Rolnicy nie chcieli głosować
Treść
Bronisław Komorowski zdobył o ponad milion głosów więcej niż Jarosław Kaczyński i może cieszyć się z wyborczego zwycięstwa. Kto wie, jak potoczyłyby się te wybory, gdyby lider PiS aktywniej zabiegał o poparcie mieszkańców wsi i małych miasteczek. Frekwencja w obwodach wiejskich była o ponad 6 proc. niższa niż w miastach. Niestety, po raz kolejny okazało się, że połowa osób mieszkających na prowincji nie jest zainteresowana udziałem w głosowaniu.
Tak jak kluczem do sukcesu Platformy Obywatelskiej w wyborach parlamentarnych w 2007 roku i w niedzielnych wyborach prezydenckich była mobilizacja elektoratu z dużych miast i ludzi młodych, tak szansą dla Kaczyńskiego była polska prowincja. Prezes PiS wygrał z marszałkiem Sejmu głosowanie na wsi, w gminach do 5 tys. mieszkańców (zdobył 59 proc. głosów, a Komorowski 41 proc.). Kaczyński był też lepszy w gminach liczących od 5 do 10 tys. mieszkańców (58 proc. głosów) i w tych mających nie więcej niż 20 tys. obywateli (prawie 53 proc. głosów). I to są właśnie te wspomniane wcześniej małe miasta i okalające je wsie. W większych gminach miejsko-wiejskich, a zwłaszcza w miastach wygrywał zdecydowanie Komorowski. Druga prawidłowość dotyczy właśnie frekwencji: im mniejsza gmina, tym była ona niższa, co działało wyraźnie na niekorzyść Jarosława Kaczyńskiego.
Niska frekwencja
Takie wyniki nie zaskakują socjologów i politologów, bo od dawna mniejsze gminy są bastionem prawicy. Tylko że ci wyborcy rzadziej chodzą na wybory i Jarosławowi Kaczyńskiemu też nie udało się zmobilizować tego elektoratu. Podczas gdy frekwencja w miastach wyniosła około 58 proc., to na wsi sięgnęła tylko nieco ponad 51 proc., a w najmniejszych gminach do urn poszła niespełna połowa uprawnionych. I tak było w całej Polsce, nawet w tych województwach, gdzie wygrał Kaczyński. Na Podlasiu do urn poszło 57 proc. osób zameldowanych w miastach, a frekwencja na wsi była o ponad 5 proc. niższa. Na Mazowszu te proporcje wyniosły 64 do 56 proc., w Lubelskiem 58 do 52 proc., w Świętokrzyskiem 56 do 50 proc., a w Małopolsce 61 do 57 procent. Także 4 proc. na niekorzyść wsi wyniosła różnica we frekwencji w województwie łódzkim (57,5 do 53,5 proc.). Nieco mniejsza była rozpiętość na Podkarpaciu, gdzie frekwencja na wsi (blisko 55 proc.) była "tylko" o 3 proc. niższa niż w mieście. Jeszcze gorzej to porównanie wypada w przypadku regionów zachodniej i północnej Polski, gdzie głosowanie w drugiej turze wygrywał zdecydowanie Bronisław Komorowski. Na Warmii i Mazurach do urn udało się prawie 55 proc. uprawnionych mieszkańców miast, a tylko 43 proc. wsi. W gminie Bartoszyce frekwencja w obwodach wiejskich sięgnęła raptem 37 procent. W Olsztynie było to 61 proc., ale już w okalających stolicę regionu gminach powiatu olsztyńskiego głosowało tylko 42 proc. uprawnionych. W województwie zachodniopomorskim głosowało 54 proc. mieszkańców miast i tylko 43 proc. wsi. Dla przykładu: miasto Koszalin może się pochwalić frekwencją na poziomie aż 60 proc., a powiat koszaliński - ledwie 46 procent. Z kolei w Lubuskiem głosowało 52 proc. uprawnionych do tego mieszkańców miast, a tylko 44 proc. ludności wiejskiej posiadającej czynne prawo wyborcze.
Jak więc widać tylko na podstawie tych liczb, Jarosław Kaczyński miał jeszcze spore rezerwy do uruchomienia. To prawda, że liczba ludności z terenów wiejskich jest o wiele mniejsza od liczby ludności zamieszkującej miasta, ale trzeba pamiętać, o czym wcześniej wspomnieliśmy, że na prezesa PiS głosowała też większość wyborców z mniejszych gmin miejsko-wiejskich i polskich miasteczek, a to już jest spory elektorat, bo 2 na 3 miasta to ośrodki liczące mniej niż 20 tys. ludzi. Ogółem w gminach wiejskich i miejsko-wiejskich liczących mniej niż 20 tys. mieszkańców w głosowaniu nie wzięło udziału ponad 6 mln ludzi (!). To ogromny potencjał i gdyby Kaczyńskiemu udało się zmobilizować choćby co szóstego z biernych wyborców, odwróciłby wynik głosowania.
