Przejdź do treści
Przejdź do stopki

Pułkownik "Halny". Przywódca Polski Podziemnej

Treść

Komunistów, zarówno tych z sowieckich siatek szpiegowskich działających na obszarze Drugiej Rzeczypospolitej, tych z okresu wojny i okupacji, jak i tych z czasów PRL, uważał za "narodowy" odłam bolszewików. "Cele polityki rosyjskiej w stosunku do Polski aż za dobrze były mi znane, jak również znałem sam bolszewizm (wszak wywodzę się z KN-III POW), a tam dobrze odczuliśmy wszystko na własnej skórze", napisze potem do jednego ze swoich emigracyjnych przyjaciół. Dodajmy, iż skutki tej władzy mógł zarówno on, jak i jego rodzina, Niepokólczyckich oraz Obuch-Woszczatyńskich, doświadczać wielokrotnie. Walcząc w wojnie roku 1920, dobrze wiedział, czym dla Polski i Europy mógł się zakończyć marsz na Zachód, "przez trupa Polski", bolszewickich armii.
Zasługi zmarłego 35 lat temu, 11 czerwca 1974 r., płk. Franciszka Niepokólczyckiego "Halnego", bo o nim jest niniejszy szkic, dla Polski Podziemnej są nie do przecenienia. Szczególnie wkład organizacyjny i koncepcyjny w budowę pionu sabotażowo-dywersyjnego, organizacji służb saperskich, uruchomienia produkcji uzbrojenia oraz wypracowania, w nowej sytuacji politycznej lat 1945-1946, nowych metod działalności niepodległościowego podziemia. "Nie umniejszając w niczym innym postaciom walki z okupantem, należy zdać sobie sprawę, że sabotaż i dywersja były 'codzienną bieżącą' walką czynną, walką z bronią w ręku. Można by ją porównać do walki w pierwszej linii frontu. Niepokólczycki przez cały czas okupacji był naczelną postacią na tym odcinku polskiego podziemia", stwierdzał jego podkomendny.
Organizował zamach na Hitlera
Zanim jednak pułkownik doszedł do wysokich funkcji w strukturach dowódczych AK-WiN, musiał przebyć drogę typową dla wielu oficerów Drugiej Rzeczypospolitej, zaczynających swoją służbę dla Niepodległej pod komendą Józefa Piłsudskiego. Urodzony na przełomie XIX/XX wieku w Żytomierzu, wsławiony brawurową ucieczką z aresztu śledczego bolszewickiej Czeka w grudniu 1918 r., młodociany, bo wtedy kilkunastoletni konspirator z polskiej enklawy na Ukrainie - Żytomierszczyzny - jeden z najmłodszych żołnierzy tamtejszej placówki wywiadowczej Polskiej Organizacji Wojskowej z Komendy Naczelnej - III kpt. Stanisława Lisa-Kuli, absolwent peowiackiej szkoły wywiadowczej, dywersant i wywiadowca - dywersant na froncie wołyńskim, szybko awansowany na komendanta żytomierskiego Okręgu POW, następnie skierowany do służby w Oddziale II Sztabu Generalnego. Z przekonań - jak wielu wyrosłych z peowiackiej konspiracji i czynu legionowego żołnierzy Marszałka - piłsudczyk. I to taki fundamentalny, wileński, kresowy. W latach trzydziestych oficer Głównego Inspektoratu Sił Zbrojnych, działacz ruchu weteranów POW, w chwilach wolnych sędzia lekkoatletyczny i szermierz.
