Przejdź do treści
Przejdź do stopki

Sądzeni za zaniedbania

Treść

Nieumyślne spowodowanie zagrożenia dla życia i zdrowia policjantów, nieumyślne spowodowanie uszczerbku na ich zdrowiu oraz niedopełnienie obowiązków służbowych zarzuca Prokuratura Okręgowa w Ostrołęce byłemu wiceszefowi stołecznej policji Janowi P., byłej naczelnik wydziału do walki z terrorem kryminalnym Grażynie B. i byłemu dowódcy oddziału antyterrorystów Kubie J. Grozi im do 8 lat więzienia. W nocnej akcji policji z 5 na 6 marca 2003 r. w podwarszawskiej Magdalence zginęło 2 policjantów, 15 zostało poważnie rannych.
Akcja w Magdalence była konsekwencją wydarzeń w Parolach pod Piasecznem w 2002 r. Doszło tam do zbrojnego napadu na policjantów zabezpieczających skradziony towar z odzyskanego tira. W trakcie ostrzału zginął policjant dowodzący ekipą. Policja szybko zidentyfikowała napastników i po kolei ich zatrzymywała. Podczas jednego z zatrzymań dwaj bandyci zostali zastrzeleni. 4 marca 2003 r. policja otrzymała informację, że w willi w podwarszawskiej Magdalence przebywają dwaj mężczyźni odpowiadający rysopisom dwóch spośród trzech ostatnich przebywających na wolności bandytów. Choć zadrzewiony teren nie sprzyjał prowadzeniu obserwacji, dzień później podjęto decyzję o akcji jednostki antyterrorystycznej (AT). Ustalenia zespołu powołanego w Komendzie Głównej Policji wskazały na katastrofalne błędy polegające na nieprecyzyjnym opisie obiektu, nie sporządzono pisemnego lub graficznego planu działania. Przyjęto ostatecznie, że podejrzani są uzbrojeni i niebezpieczni, wobec czego należy dokonać szturmu na obiekt.
- Policjanci na całym świecie stosują taką taktykę podczas zatrzymywania niebezpiecznych przestępców - tłumaczył parę dni po zajściu ówczesny szef policji gen. Antoni Kowalczyk.

Akcja zakończona klęską
O godzinie 00.42 policyjny landrover staranował bramę. Za nim podążał 16-osobowy zespół szturmowy. Drugi, o połowę mniejszy, otoczył budynek. Policjanci byli wyposażeni w tarcze balistyczne, żeby zapobiec ich rażeniu w przypadku ostrzału lub rzucania granatów z wnętrza budynku. Każdy miał na wyposażeniu pistolet MP 5 lub UZI, pistolet GLOCK oraz dwa granaty ogłuszające oraz dysponował dodatkową amunicją w ilości ok. 80 sztuk. Zdaniem ekspertów, powinni mieć nawet 500 sztuk. Kilkanaście sekund po rozpoczęciu akcji przestępcy zdalnie zdetonowali wcześniej zamontowany przed drzwiami ładunek wybuchowy zawierający co najmniej kilogram trotylu oraz 4-5 kg metalowych śrub, gwoździ i nakrętek. - Nigdy dotąd w praktyce policji europejskiej nie spotkano się ze zdalną detonacją miny odłamkowej wobec interweniujących policjantów - wyjaśniał Kowalczyk.
W wyniku eksplozji niemal cały zespół szturmowy został wyeliminowany z działań, a bandyci natychmiast zaczęli rzucać przez okna granaty i ostrzeliwać policjantów z broni maszynowej. Obaj bandyci zginęli w akcji. Ich zwęglone zwłoki znaleziono na poddaszu, które częściowo spłonęło. W akcji zginęło jednak także 2 policjantów (jeden z nich zmarł w szpitalu 10 dni po akcji), 15 innych zostało ciężko rannych, głównie metalowymi odłamkami z bomby.

Mają krew na rękach...
Powołano specjalną komisję. Fachowcy niepowiązani z policją zwracali uwagę, że jej skład dobrano tak, by "nikomu nie stała się krzywda".
- Nawet najbardziej znane nazwiska nie gwarantują, że opinia będzie prawidłowa - mówili.
Raport został uznany za skandaliczny. Zwracano uwagę, że skoro ranni policjanci mówili o braku karetki, to jak komisja mogła ustalić coś innego? Gdy na konferencji prasowej Komendy Stołecznej Policji prezentowano wyposażenie bandytów, pokazano także niemieckie granaty hukowo-błyskowe, używane w akcji przez... policję.
Od początku kierownictwo policji zdecydowanie zaprzeczało sugestiom, jakoby akcja była nieodpowiednio przygotowana. Podkreślano, że to bezwzględność bandytów spowodowała ofiary wśród policjantów. Szefom policji wtórowali ówczesny szef MSWiA Krzysztof Janik i premier Leszek Miller.
Także zdaniem komendanta stołecznego policji Ryszarda Siewierskiego funkcjonariusze nie byli w stanie ustalić, jak uzbrojeni są bandyci. Eksperci byli zdania, że to policja zawsze powinna być przygotowana na najgorsze.
- Nasi zwierzchnicy mają krew na rękach - mówili tymczasem antyterroryści uczestniczący w akcji.
To ich opinię potwierdziła ostrołęcka prokuratura, kończąc wczoraj kilkakrotnie przedłużane śledztwo. Jak poinformował rzecznik Tomasz Mierzejewski, 3 osoby odpowiadały za nieprawidłowości w czasie akcji. - Swoim zachowaniem sprowadziły niebezpieczeństwo dla życia i zdrowia wielu osób, skutkujące śmiercią 2 z nich - to przestępstwo nieumyślne wynikające z niedopełnienia obowiązków - mówi Mierzejewski.
Mikołaj Wójcik

"Nasz Dziennik" 2005-02-22

Autor: ab