał potem trener Roman Bondaruk. Sikora w takich warunkach nie miał szans na sukces, spadł w klasyfikacji, ostatecznie minął metę na 29. miejscu. Dalekim, słabym, rozczarowującym, ale w takich okolicznościach usprawiedliwionym. W końcówce na jednym okrążeniu tracił do najlepszych (czyli startujących w korzystnych warunkach) 40 sekund. Na tym poziomie rywalizacji to niespotykana różnica.
Naszemu zawodnikowi tym razem szczęście nie dopisało. Startował tak, jak chciał, w pierwszej grupie, ale z przedostatnim numerem. Trafił przez to na fatalne warunki, a rywale ruszający na trasę kilkanaście minut wcześniej do mety docierali bez większych kłopotów. Stąd wzięły się sensacyjne rozstrzygnięcia: złoty medal Francuza Vincenta Jaya, brązowy Chorwata Jakova Faka, dopiero 17. miejsce Norwega Ole Einara Bjoerndalena. Takich wyników nie spodziewał się nikt; nie sposób było je przewidzieć. Tym razem karty rozdawała jednak natura. Jakby tego było mało, dzień wcześniej, w sobotę, Sikora nie mógł odbyć treningu przed zawodami, bo został wezwany na długą kontrolę antydopingową. Drugą w ciągu tygodnia! - Nie powinno się odbierać zawodnikowi szansy w występie, do którego przygotowywał się przez cztery lata - powtarzał potem. Nie zapominajmy, że kilkanaście dni temu, już w Whistler, nasz zawodnik przeziębił się, co trochę storpedowało jego plany treningowe...
Dziś do biegu pościgowego Polak ruszy ze sporą stratą do najlepszych. W niedzielę minął metę z czasem gorszym od zwycięzcy o 2.08,4 min, co praktycznie pozbawiło go szans rywalizacji o wysokie lokaty. Mimo to nie stracił wiary, bo wie, że jest do igrzysk dobrze przygotowany. A przy okazji ma o co walczyć, bo bardzo zależy mu na starcie w kończącym indywidualne zmagania biegu masowym. Wystąpi w nim tylko trzydziestu najlepszych zawodników, stąd w każdym z pozostałych biegów Sikora musi być wysoko.
Piotr Skrobisz
Nasz Dziennik 2010-02-16

Autor: jc