Rodzina, muzyka i La Scala
Treść
Z mezzosopranistką Agnieszką Zwierko rozmawia ks. Arkadiusz Jędrasik
Jest Pani absolwentką Wydziału Elektroniki Politechniki Warszawskiej, więc kiedy zaczęło się zainteresowanie muzyką i śpiewem, może w grę wchodzą "obciążenia" dziedziczne?
- Podobno podczas pewnej procesji Bożego Ciała, gdy byłam jeszcze w wózku, tak głośno śpiewałam, że mama musiała zabrać mnie z szeregu, bo zagłuszałam pieśni. To anegdota. Ale ponieważ wykazywałam zdolności muzyczne, rodzice, za radą sąsiadów, posłali mnie do podstawowej szkoły muzycznej, na fortepian. W szkole uczęszczałam m.in. na obowiązkowe zajęcia chóru, trochę z przymusu, bo nie lubiłam śpiewać. Przerwałam edukację muzyczną po skończeniu szkoły I stopnia, bo ważniejsze było liceum matematyczno-fizyczne i nauki ścisłe, wśród których matematyka należała do moich ulubionych, a ćwiczenie na fortepianie było dość nużące. Ale śpiewałam i grałam na organach w chórze młodzieżowym przy parafii św. Jakuba w Warszawie, a znakomity warszawski organista, prof. Zdzisław Woźniak, namówił mnie do kontynuacji nauki muzyki, tym razem śpiewu.
Średnią szkołę muzyczną "robiłam" równolegle ze studiami na Wydziale Elektroniki PW. A potem postanowiłam, że jeśli nie dostanę się do Akademii Muzycznej, to będę studiować drugi fakultet na PW, na Wydziale Telekomunikacji, byłam już tam zresztą zapisana. Na akademię dostałam się z pierwszą lokatą. Co do obciążeń dziedzicznych? Dowiedziałam się o nich dość późno. Rodzina bliższa i dalsza, widząc moje muzyczne inklinacje, pogrzebała troszkę w drzewie genealogicznym i okazało się, że taty stryj był organistą w rodzinnych Lipniszkach (dzisiejsza Białoruś), a kuzynem babci mojej mamy był Artur Malawski. Praprababcia Agnieszka Malawska, z Biłgoraja, denerwowała się bardzo, że jakiś muzykant z Krakowa psuje opinię dobrej mieszczańskiej rodzinie...
Wielu śpiewaków twierdzi, że dla prawidłowego rozwoju głosu i dobrej techniki powinno się pracować tylko z jednym nauczycielem. Czy zgadza się Pani z tym poglądem? Jak to wyglądało u Pani?
- Myślę, że do końca to nie jest tak. Głos się rozwija i oczywiście na początku powinien być pilnowany przez jednego pedagoga, który zapewni równość i ciągłość techniczną, jeśli oczywiście mamy szczęście trafić od razu na tę właściwą osobę
Uważam, że konsultacje są niezbędne, bo jak widzę z doświadczenia, pedagodzy często tak się zapatrują w ucznia, że nie potrafią już sami z siebie nic więcej dać. Niestety, w polskich akademiach muzycznych nie można konsultować się z innymi pedagogami podczas studiów, bo grozi to w najlepszym przypadku obrażeniem się pedagoga "macierzystego" a w najgorszym - relegowaniem z uczelni. Pod koniec ostatniego roku studiów pojechałam z płaczem (dosłownie!) do prof. Ewy Wdowickiej do Poznania i w ukryciu przy jej pomocy przygotowałam się do dyplomu mezzosopranowego. Jestem jej wierna do dziś, choć pojawiam się w Poznaniu już rzadziej. Wysyłam pani profesor nagrania ze spektakli do oceny. Drugim moim pedagogiem jest maestro Claudio Desderi z Florencji, włoski śpiewak, aktor i dyrygent, wielki przyjaciel młodzieży.
Pierwsze zagraniczne występy w różnych miastach pomogły w podjęciu decyzji o wolnych kontraktach. Jakie były początki i jak przebiegają?
