Samodyscyplina i dbanie o detale
Treść
Rozmowa z Maciejem Bodnarem, czołowym polskim kolarzem
Tuż po Pana świetnym występie w jeździe indywidualnej na mistrzostwach świata trener kadry Piotr Wadecki przyznał, że dziewiąte miejsce go nie zaskoczyło, bo jest Pan naszą nadzieją na igrzyska w Londynie. Jak Pan zareagował na te słowa?
- Było mi miło, ale mam świadomość, że droga do Londynu jest długa i trudna. Do olimpiady zostało jeszcze nieco ponad półtora roku, można dużo przez ten czas zrobić. Medal byłby oczywiście marzeniem, ale stąpam mocno po ziemi. Dziś wydaje mi się, że miejsce w czołowej dziesiątce uznałbym za spory sukces.
Pana lokata z Australii była najlepszą w mistrzostwach osiągniętą przez polskiego kolarza od trzynastu lat. Uważa Pan ją za życiowy sukces?
- Na pewno za jeden z największych. Mocno przygotowywałem się do tych zawodów, przed startem powiedziałem sobie, że jeśli wypadnę poza dwudziestkę, będzie źle, a ucieszy mnie miejsce w piętnastce. Zająłem dziewiąte - naprawdę dobre. Nieznający kolarskich realiów kibic może stwierdzić co prawda, że sukcesem byłby dopiero medal, ale proszę mi wierzyć - nie mam co wybrzydzać.
Jaki zatem ma Pan pomysł na rozwój kariery, by w Londynie spełnić nadzieje swoje, selekcjonera reprezentacji i wszystkich polskich fanów kolarstwa?
- Po pierwsze, chciałbym wreszcie wystartować w Tour de France. Mam już za sobą występy w Vuelta a Espa-a oraz Giro dŐItalia, gdybym w przyszłym roku pojawił się w "Wielkiej Pętli", a w 2012 r. na olimpiadzie, to wszystko ładnie i logicznie by się poukładało. Jestem w o tyle komfortowej sytuacji, że w przyszłym roku kończy się mój kontrakt z grupą Liquigas. Negocjując nowy, będę zatem mógł zadbać o to, by znalazł się w nim zapis uznający start na igrzyskach za absolutny priorytet. Czyli, aby drużyna wzięła pod uwagę fakt, że bardzo chcę nie tylko wystąpić na olimpiadzie, lecz także jak najlepiej na niej wypaść. Mam nadzieję, że ten plan się powiedzie.
Już od kilku ładnych lat poznaje Pan od wewnątrz tajniki kolarstwa zawodowego, zdobywając zresztą coraz większe uznanie. Rozpoczynając przygodę w tej dziedzinie, miał Pan zapewne wyobrażenie tego, co Pana tam spotka. Jak wypadło to w zderzeniu z rzeczywistością?
- Zawodowstwa z kolarstwem amatorskim nie da się porównać, to całkiem inne światy. W każdej drużynie jest kilkunastu zawodników, każdy ma swoje, dokładnie określone zadania i je wypełnia. Szybko przekonujemy się, że kolarstwo, pozornie sport indywidualny, jest dyscypliną zespołową. W Liquigasie jestem pomocnikiem, czyli pracuję na rzecz lidera, Ivana Basso. Podam jeden, wymowny przykład. Podczas Giro dŐItalia przychodzi czasówka, w której się specjalizuję, czyli teoretycznie powinienem postarać się o dobry wynik. Polscy kibice, wiedząc, że byłem w niej mistrzem kraju, oczekują wysokiego miejsca, tymczasem tuż przed startem przychodzi do mnie dyrektor grupy i mówi, że mam jechać co najwyżej na 80 procent. "Musisz odpocząć, bo za dwa dni znów pracujesz dla Ivana" - tłumaczy. I kiedy mijam metę z setnym czasem, fani są zawiedzeni, tymczasem ja wiem, że po prostu wykonałem swoje zadanie. W każdej drużynie są liderzy, którzy mają wygrywać wielkie wyścigi i pomocnicy, harujący na ich sukcesy. Dodam od razu, że jedni i drudzy są podobnie cenieni.
No dobrze, ale każdy ma własne ambicje, też chciałby sięgać po laury, zwyciężać. Jak je pogodzić z pracą dla kogoś innego?
- Nie ma wyjścia, trzeba się pogodzić. Mam świadomość, że nie jestem jakimś supertalentem, że do wszystkiego doszedłem ciężką pracą. W młodszych kategoriach wiekowych wyraźnie przegrywałem z rywalami, z którymi teraz regularnie wygrywam, i to jest dla mnie wyznacznikiem postępu. Ale, wracając do pytania - nie stać mnie na wygrywanie wielkich wyścigów, a wolę pomóc zwyciężyć koledze, niż minąć metę na 15. czy 20. miejscu. Zresztą liderzy grup też nie są zaprogramowanymi robotami, też miewają słabsze dni. Wtedy szefostwo pozwala jeździć dla siebie. Przez kilka lat udało mi się zdobyć całkiem wysoką pozycję w peletonie, moja praca jest doceniana. Proszę zauważyć, że pomocnicy, choć nie zwyciężają, są rozchwytywani przez zespoły.