Kaczyński ich nie porwał
Jak już wczoraj pisaliśmy na gorąco po ogłoszeniu pierwszych nieoficjalnych wyników głosowania, błędem sztabu Jarosława Kaczyńskiego było zabieganie o lewicowy elektorat. Jeśli szefowa sztabu prezesa PiS poseł Joanna Kluzik-Rostkowska liczyła na to, że Kaczyńskiego poprą wyborcy Grzegorza Napieralskiego, to się srodze przeliczyła. Okazało się, że zamiast zabiegać o tych wyborców, Jarosław Kaczyński zrobiłby lepiej, gdyby spróbował zmobilizować elektorat wiejski i z małych miast. To prawda, że prezes PiS mocno akcentował sprawy wsi i rolnictwa w swojej kampanii, ale widocznie nie w taki sposób, by porwać ten elektorat, skłonić go do głosowania, przekonać, że warto postawić krzyżyk przy jego nazwisku. Kaczyńskiemu nie zaszkodziła kampania PO, która miała pokazać go jako zwolennika likwidacji dopłat, czyli w domyśle chcącego wręcz okraść rolników z unijnych pieniędzy. To pokazuje, że wieś ufa liderowi PiS, ale on nie potrafił w tej kampanii tego wykorzystać. Dlaczego?
Przyczyn było kilka, ale warto wspomnieć przynajmniej o jednej. Ostatnie wybory to kolejna elekcja, która stoi pod znakiem ogromnej absencji dawnych pracowników PGR-ów i członków ich rodzin, do czego trzeba doliczyć innych mieszkańców tych terenów. A to właśnie ta zachodnia i północna Polska, gdzie króluje Platforma Obywatelska, wykorzystując fakt, że wieś nie chodzi tu na głosowania. I Kaczyński o ten elektorat nie zawalczył, nie upomniał się o interesy tych ludzi, którzy są pozostawieni sami sobie. Gdyby przedstawił sensowny i spójny program wydobycia terenów popegeerowskich z biedy, gdyby pokazał, że ma plan zlikwidowania skutków wieloletnich zaniedbań władz, niewykluczone, że ci wyborcy tłumniej udaliby się do urn. Mówienie o Polsce A i Polsce B to za mało, potrzebne było coś na wzór hasła "Polski solidarnej", które wyniosło PiS do władzy w 2005 roku.
Socjologowie nie mają bowiem wątpliwości, że mieszkańcy wsi, a zwłaszcza tych terenów, gdzie kiedyś zatrudnienie ludziom dawał PGR, nie chodzą na wybory, bo nie wierzą, że warto, nie wierzą, że one coś w ich życiu zmienią. Żaden polityk nie dał im bowiem nadziei na lepsze życie. Kaczyński też popełnił ten grzech zaniechania i tylko częściowo sztab prezesa PiS tłumaczy krótka kampania wyborcza. - Nami się nikt nie interesuje, mamy tylko wegetować, rządzący chyba czekają, aż nasze wsie po prostu powymierają i problem sam się rozwiąże - mówi nam pan Aleksander, były pracownik jednego z PGR-ów na Mazowszu. - Na radnych to nawet głosuję, ale na posłów albo na prezydenta już nie. Oni są w Warszawie, ich nasze sprawy nie interesują. To i mnie nie interesuje, kto będzie siedział w Sejmie albo w Pałacu Prezydenckim - tłumaczy, dlaczego od lat nie chodzi na wybory. Podobnych wypowiedzi usłyszeliśmy więcej jeszcze przed drugą turą wyborów. Na głosowanie nie zamierzał wybrać się także pan Grzegorz, właściciel 9-hektarowego gospodarstwa pod Radomiem. - Wieś to już nikogo nie interesuje, nawet tych działaczy PSL. Politykom zależy tylko na stołkach, przypominają sobie o nas, jak jest kampania, a potem zaraz zapominają. To po co mamy głosować? Żeby im było lepiej? Bo nam na pewno nie będzie - uważa rolnik. Dodaje, że nie wybierał się na głosowanie mimo sympatii do Jarosława Kaczyńskiego, bo i tak nie wierzył, aby to coś mogło zmienić na wsi i w rolnictwie. Aldona, 22-letnia studentka, 21 lat życia spędziła w popegeerowskiej wsi. Zaczęła studiować tylko dlatego, że otrzymała