Od sierpnia 1939 r. pełnił funkcję dowódcy 60. batalionu saperów Armii "Modlin". Na początku września 1939 r. pod Ciechanowem osłaniał ze swoim batalionem eskadrę obserwacyjną stacjonującą na lotnisku koło folwarku Sokołówek. Zwycięska walka została tam stoczona przez żołnierzy mjr. Niepokólczyckiego z nacierającymi oddziałami niemieckiej dywizji pancernej. W końcu pierwszej dekady września, gdy zdał dowództwo batalionu, został wyznaczony do dalszej pracy sztabowej. Po przekazaniu spraw związanych z pełnieniem dotychczasowej funkcji został mianowany szefem Wydziału Organizacyjnego (Ogólnego) Dowództwa Saperów Armii "Modlin". W połowie września dotarł do broniącej się Warszawy. Wziął czynny udział w obronie miasta (pozostawał w bezpośredniej dyspozycji gen. Juliusza Rómmla), a następnie w tworzeniu się centrali konspiracji wojskowej. Jako współtwórca jednego z najważniejszych pionów SZP-ZWZ-AK, organizator, przygotowywanego przez jego podkomendnych w Warszawie, ostatecznie z przyczyn technicznych niezrealizowanego, zamachu na Adolfa Hitlera, należał do ścisłego grona dowódczego pionu wojskowego Polski Podziemnej. W Warszawie został zaprzysiężony do konspiracji przez gen. Michała Tokarzewskiego-Karaszewicza "Torwida". Po prawie dwudziestu latach służby wojskowej ponownie przyszło mu wówczas organizować konspirację. Miał do niej dobre przygotowanie z okresu działań w siatkach i wywiadzie POW.
Po złożeniu przysięgi mjr Niepokólczycki otrzymał swoją pierwszą nominację w organizującym się w Warszawie podziemiu. Objął funkcję szefa sztabu Dywersji (Referatu III-C) w Oddziale III (Operacyjnym) Dowództwa Głównego SZP (jednocześnie pełnił też funkcję szefa organizowanego Wydziału Saperów przy dziale III-A). Zalążki "sztabu Dywersji" zostały zorganizowane jeszcze w listopadzie i grudniu 1939 roku. Komórka ta powstała w oparciu o zespół składający się z oficerów służby stałej o specjalnościach saperskich, a w latach 1942-1943 stanowiła kadrę Wydziału Saperów, Kedywu Komendy Głównej, Kedywu Okręgu Warszawskiego, poszczególnych komend okręgowych. Zespoły saperskie podkomendnych Niepokólczyckiego wejdą potem również jako pierwsze do organizowanego przez niego Związku Odwetowego (potem dopiero utrwaliła się nazwa Związku Odwetu), "wewnętrznej, bardzo silnie zakonspirowanej organizacji, z własną siecią łączności, odciętą od innych komórek Związku". On sam na następnych kilka lat stał się jedną z najbardziej poszukiwanych przez niemieckie służby bezpieczeństwa osób znajdujących się na terenie Polski. Odpowiadał za działania dywersyjne przeprowadzane przez setki żołnierzy Podziemia: twórca i szef Związku Odwetu (od lipca 1940 r. struktura ta przejęła nadzór nad bieżącą działalnością bojową), organizator służb saperskich (i podziemnych placówek naukowo-badawczych), współtwórca elitarnego Kedywu i jednocześnie od jesieni 1942 r. do września 1943 r. "prawa ręka" swojego szefa (zastępca), pierwszego emisariusza Rządu RP na Uchodźstwie skierowanego do kraju, gen. Augusta Emila Fieldorfa "Nila", w 1953 r. z wyroku komunistycznego trybunału powieszonego w Warszawie, był wówczas w samym centrum konspiracji wojskowej. Miał również bezpośredni dostęp do gen. Stefana Roweckiego "Grota".
Jedną z głośniejszych operacji dywersyjnych, przeprowadzonych pod osobistym nadzorem mjr. Niepokólczyckiego jako szefa Związku Odwetu, z udziałem płk. dypl. Antoniego Chruściela "Montera" (komendanta Okręgu Warszawskiego) i kpt. Jerzego Lewińskiego "Chuchry" (komendanta okręgu ZO), była seria skoordynowanych ze sobą w czasie i miejscu akcji oznaczonych kryptonimem "Wieniec I" polegających na jednoczesnym przerwaniu połączeń kolejowych węzła warszawskiego. Saperzy przeprowadzili rozpoznanie miejsc detonacji i przygotowali plany akcji. W ostatniej chwili decyzją komendanta głównego gen. Stefana Roweckiego "Grota" przeprowadzono operację bez przedłużającego się oczekiwania na przewidywane bombardowanie Warszawy przez lotnictwo sowieckie zapuszczające się jeszcze wówczas nad stolicę Polski. W nocy z 7/8 października 1942 r. siedem patroli minerskich odpaliło na peryferiach warszawskiego węzła kolejowego otaczającego miasto kilka dużych ładunków wybuchowych, zrywając tory kolejowe i wysadzając w powietrze jadące pociągi. "Niezależnie od tego, kto tego sabotażu dokonał - pisał konspiracyjny Biuletyn Informacyjny - stwierdzić trzeba, że w każdym razie jest to najbardziej planowy z dotychczasowych aktów sabotażowych, których widownią był kraj".
