Radwańska: Nawet z najlepszymi można wygrać
Treść
Jeszcze nigdy dwie polskie tenisistki nie grały w 1/8 finału turnieju Wielkiego Szlema, a po wojnie żadna nie występowała w ćwierćfinale imprezy tej rangi. Zakończony w niedzielę w Melbourne Australian Open przyniósł zatem dziejowe wydarzenia, a Agnieszka Radwańska oraz Marta Domachowska zapisały się złotymi zgłoskami na kartach historii naszego sportu. Obie zawodniczki rok rozpoczęły mocnym akcentem, a zapowiadają, że będzie jeszcze lepiej. Krakowianka ma nadzieję na awans do czołowej dwudziestki rankingu, warszawianka chce ją skutecznie gonić. Na początek słów kilka o Jadwidze Jędrzejowskiej, najwybitniejszej polskiej tenisistce w dziejach. Urodzona w Krakowie zawodniczka była w swoim czasie jedną z największych gwiazd tego sportu na świecie, docierała do finałów Wimbledonu, US Open i Roland Garros. Odnosiła sukcesy, o których dziś można tylko marzyć. Wszystko to było jednak dawno, bardzo dawno temu, bo pod koniec lat 30. ubiegłego wieku, na długo przed wprowadzeniem rankingu WTA. W połowie lat 90. wydawało się, że wreszcie pojawił się ktoś, kto zdoła podążyć śladem wielkiej poprzedniczki. Urodzona w Poznaniu, a sportowo wychowana i ukształtowana w Krakowie Magdalena Grzybowska dotarła bowiem do 30. miejsca w rankingu, wygrywała mecze z Amerykankami Venus Williams i Jennifer Capriati oraz Hiszpanką Conchitą Martinez, ale jej dobrze rozwijającą się karierę przerwały kontuzje. Dlaczego o tym piszę? Aby uzmysłowić, że nie mamy bogatych tenisowych tradycji, od dziesiątek lat nie odnosiliśmy spektakularnych sukcesów (przypominam - chodzi o rywalizację pań) i nie liczyliśmy się w świecie - i dlatego z tak wielkim szacunkiem musimy przyjąć to, co od pewnego czasu serwuje nam rodzina Radwańskich i - miejmy nadzieję - panna Domachowska. Od wczoraj Agnieszka jest 21. "rakietą" świata, a tak wysoko nie była jeszcze nigdy. Marta przesunęła się na miejsce 82., co oznacza awans aż do 64. lokaty. Rok rozpoczęły doskonale, a jak będzie później? W jakich nastrojach go zakończą? Do rywalizacji w Melbourne obie przystępowały z zupełnie innych pozycji. Radwańska miała za sobą kapitalne miesiące, najlepsze w karierze, odnosiła spektakularne sukcesy, stała się twarzą rozpoznawalną w każdym niemal zakątku sportowego świata. Ale czy mogło być inaczej, skoro wygrała swój pierwszy turniej rangi WTA, pokonała najbardziej medialną tenisistkę świata Marię Szarapową, i to podczas US Open, dotarła do czołowej 30 rankingu i nieustannie pięła się w górę? Jej postępu nic nie zakłócało, wszystko odbywało się zgodnie z planem. Bardzo dobry, a przy tym mądry tata-trener Robert Radwański kierował jej poczynaniami w sposób przemyślany, logiczny i efekty były, jakie były. Z kolei Domachowska jechała do Australii, by się odbudować. Za nią był trudny rok, jeden z najgorszych, jeśli nie najgorszy w karierze. Miotały nią różne przeciwności, wręcz rozpaczliwie szukała wyjścia z dołka, w którym się znalazła, długo bez efektu. Przegrywała mecz za meczem, spadała w dół rankingów, była coraz bardziej sfrustrowana. Jeszcze w kwietniu 2006 r. zajmowała 37. miejsce w świecie, ubiegły rok kończyła w połowie drugiej setki. 2008 r. rozpoczęła jednak z mocnym postanowieniem poprawy i do Melbourne wybrała się, by udowodnić, iż nie były to słowa rzucane na wiatr. I oto jednej i drugiej zawodniczce udało się w dalekiej Australii zrealizować swe cele i marzenia. Agnieszka dotarła do ćwierćfinału, wygrywając po drodze m.in. ze znakomitymi Rosjankami Swietłaną Kuzniecową oraz Nadieżdą Pietrową. - I w zasadzie trudno mi powiedzieć, którą wygraną cenię wyżej - opowiada dziś. - Z jednej strony Kuzniecowa jest dużo lepszą tenisistką, z drugiej z Pietrową przegrywałam już 1:6 i 0:3 i wybrnęłam. Jednego jestem pewna: w Melbourne osiągnęłam życiowy wynik - dodaje. Agnieszka po raz kolejny zaimponowała nie tylko umiejętnościami, ale i brakiem jakichkolwiek kompleksów