Rajdy to skomplikowana dyscyplina
Treść
Rozmowa z Jakubem Przygońskim, wiceliderem klasyfikacji mistrzostw świata FIM
Za Panem dwie tegoroczne eliminacje mistrzostw świata w rajdach terenowych, obie ukończone na podium, a zatem może Pan być z siebie zadowolony.
- I jestem, nieskromnie mówiąc. Z drugiej strony stąpam mocno po ziemi, bo za mną dopiero połowa sezonu, a przede mną ciężkie rajdy na Sardynii i w Egipcie. Podobnie jak z wyników cieszę się z tego, że ręka po kontuzji i operacji nie przeszkadza mi podczas jazdy na motocyklu, jestem w stanie dawać z siebie sto procent.
Kontuzja, o której Pan wspomniał, przytrafiła się na kilkanaście dni przed startem w najważniejszej imprezie roku, czyli Rajdzie Dakar. Co Pan wtedy czuł?
- Upadek podczas treningu w Maroku był bolesny, ale na początku wierzyłem, że konsekwencje nie będą aż tak duże. Przez kilka dni nawet nie dopuszczałem do siebie myśli, że nie wystartuję w Dakarze, dopiero wizyta u polskich specjalistów uświadomiła mi, jak poważna jest sytuacja. Było ciężko, nie ukrywam, bo przygotowywałem się do tej imprezy przez cały rok. Ale taka już jest specyfika zawodu, który sobie wybrałem. Rajdy są niebezpieczne, kontuzje przytrafiają się niemal wszystkim zawodnikom. Jedni mają szczęście, wychodzą z nich z siniakami, drudzy już nie. Przeżyć bez poważnych upadków cykl przygotowań do Dakaru jest prawdziwą sztuką...
...wszak trwają cały rok. Nigdy Pan nie ukrywał, że starty w mistrzostwach świata oprócz okazji do powalczenia o cenne trofeum są także, a może nawet przede wszystkim, doskonałą formą treningu przed Dakarem. Jakie miał Pan refleksje w tym kontekście po tegorocznych eliminacjach?
- W styczniu na Dakarze miałem wystartować na nowym motocyklu o mniejszej pojemności 450 ccm - i byłby to mój debiut w tej maszynie. Zadebiutowałem później, w Abu Zabi, na zawodach, których trasa wiodła przez pustynie, piaski i wydmy. Czyli w warunkach, jakie lubię, dobrych, by zapoznać się ze sprzętem. W Tunezji trasa z kolei była bardziej kamienista, twarda i - prawdę powiedziawszy - obawiałem się, jak "450" z nią sobie poradzi. Poradziła dobrze, byłem w stanie rywalizować z bardzo szybkimi zawodnikami, jak choćby z Helderem Rodriquesem, który w tegorocznym Dakarze był trzeci.
Zatrzymajmy się na chwilę przy motocyklu. Mniejsza pojemność, mniejsza moc, inne prowadzenie - trudno się było do niego przystosować?
- Dodajmy do tego wagę. Różnica pomiędzy motocyklem o pojemności 690 ccm, którym do tej pory jeździłem, a 450 tkwi przede wszystkim w wadze, mniejszy jest lżejszy o mniej więcej 20 kilogramów, a to ogromna różnica. Bardziej nim rzuca, odczuwa się każdą dziurę, wybój, ale też można później hamować przed zakrętem, lepiej, swobodniej manewrować w trudnych warunkach. Największym problemem jest silnik - o mniejszej pojemności, słabszy, mniej wytrzymały. Co za tym idzie - musimy wymieniać go częściej niż do tej pory. Na Dakarze mamy możliwość skorzystać z trzech, jednego umieszczonego w motorze i dwóch zapasowych. Jeden jest w stanie w miarę spokojnie i bezpiecznie przejechać pięć dni startowych, może trochę dłużej, a zdarza się, że nie wytrzymuje trzech. Dlatego trzeba kalkulować, dokładnie wszystko sobie przeliczać. A Dakar, przypomnę, trwa siedemnaście dni.
W przyszłorocznym Dakarze po raz pierwszy wszyscy motocykliści pojadą na maszynach o mniejszej pojemności. To dobry pomysł?
- W tym roku niektórzy jechali już na "450", inni jeszcze "690", było trochę zamieszania. Ujednolicenie uczyni zawody bardziej sprawiedliwymi, dlatego to dobry pomysł. Z tym, że spodziewam się na mecie dużo mniejszej liczby zawodników, wielu nie poradzi sobie z nietrwałymi silnikami.
Jak dziś wygląda Pana tempo na tle najlepszych, czyli Marka Comy, Rodriguesa, zawodników od lat dominujących w pustynnych maratonach?
- Z zawodów na zawody ścigam się z coraz lepszymi rywalami, co oznacza, że mój poziom wzrasta. Pamiętam jednak cały czas o tym, że rajdy terenowe są skomplikowaną dyscypliną, w której nie wystarczą same umiejętności, nawet najwyższe, by walczyć o czołowe miejsce. Gdybym przez najbliższe miesiące trenował od rana do nocy, nie wiadomo, jak mocno i mądrze, to i tak nie dogoniłbym liderów. Dlaczego? Bo w naszej dyscyplinie równie ważne jak technika jazdy są nawigacja, zdolność podejmowania ryzykownych decyzji, odpowiednie gospodarowanie siłami, wydolnością, czyli przygotowanie fizyczne. Trzeba być bardzo dobrym mechanikiem, ocenić, czy np. opłaca się zatrzymać i naprawić motocykl, czy też lekko szwankującym dojechać wolno do mety. Wszystko to zdobywa się z czasem, doświadczeniem. Coma już dziesięć lat temu jechał na Dakarze, ja w tym roku miałem wystartować po raz trzeci. To jego ogromna przewaga, którą jednak niweluję.
Ile musi Pan pokonać Dakarów, by móc z przekonaniem powiedzieć - walczę o podium?
- Na motocyklu jeżdżę już od 15 lat, mam pokonanych mnóstwo prostych i zakrętów, ale na Dakar to wciąż za mało. Przynajmniej by walczyć o to podium. Rok temu postawiłem sobie za cel poprawić osiągnięcie Marka Dąbrowskiego i zająć ósme miejsce. W tym roku chciałem być w piątce, ale nie pojawiłem się na starcie, zatem na kolejną imprezę wybiorę się z podobnym postanowieniem. Może, przy pewnej dozie szczęścia, niezbędnej w tym rajdzie, uda mi się powalczyć o podium. W perspektywie dwóch, trzech lat chciałbym mieć już na tyle ugruntowaną pozycję, bym mógł spokojnie powiedzieć: interesuje mnie pierwsze miejsce.
Dziękuję za rozmowę.
Piotr Skrobisz
Jakub Przygoński (1985) - czołowy polski motocyklista specjalizujący się w rajdach terenowych. W 2009 roku, w swym debiucie, zajął jedenaste miejsce w Dakarze, rok później był już ósmy. Tak wysoko imprezy tej nie ukończył żaden nasz reprezentant.
Nasz Dziennik 2011-05-12
Autor: jc