Pomoc dla getta w Warszawie
Major Niepokólczycki organizował także od podstaw, a następnie sam uczestniczył w pracach Biura Studiów Środków Walki Sabotażowo-Dywersyjnej, tworzył Biura Badań Technicznych, pisał artykuły do konspiracyjnej "Insurekcji". "Pod jego kierownictwem i z jego inspiracji - trafnie zauważy ppłk dypl. Bronisław Bronisz - powstaje wiele cennych instrukcji technicznych, produkuje się środki wybuchowe i granaty. Wiele głośnych akcji dywersyjnych i sabotażowych mocno daje się okupantowi we znaki". Do jego obowiązków należał także ogólny nadzór nad bieżącym wytwarzaniem środków walki, wykorzystywanie specjalistów różnych kierunków technicznych i zakonspirowanych placówek naukowo-badawczych dla potrzeb Podziemia. Stał się również koordynatorem i bezpośrednim wykonawcą pomocy dostarczanej żydowskim bojownikom walczącym w likwidowanym przez Niemców getcie warszawskim. Jeszcze na przełomie 1941/1942 r. jego podkomendni rozpoczęli sondowanie możliwości nawiązania kontaktów z grupami żydowskich konspiratorów. Podległe mu patrole saperskie weszły do akcji w kwietniu 1943 roku. Jak się później miało okazać, ta akcja pomocy udzielonej powstańcom z warszawskiego getta miała cztery lata później najprawdopodobniej zaważyć na życiu pułkownika.
Powstanie Warszawskie stało się apogeum kilkuletnich przygotowań do jawnej walki zbrojnej z Niemcami. Przez cały okres walk w Warszawie Niepokólczycki, kwaterujący między innymi w gmachu PKO, w kamienicy ul. Koszykowej oraz lokalu kierownika Oporu Społecznego Kierownictwa Walki Podziemnej i dyrektora Departamentu Spraw Wewnętrznych Delegatury Rządu Stefana Korbońskiego "Zielińskiego" przy ul. Kruczej, był szefem służb saperskich, a następnie także szefem produkcji uzbrojenia, podlegając faktycznemu dowódcy całości sił powstańczych gen. Antoniemu Chruścielowi "Monterowi". Jego podkomendny stwierdzi potem: "W okresie powstania płk Niepokólczycki pomagał szefowi saperów Okręgu Warszawskiego. Zorganizował przede wszystkim produkcję, którą zresztą prowadziliśmy od samego początku konspiracji. Rozpoczęła się w pierwszym roku i trwała do końca (...). Aby dać piechocie broń, zorganizowaliśmy wytwórnię granatów ręcznych i min przeciwczołgowych. Korzystaliśmy z rozbieranych bomb i niemieckich niewypałów".