państwowe stypendium. Na swoje utrzymanie dorabia jako kelnerka w jednej z warszawskich restauracji, dzięki czemu rodzina nie musi dawać jej pieniędzy, których i tak nie ma. - Beznadzieja, tak bym określiła nastroje większości moich sąsiadów. Kto może, to stamtąd ucieka, bo nie ma tutaj żadnej przyszłości. Ludzi interesuje przeżycie od zasiłku do zasiłku, a nie wybory. Ludzie w mieście nie zdają sobie sprawy z tego, że u nas zamożny jest człowiek, który ma rentę lub emeryturę, bo ma stały dochód, wyższy od zasiłku z pomocy społecznej. I dopóki ktoś nie pokaże im drogi wyjścia z tej sytuacji, ci ludzie nie będą zainteresowani udziałem w życiu społecznym - zauważa Aldona. Dodaje, że pewne nadzieje kilka lat temu wiązano z Andrzejem Lepperem, a teraz wieś uważa, iż nie ma polityka, który byłby ich reprezentantem. - U mnie na wsi co wybory frekwencja jest niższa - podkreśla studentka.
Decyduje nie program, a socjotechnika
Eksperci zauważają, że elektorat wiejski trudno jest porwać i namówić do głosowania, bo nie kieruje się on aż tak mocno emocjami jak młodzi mieszkańcy miast, którzy mają poczucie uczestniczenia w czymś wielkim, gdy głosując, odsuwają od władzy znienawidzone PiS i najpierw braci Kaczyńskich, a teraz samego Jarosława. To jest ich misja, cel głosowania, co sprytnie wykorzystują od lat specjaliści od marketingu politycznego Platformy Obywatelskiej. Chłopi na wybory patrzą bardziej pragmatycznie, oni oczekują konkretnych programów, planów, propozycji, które mogą zmienić ich życie, bo w samych igrzyskach nie chcą brać udziału.
Wybory prezydenckie są potwierdzeniem diagnozy społecznej dotyczącej polskiej wsi, jaką niedawno zaprezentowali naukowcy z Polskiej Akademii Nauk. Jeśli spojrzymy na wyniki głosowania, a zwłaszcza na frekwencję, to okaże się, że była ona wyższa w tych gminach wiejskich, które sąsiadują z miastami, zwłaszcza dużymi, a słabiej było w gminach peryferyjnych. W Warszawie frekwencja wyniosła około 67 proc., w powiatach okołowarszawskich była podobna, tam też były podobne rezultaty głosowania - tak samo zresztą dzieje się w przypadku innych dużych polskich miast. Ale już na krańcach regionu mazowieckiego, w powiatach żuromińskim, mławskim i lipskim, głosowało tylko około 50 proc. uprawnionych. Z kolei w nadgranicznym powiecie chełmskim frekwencja przekroczyła niewiele ponad 40 proc., nieco lepiej, ale też poniżej 50 proc., było w powiecie hrubieszowskim. Na Podkarpaciu 50-procentowej frekwencji nie osiągnięto w powiecie bieszczadzkim, a w woj. warmińsko-mazurskim taka sytuacja zaistniała m.in. w powiatach braniewskim, kętrzyńskim i elbląskim. W Lubuskiem na 12 powiatów ziemskich aż w 11 frekwencja wyniosła mniej niż 50 proc., a w okręgu opolskim, gdzie jest 11 powiatów z gminami wiejskimi, aż w 9 do urn poszła mniej niż połowa uprawnionych do głosowania. I wszędzie statystykę psuje przede wszystkim absencja mieszkańców wsi - oni w wyborach nie chcą uczestniczyć.
Jarosław Kaczyński nie przekonał tych ludzi, aby poszli na niego głosować. Otwarte pozostaje pytanie, czy prezes PiS wyciągnie lekcję z wyborów prezydenckich i skłoni ten elektorat do poparcia jego partii w najbliższych wyborach samorządowych i parlamentarnych. Jeśli mu się to uda, może sięgnąć po zdecydowane zwycięstwo. Platforma powiększyła swój żelazny elektorat o młodszych mieszkańców miast, PiS może sięgnąć po biernych jak dotąd mieszkańców wsi. Czy mu się to uda?
Krzysztof Losz
Nasz Dziennik 2010-07-06
Autor: jc