Przejdź do treści
Przejdź do stopki

Ropa będzie coraz droższa

Treść

Po tym jak Izrael zaatakował Liban, jesteśmy świadkami kolejnej fali podwyżek cen ropy, czego skutki wszyscy kierowcy widzą od razu na stacjach benzynowych. Niestety, istnieje realna obawa, że konflikt może się rozprzestrzenić na cały Bliski Wschód. Z tego zaś terenu pochodzi co trzecia tona ropy zużywanej każdego dnia przez światową gospodarkę. Duża wojna, w którą zaangażowałyby się na różny sposób także państwa Zatoki Perskiej, na pewno spowodowałaby dalszy wzrost cen ropy.
Ale nie tylko konflikty na Bliskim Wschodzie powodują, że w ostatnich latach ceny ropy wręcz oszalały. Zasoby surowca dostępnego na rynku są niewystarczające, bo rośnie na niego zapotrzebowanie, a wiele państw nie jest w stanie zwiększyć wydobycia. Dlatego kto tylko może, kupuje ropę, przebijając oferty konkurencji. W Europie i Ameryce mimo upalnej pogody już myśli się o zimie, a to oznacza konieczność robienia zapasów surowców energetycznych.
Ropa jest droga i, prawdę mówiąc, nie zapowiada się, że będzie tańsza, to znaczy tak tania jak jeszcze pod koniec lat 90. Bo pomijając wspomniane wyżej czynniki, trzeba pamiętać, że coraz większy głód ropy odczuwają Chiny i Indie - kraje, w których mieszkają dwa miliardy ludzi, w których rozwijająca się gospodarka potrzebuje ogromnej ilości ropy. Mówiąc więc otwarcie: nawet wprowadzanie w Europie lub Ameryce energooszczędnych technologii da niewielki pretekst do zmniejszenia cen "czarnego złota", bo Azjaci zagospodarują każdą ilość ropy. Sytuacja gospodarcza i polityczna na świecie jest tak napięta, że realny wydaje się dalszy wzrost cen ropy, nawet do poziomu ponad 100 dolarów za baryłkę.

Gorący Bliski Wschód
Jeszcze w latach 1998-1999 baryłka ropy (prawie 170 litrów) kosztowała tylko 11-12 dolarów. Zapewne wielu osobom wydaje się to niemożliwe, ale tak rzeczywiście było. Świat nie był w stanie skonsumować ropy, która napływała na rynek. Od tego czasu jej cena wzrosła jednak siedmiokrotnie, na co wpływ w największym stopniu miała polityka.
Nie ma co prawda jednej przyczyny wzrostu cen ropy, ale na pewno ten surowiec jest najbardziej podatny na wieści polityczne. Tak się niestety złożyło, że jeden z najbardziej zapalnych regionów świata - czyli Bliski Wschód - to jednocześnie największy producent ropy. Dziennie na świecie zużywa się około 100 milionów baryłek ropy, z czego 30 milionów dostarczają Arabia Saudyjska, Iran, Kuwejt i inne kraje arabskie.
Niepokój na Bliskim Wschodzie to przecież nie tylko tocząca się obecnie wojna Izraela z Libanem. Musimy cały czas pamiętać o amerykańskiej operacji w Iraku, straszeniu atakiem Iran. Wejście Amerykanów do Iraku do tej pory nie doprowadziło jednak do odbudowania irackiego potencjału naftowego, a maklerzy na giełdach światowych boją się, że w razie ataku na Iran także dostawy tamtejszej ropy zostaną wstrzymane. W dodatku Iran może odpowiedzieć atakami na instalacje naftowe w państwach sprzymierzonych z USA (np. Kuwejt, Arabia Saudyjska). Ponieważ nikt na razie nie wymyślił dobrego rozwiązania politycznego dla Bliskiego Wschodu, nie zapowiada się, że będzie tam spokojnie. Co więcej, konflikty zbrojne, zamachy mogą być jeszcze bardziej intensywne. To zaś będzie utrzymywać ceny ropy na wysokim poziomie.