Kapitulować nie wolno
Po upadku powstania Niepokólczycki wraz z innymi oficerami AK, w tym szefem BiP KG i przyszłym organizatorem WiN płk. Janem Rzepeckim, został osadzony w obozie jenieckim w Woldenbergu. Po zakończeniu wojny zwolniony z obozu jenieckiego Niepokólczycki pozostał nadal w niepodległościowym podziemiu. Po powrocie do kraju pełnił między innymi funkcję prezesa Zarządu Obszaru Południowego, a następnie szefa II Zarządu Głównego Zrzeszenia "Wolność i Niezawisłość". Jak sądzę, to właśnie on, a nie chwiejny ludowiec płk Rzepecki, predestynowany był od samego początku do objęcia kierownictwa podziemia niepodległościowego, jeszcze wiosną 1945 r., w ramach Delegatury Sił Zbrojnych, a następnie pierwszego Zarządu Głównego WiN. Stało się jednak inaczej. Z różnych względów sprawy kadrowe były potem już nie do odwrócenia. Gdy od początku 1946 r., już w okresie nasilania się komunistycznego terroru, działając w wyjątkowo trudnych warunkach, pełnił funkcję prezesa Zrzeszenia, zdołał nawiązać łączność z agendami Rządu RP na Uchodźstwie, placówkami dyplomatycznymi Wielkiej Brytanii i Stanów Zjednoczonych w Polsce, wysłał też emisariuszy na Zachód. Przewieźli oni między innymi "Memoriał WiN" do Rady Bezpieczeństwa ONZ ukazujący tragiczną sytuację zniewalanej Polski. Niepokólczycki widział głęboki sens kontynuowania nowymi metodami dostosowanymi do sytuacji walki o niepodległość Polski. "Dla mnie istnienie WiN-u było koniecznością w warunkach, jakich wówczas byliśmy. Jego [tj. płk. J. Rzepeckiego] akcji o charakterze polityczno-propagandowym nie można było uważać za długotrwałą, bo to jest prawie niemożliwe w tym ustroju. Trzeba było szukać innej formy walki, ale nie wolno było kapitulować. Ciągłość walki była dla mnie oczywistą, formy jej - różne. Czy byliśmy na to przygotowani? W minimalnym stopniu. Zaniedbaliśmy wiele w tej dziedzinie. Trzeba było brać na tym odcinku przykład od wrogów (...). Też o godność narodową i żołnierską nam szło, tym wszystkim, co poczynając od Wilna i Lwowa, jechali do obozów i więzień. Tak było później w Lublinie, Białymstoku, Rzeszowie, Krakowie itd. Przecież na nas, akowców, w marcu 1945 roku w Częstochowie i Warszawie, polowano jak na psy, a w Krakowie w czerwcu 1945 r. przeżyłem dwie łapanki, jak za niemieckich czasów" - tak o tym dramatycznym okresie pisał pułkownik już w końcu lat 50. do jednego ze swoich przyjaciół w Londynie, ppłk. Przemysława Kraczkiewicza. W okresie jego prezesury struktury WiN prowadziły najbardziej aktywną działalność propagandowo-informacyjną, stopniowo ograniczaną dopiero po sfałszowanym przez komunistów czerwcowym referendum roku 1946. Ten okres działalności pułkownika, de facto wówczas przywódcy Polski Podziemnej, szczególnie jego zamierzenia koncepcyjno-organizacyjne, problemy z "terenem" (aktywność oddziałów partyzanckich), a także myśl polityczna Zrzeszenia z tego okresu, zasługują na przeprowadzenie gruntownych badań źródłowych. W tym czasie, z każdym tygodniem, komuniści umacniali się u władzy przekazanej im (i zabezpieczonej) przez Sowietów. Trzy lata później znany dowódca partyzancki z Lubelszczyzny Zdzisław Broński "Uskok", na krótko przed śmiercią spowodowaną działalnością agenta UB, zapisze w swoim pamiętniku gorzką diagnozę ówczesnej sytuacji kraju: "Polska tonie w czerwonej powodzi...".
Nie prosił o łaskę
Nie dane było płk. Franciszkowi Niepokólczyckiemu przez dłuższy okres czasu stać na czele Polski Podziemnej. "Zaledwie zacząłem dobierać przede wszystkim ludzi i szkolić jako tako kadry, sam poszedłem za kraty, i to, zawdzięczając wskazówkom jednego z dawnych moich znajomych towarzyszy, które to wskazówki przysłał z więzienia. Stało się to 22 października 1946 r., kiedy to [dyrektor Wydziału Śledczego MBP mjr Józef] Różański zjawił się u mnie w lokalu w towarzystwie kogoś z naszych", napisze potem z goryczą w jednym z konspiracyjnych listów przekazanych przez kuriera do "polskiego" Londynu.
Kierownictwo MBP usiłowało początkowo złamać aresztowanego pułkownika i pozyskać go dla interesów politycznych polskich komunistów. Wcześniej tego rodzaju metody przynosiły bezpiece istotne efekty operacyjne (np. sprawa płk. Jana Rzepeckiego i jego złamanych - przez postawę dowódcy - podkomendnych). "Różne były perypetie do procesu i po procesie. Miałem wyjść w ogóle bez procesu w marcu 1947 roku i to z wielkim hukiem, bo z awansem generalskim, Virtuti Militari IV klasy, Grunwaldem itp. Posłyszano ode mnie w tej sprawie - nie. Potem Różański rozpoczął ze mną dość ciekawy dialog od słów z 'Wesela': 'Miałeś... (opuścił słowo chamie) czapkę z piór, ostał ci się ino sznur'. Przy tej okazji przejechał się po wszystkich moich przełożonych w Londynie", pisał w latach 60. Niepokólczycki w liście adresowanym do osiadłego w Wielkiej Brytanii ppłk. Przemysława Kraczkiewicza, notabene wywiezionego za granicę przez jednego z konfidentów i tą drogą przejętego przez komunistyczne służby bezpieczeństwa.