wobec dużo wyżej notowanych rywalek. Gdy słyszy pochwały, odpowiada jednak z typową dla siebie skromnością: - Miałam mniej do stracenia niż one, gdybym przegrała, nikt nie robiłby z tego powodu tragedii. Moja recepta na sukces jest prosta - grać na maksimum każdą piłkę, nie odpuszczać. Tenis to jest taka dyscyplina, w której można wyjść na swoje z beznadziejnej nawet sytuacji. Na tym polega jego urok. A przy okazji po kilkunastu meczach z najlepszymi zawodniczkami świata przekonałam się, że mogę z nimi rywalizować jak równa z równą, a nawet wygrywać. To nie są nadludzie, którzy mają patent na zwycięstwa, im również przytrafiają się błędy - przyznaje. Domachowska w Melbourne wróciła do gry, i to w stylu godnym prawdziwej wojowniczki. Do turnieju głównego przedzierała się przed eliminacje, z powodzeniem, potem dotarła aż do czwartej rundy, gdzie nie sprostała Venus Williams. - Myślę, że gdybym ją trochę mocniej przycisnęła, mogłabym wygrać - mówi dziś. Nie kryje, że przez ostatnie miesiące w jej sportowym życiu wiele się zmieniło. - Dorosłam, zebrałam sporo doświadczeń i w ogóle zmieniłam swoje nastawienie. Wierzę, że teraz będzie lepiej niż przed laty, gdy pierwszy raz dotarłam do czołowej setki. Wówczas byłem młodsza, nie za bardzo potrafiłam się odnaleźć w nowej sytuacji, wokół mnie za dużo się działo. Dziś dojrzałam i myślę, że sobie ze wszystkim poradzę - mówi. Sześć wygranych meczów w Melbourne, w tym trzy z tenisistkami sporo od niej wyżej notowanymi, daje nadzieję, iż tak faktycznie będzie. Marta już dawno nie była tak pewna siebie na korcie, nie walczyła z taką determinacją i do samego końca. Wszyscy mamy przecież w pamięci wyraz twarzy Williams, gdy warszawianka broniła jej zmasowane, potężne ataki, odpowiadając tym samym. Radwańska i Domachowska to dwie różne zawodniczki. Drobniejsza Agnieszka wykorzystuje swą kortową inteligencję, spryt, próbuje nieszablonowych rozwiązań, czym doprowadza najznakomitsze nawet rywalki do wściekłości. - Ma wszystko to, co powinien posiadać dobry tenisista: zimną krew, konsekwencję, odporność psychiczną. Potrafi pozytywnie myśleć, nie roztkliwia się nad przegraną piłką, tylko walczy o kolejną. Parę meczów wygrała głową, a nie rękami i nogami - przyznaje Robert Radwański. Z kolei atutem Marty jest siła, nie boi się grać agresywnie, odważnie, atakuje z ogromną mocą i gdy tylko wychodzi na plac pewna siebie - jest w stanie dokonywać rzeczy naprawdę dużych. Kiedyś trenerzy próbowali modyfikować jej styl gry, to ją kompletnie rozregulowało. Teraz wróciła do tego, co najbardziej lubi i potrafi, i pojawiły się efekty. Co dalej? Krakowianka myśli o awansie do czołowej dwudziestki. Marzenia to liczba z końcówką "naście" na koniec sezonu. - Musimy jednak cały czas pamiętać o tym, że Agnieszka jest jeszcze nastolatką. Dopiero kiedy zakończy biologiczne dojrzewanie, nabierze większej siły i masy, będzie mogła trenować z pełnym obciążeniem i wyzwoli te rezerwy, które w niej drzemią - nie ukrywa jej tata-trener. Na razie może wychodzić na kort bez specjalnego obciążenia i mówić, że rywalki miały więcej do stracenia. To się jednak wkrótce zmieni. To ona stanie się faworytką, to ona obciążona będzie presją i bagażem oczekiwań. Jak sobie wówczas poradzi? Domachowska chce gonić Radwańską. To dobry odnośnik. W Australii udowodniła, że sporo potrafi, teraz jest ważne, by ten poziom utrzymała. Dzięki awansowi w rankingu będzie mogła grać w dobrych turniejach i zdobywać kolejne punkty. Rok pewnie chciałaby zakończyć w czołowej 50 i to jest całkiem realny cel. Tenis to elitarny sport, w którym sukcesy komentowane są na całym świecie, a bohaterów kortów przyjmuje się z honorami w każdym jego zakątku. Agnieszka Radwańska od dawna podąża drogą, która może doprowadzić ją na sam szczyt, Marta Domachowska na dobry szlak powróciła. Obu paniom wypada tylko życzyć, by swe marzenia zrealizowały. Piotr Skrobisz "Nasz Dziennik" 2008-01-29
Autor: wa