Ropa to polityka
Warto również zauważyć, że ropa stała się dobrym instrumentem uprawiania polityki gospodarczej i zagranicznej nie tylko w tym niedalekim od nas regionie. A ta okoliczność także przyczynia się do windowania jej cen.
Ropa znakomicie nadaje się do szantażowania innych krajów. Zachód przekonał się o tym najboleśniej w latach 70., gdy doszło do kryzysu naftowego. Prawie z dnia na dzień cena baryłki wzrosła o 100 procent. Teraz taki szantaż jest bardziej subtelny.
Ropa jest ważnym narzędziem polityki choćby dla Rosji. Naftowy i gazowy straszak był używany wobec państw, które zrywały związki z Kremlem. Ale Rosjanie mogą też pośrednio wpływać na sytuację innych państw, w tym Polski.
W świetle tego, co dzieje się w innych rejonach świata, Rosja wydaje się, zwłaszcza dla Zachodniej Europy, idealnym dostawcą, bo przecież Morze Północne nie jest w stanie w pełni zaspokoić potrzeb Europy. Dlatego Rosjanie mogą się dogadywać z Francuzami czy Niemcami ponad naszymi głowami, sprytnie pokazując swoje energetyczne atuty. Przykład Gazociągu Północnego jest aż zanadto wymowny. To prawda, że Rosja nie ma tylu ropociągów, aby znacznie zwiększyć dostawy czarnego złota na zachód kontynentu, ma też mocno zniszczone urządzenia wydobywcze, ale to wszystko można za zachodnie pieniądze wybudować. Tym bardziej więc powinno nam zależeć na tym, aby polska propozycja opracowania wspólnej europejskiej strategii zapewnienia bezpieczeństwa energetycznego została podjęta przez przywódców innych państw.
Ropa sprzyja po prostu budowaniu potęgi politycznej i gospodarczej. Gdyby nie wysokie ceny tego surowca, Rosja nadal byłaby pogrążona w marazmie gospodarczym, dławiłby ją ogromny deficyt budżetowy, nie byłoby pieniędzy na modernizację kraju, dozbrojenie armii. I dlatego ani Rosji, ani żadnemu innemu krajowi - producentowi ropy, nie zależy tak naprawdę na obniżce jej notowań. Nikt nie będzie przecież zarzynał kury znoszącej złote jajka.

Gospodarka pije i pije...
Ropa zawsze była gorącym towarem, nieraz jej cena gwałtownie rosła, potem jednak były też obserwowane spore spadki. Państwa, które były największymi konsumentami tego surowca energetycznego, potrafiły przez umiejętne ograniczanie zakupów spowodować potanienie ropy. Gdy notowania nafty były niskie, zwiększały zakupy, aby zrobić zapasy. Dlaczego teraz tak się nie dzieje? Bo na świecie nie ma już praktycznie rezerw wydobywczych. W sytuacji gdy produkcja paliwa konwencjonalnego, w tym i ropy, wzrosła nieznacznie od roku 2000, o wiele szybciej szła do góry krzywa zapotrzebowania świata na naftę. Dzieje się tak mimo wdrażania na świecie coraz mniej energochłonnych technologii czy budowania samochodów z silnikami hybrydowymi, gdzie część trasy auto pokonuje na silniku elektrycznym.
Jednak te oszczędności nic nie dają, bo wszystkie zasoby natychmiast kupują Chiny i Indie. Gospodarka tych państw rozwija się w oszałamiającym tempie. W dodatku stosują one stare technologie wymagające ogromnego zużycia energii. Szacuje się, że na wyprodukowanie takiej samej partii towarów w Chinach potrzeba kilka razy więcej energii, w tym ropy, niż w Europie. Chińczycy w walce o ropę są tak zdeterminowani, że zaczęli miliardy dolarów inwestować w krajach, które produkują ten surowiec. Ostatnio poprowadzili nawet z Kazachstanu ogromnie drogi ropociąg, ale cena dla nich jest nieważna, bo brak czarnego złota oznaczałby ogromne perturbacje dla kraju i jego ekonomii i jeszcze większe straty.
I końca tego głodu nie widać. Ten rok także ma się zamknąć prawie 10-procentowym tempem wzrostu gospodarczego w Chinach i Indiach, kraje te więc będą pochłaniały coraz więcej ropy, bo bogacenie się państw i społeczeństw oznacza choćby to, że coraz więcej ludzi chce mieć samochody, rośnie również zapotrzebowanie na dobra, które są produkowane na bazie nafty.
W efekcie producenci ropy nie nadążają z jej dostawami. Co więcej, wiele państw sygnalizuje, że z powodu zaniedbań w poprzednich latach ich infrastruktura wydobywcza jest zużyta i pompują coraz mniej ropy. A na modernizację istniejących lub budowę nowych pól naftowych potrzeba miliardów dolarów i czasu.
Efekt tego jest taki, że - jak określają to ekonomiści - na świecie nie ma w praktyce tzw. niewykorzystanego potencjału wydobywczego (spare capacity). Tym technicznym terminem określa się możliwości zwiększenia wydobycia ropy. Ekonomiści wyliczają bowiem, ile ropy dodatkowo może wypompować z ziemi dany kraj w ciągu 30 dni, utrzymując jednocześnie tę wyższą produkcję przez 90 dni - to jest właśnie jego niewykorzystany potencjał wydobywczy. I jak się okazuje, potencjał krajów OPEC, najważniejszej organizacji producentów ropy, spadł niemal do zera. Innymi słowy: nic więcej już z ziemi OPEC nie wyciśnie. To by się udało tylko wtedy, gdyby kraje członkowskie wybudowały szyby nad złożami, których jeszcze nie wykorzystują.
Dla porównania: 20 lat temu potencjał wydobywczy, który można było uruchomić, wynosił tylko w krajach OPEC do 15 milionów baryłek dziennie. Takie były zapasy i stanowiły one wtedy aż ponad 20 proc. światowego zapotrzebowania. Jeszcze na początku lat 90. rezerwa sięgała niemal 10 proc. Wówczas, aby doszło do zmniejszenia cen, wystarczyło, że jakiś kraj zwiększał wydobycie i to uspokajało rynek. Tak często robiła choćby Arabia Saudyjska. Teraz jednak niewykorzystany potencjał wydobywczy wynosi najwyżej 1-2 proc., czyli w zasadzie go nie ma.