We wrześniu 1947 r. pułkownik został skazany przez ppłk. dr. Romualda Klimowieckiego w głośnym procesie krakowskim działaczy WiN i PSL na śmierć. Oskarżał go znany z oszczerczych mów w procesach ludzi Polski Podziemnej, też jak pułkownik Wilniuk, płk Stanisław Zarakowski. Z wyroku trybunału wojskowego miał zostać zamordowany w krakowskich kazamatach UB. Jak jego podkomendni z WiN: senator II RP Józef Ostafin, wywodzący się z rodziny ormiańskiej oficer WP ppłk Walerian Tumanowicz, więzień Gross Rosen i polityczny analityk Zrzeszenia Alojzy Kaczmarczyk. Zdołał jednak przeżyć. Z jakich przyczyn ocalał dowódca, podczas gdy stracono jego trzech ludzi, nie jest do dzisiaj jeszcze w pełni wyjaśnione. Nie napisał żadnej prośby o ułaskawienie. Ratować musiała go wtedy jego najbliższa rodzina oraz byli podkomendni. On sam nie chciał wchodzić w żadne układy z "bolszewikami". Być może był to, a przychylam się tutaj do tezy prof. Tomasza Strzembosza, skutek interwencji Różańskiego: "Usłyszałem wtedy od niego - pisał w swoich wspomnieniach profesor - nigdzie niezanotowaną wersję, że zapewne żyje, dlatego że podległe mu jednostki saperskie AK na jego rozkaz walczyły pod gettem w kwietniu 1943 r., by dokonać wyłomu w otaczającym go murze. Twierdził tak, bo przyszedł do jego celi więziennej złej sławy płk Józef Różański, Żyd i jeden z czołowych ludzi M [inisterstwa] B [ezpieczeństwa] P [ublicznego], i zapytał, czy to prawda, że bronił Żydów z getta warszawskiego. Gdy potwierdził, jedyny raz podał mu rękę". Jednocześnie podczas tego kilkutygodniowego spektaklu trwała szeroko zakrojona nagonka propagandowa wymierzona w postawionych przed komunistycznym trybunałem polskich działaczy niepodległościowych. Haniebny tekst pt. "Kondotierzy" oczerniający Drugą Rzeczpospolitą i Polskę Podziemną w poczytnym wówczas "Przekroju" (nr 124, 24-30 sierpnia 1947, s. 2), napisał także Jerzy Waldorff.
122 miesiące w celi
"Po wyroku nastąpiły długie lata więzienia - pisał pułkownik w 1958 r. do ppłk. Przemysława Kraczkiewicza w Londynie - bo aż pełnych 122 miesięcy. Nie zmarnowałem ich. Wykorzystałem każdego człowieka, poza pojedynką, żeby nie marnować czasu. Wachlarz ludzi był ciekawy - od profesorów wyższych uczelni do analfabetów, od ludzi z moralnych szczytów do ostatnich i najgorszych odpadków ludzkich. Wszyscy byli dla mnie ciekawi. Od wielu dużo się nauczyłem. Wiele czasu poświęciłem filozofii i innym zagadnieniom ogólnym, a specjalnie zająłem się matematyką i mechaniką budowli. W zasadzie okres ten trzeba podzielić na dwa podokresy. Pierwszy do roku 1949, tj. do czasu aresztowania ujawnionych. W tym czasie uważano mnie (współtowarzysze) za trochę pomylonego. Rozumny był [płk Jan] Rzepecki i] płk [Jan Mazurkiewicz] 'Radosław'. Kiedy ich w styczniu [19] 49 r. aresztowano, zrozumiano, że ja broniłem pewnych wartości. Logika przegrała, zaczęły się ludziom otwierać oczy. Zrozumieli, że inni stali się narzędziem gry politycznej w rozgrywce wewnętrznej i z Londynem. Taką jest i będzie taktyka komunistów. I wierz mi, niewiele dziś się zmieniło pod tym względem. Drugi okres - dosyć ciężki, tym [bardziej] że niektórzy ujawnieni napisali setki stronic. Wiele z tego uderzało we mnie. Jakoś z tego szczęśliwie wybrnąłem. Trochę jaśniej na duszy zrobiło się, kiedy w prasie zaczęto po październiku 1956 przebąkiwać o zdeptanej godności narodowej". Trudno dziś, w świetle wiedzy wyłaniającej się z odtajnionych dokumentów "Bezpieczeństwa", nie zauważyć, że to płk Franciszek Niepokólczycki miał rację, przewidując już w roku zakończenia wojny, że akcje amnestyjne ogłaszane przez MBP wobec niepodległościowego Podziemia miały, od samego początku, zarówno w 1945, jak i 1947 r., w znacznej mierze, przede wszystkim cele operacyjne.