Ile kilometrów przejeżdża Pan rocznie na rowerze?
- Około 40 tysięcy. Pozornie życie kolarza zawodowego wygląda całkiem przyjemnie. Tuż przed wyścigiem dostaję mailem powiadomienie o wszystkich niezbędnych faktach, czyli miejscach i datach, numerze biletu samolotowego, telefonach, rezerwacjach etc. Potem dzwoni dyrektor z pytaniem, czy otrzymałem informacje, czy poradzę sobie z dojazdem, czy ma po mnie ktoś przyjechać na lotnisko itd. Biorę małą walizkę z najbardziej potrzebnymi rzeczami i lecę. Na miejscu czeka na mnie ktoś z drużyny, zawozi do hotelu, gdzie mam masaż i odnowę. Wszystko mam zapewnione, o nic nie muszę się martwić poza formą. I tu dochodzimy do sedna sprawy, bo zbudowanie jej i utrzymanie wymaga ogromnej harówki.
Tych kilkudziesięciu tysięcy kilometrów?
- Między innymi, oczywiście. Trenujemy ponad 300 dni w roku, 6 dni w tygodniu. W tym jednym, przeznaczonym niby na odpoczynek, też jednak wsiadam na rower, by przez półtorej godziny nogi popracowały.
Co musi Pan zmienić, poprawić, by jeszcze mocniej się rozwinąć, zbliżyć do najlepszych?
- Mógłbym powiedzieć, że muszę jeździć bardziej rytmicznie, byłoby to prawdą. Mógłbym dodać jeszcze inne rzeczy, ale prawdą jest, że muszę poprawiać się w każdym elemencie i czekać na swój wiek. Jak już wspomniałem, nie jestem wielkim talentem, a co za tym idzie, każdy kolejny krok pokonuję dzięki solidnej pracy. Wydaje mi się, że pewne optimum osiągnę w wieku 30 lat, mam 25. Oprócz mocnych treningów, muszę nieustannie się pilnować, czyli dbać o odpoczynek, jedzenie, spanie. Odkąd mieszkam we Włoszech, prowadzę bardzo regularny tryb życia. Kładę się spać o 22.00, wstaję o 8.00, potem jem śniadanie, wsiadam na rower, zawsze o tej samej porze. Dokładnie sprawdzam, co kupuję do jedzenia, nawet teraz, po zakończeniu sezonu. W zawodowstwie liczy się bowiem każdy detal, samodyscyplina jest kluczem do sukcesu.
Kto, Pana zdaniem, jest dziś najwybitniejszą osobowością w peletonie?
- Każdy kolarz ścigający się w Pro Tourze jest dobrym kolarzem. Kto jest jednak najlepszy, trudno powiedzieć. Znakomity jest Basso, fantastyczny Alberto Contador, a w czasówce bezkonkurencyjny Fabian Cancellara. Szczerze mówiąc, gdybym miał wskazać tego "naj...", to chyba wybrałbym Szwajcara.
Dlaczego?
- Obserwuję go od lat, jeździmy zresztą przeważnie na tych samych wyścigach. Ma niesamowitą wydolność organizmu, moc w nogach, niemal jak maszyna. Gdy naciska na pedały, włącza "obroty", prze do przodu z niesamowitą siłą, niczym się nie przejmując. Kilka dni przed tegorocznymi mistrzostwami świata rywalizowaliśmy w Herald Sun World Cycling Classic Ballarat, długo jechaliśmy razem. W pewnym momencie, na wzniesieniu, zaatakował z taką energią i swobodą zarazem, że przez myśl przeszło mi jedno słowo: "maszyna". Jest wyjątkowym kolarzem.
Zna Pan już dokładny kalendarz swoich startów w przyszłym roku?
- Jeszcze nie. Bardzo bym chciał wystąpić w Tour de France, będę o to zabiegał u szefostwa. Wiele zależy od planów Ivana Basso, na dużych wyścigach zazwyczaj jeżdżę razem z nim.
Dziękuję za rozmowę.
Piotr Skrobisz
Maciej Bodnar (ur. 7 marca 1985 r.) - czołowy polski kolarz, specjalista od jazdy indywidualnej na czas, mistrz kraju w tej konkurencji. We wrześniu na mistrzostwach świata zajął w czasówce znakomite dziewiąte miejsce. Reprezentuje barwy grupy Liquigas.
Nasz Dziennik 2010-11-23
Autor: jc