Będzie jeszcze drożej?
Eksperci zastanawiają się przede wszystkim nad tym, kiedy notowania ropy przekroczą kolejną granicę - 80 dolarów. Potem może paść bariera 90, a nawet 100 dolarów. Nie jest to wbrew pozorom perspektywa nie do wyobrażenia. A kto 5 lat temu przypuszczał, że za baryłkę będziemy płacili 78 dolarów? Co więcej, jeśli producenci ropy nie zainwestują w zwiększenie wydobycia, cena powyżej 100 dolarów będzie zjawiskiem normalnym. A inwestycje kosztują grube miliardy. Teoretycznie producenci ropy powinni te pieniądze mieć, ale okazuje się, że w wielu krajach nie myślano o przyszłości, zyski ze sprzedaży nafty przejadano i teraz brakuje środków na inwestycje. Ale Zachód ma dość pieniędzy, żeby takie projekty sfinansować, i gdy tylko taka propozycja padnie, zapewne zainwestuje w ropodajnych państwach. Niedługo możemy więc być świadkami ostrej walki o kontrolę nad zasobami naftowymi.
Mimo wszystko presja gospodarcza i polityczna na ropę naftową jest tak wielka, że na razie nie widać powodów, dla których ten surowiec miałby stanieć. Z drugiej strony - ponieważ podwyżka, choć dotkliwa, jest jednak stopniowa, rozciągnięta w czasie, ludzie zdołali się jakoś przyzwyczaić do drożyzny na rynku paliwowym. Nie mamy więc na razie objawów światowego kryzysu, który jednak może w każdej chwili wybuchnąć. Gdzieś jest bowiem granica, poza którą czeka nas wysoka inflacja, spadek produkcji, słowem - recesja. I żadne państwo się przed nią nie uwolni, jeśli spowoduje ją ropa naftowa. Polska ma tak mizerne zasoby własnej nafty, że jesteśmy skazani na import i musimy płacić tyle, ile żądają światowe giełdy.
Zakładając, że sprawdzi się najczarniejszy scenariusz i ropa zdrożeje do 100 dolarów, trzeba też przyjąć, iż wtedy np. za litr benzyny Pb 95 musielibyśmy płacić nawet 5,5 złotego (!), czyli złotówkę więcej niż teraz. A to już na pewno wywołałoby poważny kryzys gospodarczy.
Ten czarny scenariusz nie musi się oczywiście sprawdzić. Część ekspertów przekonuje nawet, że ropa niedługo zacznie tanieć, że apogeum cen już zostało osiągnięte i skala podwyżek była w zasadzie sztuczna. Zwraca się uwagę na to, że windowanie cen ma podłoże raczej psychologiczne niż racjonalne i rynek niedługo się opamięta i ustatkuje. Oby tak było, choć trzeba również mieć na uwadze, że argumenty psychologiczne mają często nawet większe znaczenie od gospodarczych. Bo gdy na Bliskim Wschodzie zrobi się jeszcze bardziej gorąco, to maklerzy w Rotterdamie czy Londynie nie będą słuchać racjonalnych argumentów o tym, że dostawy są na razie niezagrożone, tylko jeszcze wyżej podbiją cenową poprzeczkę.
Oczywiście dla nas najlepiej byłoby, gdyby jednak ceny ropy spadły. Jeśli jednak nawet tak się stanie, to nie łudźmy się, że będziemy kupować paliwo znacznie taniej. Sukcesem będzie już sytuacja, gdy za baryłkę trzeba będzie zapłacić w granicach 60-65 dolarów. Czy to możliwe? W najbliższych miesiącach raczej nie.
Maciej Winnicki

"Nasz Dziennik" 2006-07-31

Autor: wa