Gdy już po odbyciu wyroku, w grudniu 1956 r., płk Franciszek Niepokólczycki zmierzał z Wronek do Warszawy, Polska, o którą walczył w POW, której służył w szeregach korpusu oficerskiego Drugiej Rzeczypospolitej i strukturach KG AK, o którą bił się w Powstaniu Warszawskim i którą miał nadzieję wywalczyć, włączając się do organizowania antysowieckiej konspiracji niepodległościowej, już nie istniała. Jej elity polityczne, gospodarcze, społeczne były wymordowane przez Niemców, Sowietów i polskich komunistów. Nie było orła z koroną, w granicach wasalnego wobec Moskwy państwa nie było Wilna, miasta tak bliskiego pułkownikowi, nie tylko z racji jego wieloletniej tam służby, ale i urodzenia się jednego z synów. Była Polska rządzona przez funkcjonariuszy PZPR, państwo podległe Kremlowi, jeden z zewnętrznych elementów satelickiego systemu Związku Sowieckiego. Władzę sprawował "krajowy" komunista Władysław Gomułka.
Pułkownik mieszkał najpierw w Milanówku, następnie od przełomu 1969/1970 r. pobliskim Brwinowie. Aż do śmierci egzystować musiał w półkonspiracji, ostrożnie, chociaż raz po raz włączał się w różne inicjatywy społeczne. Stryj żony, pułkownik kawalerii Władysław Obuch-Woszczatyński, został zamordowany przez Sowietów w 1939 roku. Żona Anna ("wychowana została w tradycjach podobnych jak jej mąż") wraz z dwoma synami ze Związku Sowieckiego wyszli wraz z armią gen. Władysława Andersa. Wacław (syn) wraz z matką znalazł się w obozie przejściowym zorganizowanym dla Polaków w Rodezji. Tam z polskiej prasy dowiedzieli się, że Franciszek został w Krakowie postawiony przed wojskowym trybunałem. W sierpniu 1947 r., 18-letni wówczas Wacław, wspólnie z matką przyjechali do Polski. Zdążyli jeszcze zobaczyć Franciszka podczas wygłaszania przez płk. Zarakowskiego oskarżycielskiej mowy. Jednej z wielu, jakie ten czołowy prokurator wojskowy reżimu miał w okresie służby dla partii komunistycznej wygłosić przeciw Polakom niegodzącym się z sowieckim dyktatem. Podczas uwięzienia Franciszka, gdy w pierwszej połowie lat 50. Anna przebywała w Milanówku i Rembertowie, sama była rozpracowywana przez UB w sprawie obiektowej kryptonim "Ocean".
