Przejdź do treści
Przejdź do stopki

Ręce precz od Sumlińskiego

Treść

Państwo prawa, demokratyczne zasady w Polsce to mit. Jak się okazuje, nie po raz pierwszy - zresztą niewiele potrzeba Grupie Trzymającej Władzę, by wpakować niewygodną osobę: zbyt ambitnego przedsiębiorcę, zbyt dociekliwego dziennikarza, zbyt kontrowersyjnego naukowca do aresztu tymczasowego, by zaszczuć i wykończyć psychicznie jego rodzinę, najbliższych, by zniszczyć mu przyszłość, uruchamiając machinę państwowych organów, która długo nie pozwoli mu wrócić do normalnego życia. Czasem, jak w przypadku poznańskich przedsiębiorców, o których wielokrotnie pisaliśmy na łamach "Naszego Dziennika", wystarczą dwa-trzy anonimowe, nieweryfikowalne donosy. Czasem, jak w przypadku dziennikarza Wojciecha Sumlińskiego, zeznania funkcjonariusza WSI, którego tropił właśnie Sumliński. Bo oprócz zeznań pułkownika WSI prokuratura nie dysponuje żadnymi twardymi, materialnymi dowodami, które mogłyby obciążać Sumlińskiego. A zeznania świadków już w trybie procesowym nierzadko okazują się tyle warte, że o kant... stołu potłuc. Sprawa dziennikarza śledczego Wojciecha Sumlińskiego, wobec którego we wtorek warszawski sąd okręgowy wydał, po trwającej dwa miesiące bardzo silnej presji prokuratury, nakaz aresztowania, pokazuje dobitnie, że w Polsce Ćwiąkalskiego, Polsce Staszaka i Schetyny nie trzeba dowodów, by zniszczyć, zaszczuć niewygodnego dziennikarza, polityka czy społecznika. Okazuje się, że ludzie Platformy Obywatelskiej, którzy przez dwa lata rządów PiS podnosili histeryczny wręcz rejwach, grzmiąc o bardziej lub mniej wydumanych szykanach wobec dziennikarzy, dzisiaj, w majestacie prawa, na straży którego mają stać, wykorzystując aparat służb specjalnych, inwigilują, śledzą i zatrzymują dziennikarzy pracujących nad materiałami, jakie dla wielu politycznych prominentów i ludzi służb specjalnych mogłyby się okazać niewygodne. Wojciech Sumliński w świetle informacji, które docierały do "Naszego Dziennika", a o których pisaliśmy niejednokrotnie, począwszy od połowy maja, kiedy to miała miejsce haniebna, skandaliczna akcja ABW w domach członków Komisji Weryfikacyjnej WSI, jest podobnie jak Piotr Bączek i Leszek Pietrzak ofiarą zręcznie przygotowanej prowokacji, w której niebagatelną rolę odegrali ludzie dawnych WSI - pułkownik Leszek Tobiasz oraz Aleksander Lichocki. Ten ostatni od dłuższego czasu funkcjonował w środowisku dziennikarzy śledczych. Przygotowując operację, starał się sprawiać wrażenie człowieka, który dużo może i zna wszystkich. Najprawdopodobniej badał, którzy z dziennikarzy prowadzą dziennikarskie śledztwa w sprawie WSI i których praca odbiega od głoszonej przez obecne władze propagandy, mówiącej o tym, że WSI była cacy, a Macierewicz be. Drugi z agentów WSI - Tobiasz otrzymał łatwiejsze zadanie. Miał pokazać się w towarzystwie Sumlińskiego, koniecznie publicznie, a następnie sprzedać przygotowaną zawczasu informację tak mediom, jak i prokuraturze. Ta miała już dzięki temu pretekst do uderzenia zarówno w członków Komisji Weryfikacyjnej WSI, jak i w dziennikarza, który kończył pracę nad książką dla wydawnictwa "Fronda", poświęconą właśnie przestępczej działalności ludzi WSI. Sprawa budzi wiele pytań, a odpowiedzi na nie kompromitują prokuraturę Staszaka. Po pierwsze - dlaczego Prokuratura Krajowa nieprawdziwie zapewniała opinię publiczną, że w trakcie przeszukań znaleziono dokumenty stanowiące tajemnicę państwową, mogące uzasadniać podejrzenie popełnienia przestępstwa. Kłamstwo. W domach Bączka i Pietrzaka zabezpieczono archiwalia historyczne pochodzące z okresu głębokiej PRL, w domu Sumlińskiego - materiały dotyczące śledztwa w sprawie mordu na ks. Jerzym Popiełuszce oraz informacje dotyczące działań WSI. Informacje pochodzące jednak nie z prac Komisji Weryfikacyjnej, a od ludzi służb specjalnych, organów ścigania. Każdy dziennikarz śledczy posiada w swoim archiwum materiały, do których dotarł w trakcie prac, i ma do tego prawo. Nie jest to jednak żaden dowód na rzekomo przestępczą działalność. Po drugie - czemu miały służyć ponaddwumiesięczne, prowadzone na bardzo wysokim szczeblu naciski, których celem było doprowadzenie do uchylenia decyzji sądu niższej instancji korzystnej dla Sumlińskiego. O tym, że dziennikarz zostanie ostatecznie aresztowany, w środowisku służb specjalnych mówiono nieoficjalnie od mniej więcej półtora tygodnia, a więc jeszcze przed wydaniem przez sąd takiej decyzji. Mówi się w tym gronie również o dużej operacji służb wymierzonej w dziennikarzy, zwłaszcza tych, którzy patrzą na ręce obecnej władzy. Być może Sumliński dodatkowo ma pełnić rolę straszaka. Sprawa trzecia - dlaczego prokuratura, wbrew obowiązującym przepisom, wystąpiła o aresztowanie Sumlińskiego i naciskała na to, doskonale zdając sobie sprawę z sytuacji finansowej dziennikarza i jego rodziny (zatajając to przed sądem). Żona Sumlińskiego nie pracuje, dziennikarz jest jedynym żywicielem trzech nieletnich dziewczynek. W takich sytuacjach prokuratorów powinno obowiązywać wydane jeszcze w okresie rządów AWS zalecenie sugerujące odstąpienie od wniosku o aresztowanie; pozostaje ewentualny areszt domowy, obowiązek regularnego meldowania się na policji, zakaz opuszczania kraju, kaucja. Po czwarte - dlaczego prokuratura przed sądem zataiła informacje, którymi dysponowała, wskazujące na fatalny stan zdrowia psychicznego Sumlińskiego. Dlaczego nie poinformowano sądu o tym, że podczas pierwszego zatrzymania dziennikarza w maju, w trakcie pobytu na izbie zatrzymanych, próbował on popełnić samobójstwo. Druga taka próba miała miejsce w ubiegłym tygodniu, dziennikarz w ciężkim stanie trafił do szpitala. Sprawa piąta - co lub kto wpłynął na zmianę decyzji sądu, mimo że przez ostatnie dwa miesiące ogarom Staszaka nie udało się zebrać nowych, materialnych dowodów przeciwko Sumlińskiemu, a obciążają go jedynie mało wiarygodne zeznania pułkownika WSI Tobiasza, i według nieoficjalnych informacji - pośrednio - równie niewiarygodnego pułkownika Lichockiego. Wojciech Wybranowski "Nasz Dziennik" 2008-08-05

Autor: ab