- Zadebiutowałam w Teatro Regio w Turynie rolą Magdaleny w Rigoletcie; wróciłam tam potem, aby zaśpiewać w operze "Dziewica Orleańska" Czajkowskiego, miałam zaszczyt i przyjemność pracy z wielką Mirellą Freni. Natomiast Bartók otworzył mi drogę na rynek czeski. Po znakomitej premierze w Narodowym Teatrze Morawsko-Śląskim w Ostrawie zaśpiewałam premierę wspomnianej wcześniej Jenufy, rozpoczęłam współpracę ze Statni Opera w Pradze (Azucena, Amneris, Ulryka, Jeżibaba), z Narodową Operą w Bratysławie (Amneris, Eboli, Ulryka), Operą Państwową w Bańskiej Bystrzycy (Charlotta, Azucena). W 2000 r. podpisałam kontrakt na Festiwal Operowy w Wexford w Irlandii. Następne angaże to Royal Opera w Kopenhadze, gdzie zaśpiewałam Eboli w Don Carlosie pod dyrekcją Massimo Zanettiego. Maestro był tak zachwycony, że zmusił wręcz dyrekcję Leipziger Oper w Niemczech do zmiany obsady w produkcji Carlosa i w rezultacie zaśpiewałam znów Eboli pod jego dyrekcją na tej znakomitej scenie.
W tym czasie zaśpiewałam także premierę "Trubadura" w Lucent Dans Theater w Holandii i z powodu pokrywania się terminów spektakli niestety nie mogłam przyjąć kontraktu w Teatro Comunale w Bolonii, gdzie zaproponowano mi udział w produkcji "Damy Pikowej". W minionym sezonie brałam udział w dwóch produkcjach na scenie słynnego Teatro Massimo w Palermo, były to: "Król Roger" Szymanowskiego oraz "Vanessa" Samuela Barbera, gdzie zaśpiewałam rolę Baronowej. To najważniejsze wydarzenia od czasu opuszczenia sceny narodowej. Sporo energii zabrało mi dobre przygotowanie się do debiutu w mediolańskiej La Scali. Śpiewałam tam na zmianę z Anją Silją, a takie teatry i nazwiska zobowiązują. Muszę się pochwalić, że jestem pierwszą od wielu lat Polką i mezzosopranistką, po Ewie Podleś, która na deskach La Scali zaśpiewała główną rolę.
Jakie są Pani ulubione role?
- Może to dziwne, ale te najsmutniejsze, czyli Azucena (ponoć Verdi włożył całe serce w tworzenie tej postaci) i Kostelniczka ("Jenufa"). Uwielbiam też Czarownicę w "Rusałce". Generalnie lubię wszystkie role, które śpiewam, a cuda się zdarzają, bo zaczynam nawet lubić "Carmen".
Sporo śpiewa Pani na deskach czeskich i słowackich teatrów operowych. Jak tam przebiega praca i przygotowanie kolejnych spektakli w porównaniu z Polską i innymi krajami?
- Czesi są bardzo poukładanym narodem, możemy się naprawdę wiele od nich uczyć! Cóż, Pan Bóg nie dał nam Smetany, Dworzaka i Janaczka. Mając za plecami takie nazwiska, można bardzo dobrze organizować sobie pracę (w operze). Poza tym jest jak wszędzie, ale tam się bardziej szanuje śpiewaków oraz zapewnia im spokój finansowy i repertuarowy. Czesi nie są zmuszani przez swoich dyrektorów do szukania szczęścia za granicą. Mówiąc krótko - mam wielką przyjemność pracy na stałym etacie właśnie tam.
Pani życie zawodowe wypełnione jest rozlicznymi angażami. Jak znajduje Pani czas na życie prywatne?
- Jak się ma męża, który wspaniale gotuje, i dwie córki, obie już w szkole, to się do nich tym chętniej wraca. Wbrew tym wszystkim opowieściom różnych koleżanek i kolegów śpiewaków, którzy mówią, że artysta nie ma czasu na dom i rodzinę, tak naprawdę na wszystko jest czas, jeśli się tylko chce! A tej normalności nam wszyscy zazdroszczą, nie tylko muzycy.
Kiedy będziemy mieli możliwość posłuchania Pani w nagraniach płytowych?
- Dostałam piękną propozycję od pana Jana A. Jarnickiego, właściciela wydawnictwa płytowego Acte Préalable, na nagranie materiału z muzyką polską. Być może będą to pieśni Fryderyka Chopina, pieśni mojego prawujka Artura Malawskiego. Jest też pomysł nagrania zapomnianych polskich arii operowych z orkiestrą. Propozycję przyjęłam ochoczo, bo wydawnictwo jest mi znane z prężności i promowania polskich artystów.
Dziękuję za rozmowę.
"Nasz Dziennik" 2007-07-23
Autor: wa