Inwigilowany nawet po śmierci
Zwolnienie z więzienia w końcu 1956 r. Franciszka Niepokólczyckiego nie oznaczało jednak, że UB/SB przestaje się interesować jego osobą. Jak wszyscy inni "amnestionowani" żołnierze podziemia niepodległościowego tak i on, a może właśnie szczególnie on, czołowy oficer KG AK i prezes II ZG WiN, podlegał od momentu wyjścia ścisłej inwigilacji. Tym bardziej że w przechwyconym w tym samym roku przez funkcjonariuszy zajmujących się perlustracją korespondencji liście do znajomych miał stwierdzać, że "walka nadal trwa, dając tym do zrozumienia swoje nieprzejednane stanowisko z zamiarem udziału w tej walce". Dlatego też bardzo szybko zjawili się u pułkownika, "zgodnie z otrzymanymi instrukcjami", konfidenci. Jak dzisiaj wiemy, co najmniej kilkunastu. Kilku z nich możemy, bez zbytniej przesady, określić mianem dobrych znajomych pułkownika. Przynajmniej Niepokólczyccy tak sądzili, zapraszając ich na rodzinne uroczystości, kombatanckie spotkania, rocznicowe nabożeństwa. Niektóre ze spotkań pułkownika, odbywane w latach 60. ze znajomymi z okresu służby w szeregach Polski Podziemnej, zapewne musiały przebiegać w atmosferze takiej, jaką sugestywnie przedstawił na łamach paryskich "Zeszytów Historycznych" przebywający wtedy w Buenos Aires Stanisław Lis-Kozłowski: "'Teodor' [Franciszek Niepokólczycki] był tradycjonalistą w najlepszym słowa tego znaczeniu. Tradycję zachowywał i tworzył. W pokoju, w którym przyjmował odwiedzających go, w skromnym mieszkaniu w Brwinowie, na pustych poza tym ścianach wisiały jedynie dwie duże fotografie Marszałka, Częstochowska i przy drzwiach wejściowych symbol Polski Walczącej - kuta w żelazie kotwica, pod nią takiż mały kinkiet z woskową świecą. Zapalało się ją - a był to przywilej wnuka - tylko wówczas, gdy gościem był dawny towarzysz broni - Akowiec". Niepokólczyccy nie wiedzieli jednak, że z każdego spotkania z "Frankiem" pozyskani konfidenci przekazywali SB kilku lub nawet kilkunastostronicowe raporty.
Nieugiętą wobec komunistów postawę Niepokólczyckiego chyba najbardziej trafnie zdefiniował swego czasu jego podkomendny. "[W PRL-u] nadal pozostał wierny swym ideałom. Nie przez jakiś upór czy zatwardziałość, czy zawężenie horyzontów, lecz z głęboko przemyślanego przeświadczenia o słuszności swego stanowiska. Z żelazną konsekwencją odrzucał wielokrotnie wszelkie sugestie, odpowiadał odmownie na propozycje, które nie zgadzały się z linią jego dotychczasowego postępowania, nie były zgodne z jego pojęciem żołnierskiego honoru. A propozycje te mogłyby mu zapewnić nie tylko dużo dostatniejsze i wygodniejsze bytowanie, ale przede wszystkim bezpieczniejsze i spokojniejsze ostatnie lata życia". Trzeba przyznać, że aż do śmierci, egzystując w trudnych warunkach PRL, płk Franciszek Niepokólczycki godnie reprezentował Polskę Podziemną. Głęboko też wierzył, że Polacy wcześniej czy później odzyskają niepodległość, ale muszą w tym kierunku działać, przynajmniej w tzw. pracy organicznej. Wspomniany wcześniej Stefan Korboński zapamiętał go z okresu spotkań w czasie okupacji niemieckiej i Powstania Warszawskiego jako "niepoprawnego optymistę".
Schyłek życia płk. Franciszka Niepokólczyckiego, kiedy zarówno on, jak i jego żona borykali się z dolegliwościami wieku, nie skłonił funkcjonariuszy SB do zaprzestania działań operacyjnych wymierzonych w jego osobę. Były one prowadzone nawet jeszcze w czerwcu 1974 r., gdy w Warszawie i Brwinowie trwały już uroczystości pogrzebowe pułkownika, zmarłego, jak czytamy w nekrologu prasowym, "po długich i ciężkich cierpieniach". Oprócz kolegów i podkomendnych "Franka" towarzyszących mu w jego ostatniej drodze obecni byli tam również cywilni funkcjonariusze bezpieki oraz co najmniej trzech konfidentów, wcześniej przez wiele lat inwigilujących pułkownika.
Dr Tomasz Balbus
Autor jest naczelnikiem Oddziałowego Biura Udostępniania i Archiwizacji Dokumentów we Wrocławiu, specjalizuje się w najnowszych dziejach Polski, szczególnie historii podziemia niepodległościowego oraz działalności komunistycznych służb bezpieczeństwa.
"Nasz Dziennik" 2009-06-10

Autor: wa