Przejdź do treści
Przejdź do stopki

Przeszłość jest nam bardzo droga...

Treść

Z Wiktorem Matulewiczem ps. "Luxor", powstańcem warszawskim z batalionu "Zośka", który przeszedł szlak od Woli poprzez Starówkę, Śródmieście, aż do Czerniakowa, rozmawia Anna Skopinska

Patrząc z perspektywy czasu i wiedząc, że w powstaniu zginie Pański brat i wielu kolegów, poszedłby Pan znowu walczyć?
- Tak jest. Bezwzględnie. Bo powstanie musiało być. Na to się złożyło wiele przyczyn. Po pierwsze, 1939 rok i agresja niemiecka na Polskę. Warszawa skazana była na zagładę, a jednak przez miesiąc broniła się przed Niemcami. Poza tym były inne wydarzenia. 28 lipca 1944 r. okupant ogłosił zarządzenie o stawieniu się warszawiaków od 16. do 65. roku życia, rzekomo do kopania okopów, ale wiedzieliśmy, że chcą nas wywieźć na Zachód - albo do obozów, albo na roboty. Warszawa byłaby wtedy ogołocona z mężczyzn i co same kobiety by robiły? Wokoło pełno żołdaków niemieckich, a szła także armia sowiecka. Poza tym były informacje, że Rosjanie lada chwila wkroczą do Warszawy, radio kominternowskie i radiostacja Kościuszko nadawały audycje: "Rozpoczynajcie powstanie, idziemy wam z pomocą". Naród był zdeterminowany, miał już dosyć zbrodni i eksterminacji. Przecież stale były aresztowania, rozstrzeliwania na ulicach. Człowiek chodził niepewny - nie podoba się moja mina i już ręce w górę, pod ścianę i na Pawiak. Dlatego po wybuchu powstania mieszkańcy w euforii rzucali się nam na szyję, przynosili jedzenie, zapraszali na kwatery. Powstanie obliczone było na 3-5 dni. Przecież przez 5 dni można było przejść mostem Poniatowskiego na Pragę. Wszystkie punkty niemieckie byłyby rozbite lub opanowane. Ale co zrobić, jak nas wszyscy zdradzili? Tak jak napisał Norman Davies w swej książce - to była największa zdrada międzynarodowa w stosunku do Polski. Dlatego wcale nie żałuję. Powstanie odegrało wielką rolę - pokazało światu siłę naszej armii podziemnej, która była największa w Europie i liczyła ok. 390 tys. żołnierzy, i zadało kłam sowieckiej propagandzie na temat AK.

A co łodzianin robił w powstaniu? To był przypadek, że właśnie w tym czasie był Pan w Warszawie?
- Sporo było takich łodzian, którzy walczyli w powstaniu. Niektórzy jeszcze żyją. Moja walka w powstaniu to nie przypadek. 15 kwietnia 1940 r. zostałem aresztowany przez Niemców i wywieziony jako zakładnik do Królewca. Po 13 miesiącach udało mi się jednak stamtąd uciec. W Łodzi wspólnie z bratem ukrywaliśmy się u państwa Jędrzejewskich przy ul. Legionów 24, gdzie mieliśmy punkt zborny. Potem znaleźliśmy się w partyzantce w okolicach Tomaszowa Mazowieckiego w oddziale "Błyskawica". Ale już na początku 1942 r. obaj byliśmy w Warszawie. Tam powstały Szare Szeregi i razem z bratem poprosiliśmy o przeniesienie - od początku przecież działaliśmy w harcerstwie. Najpierw byliśmy pod komendą Aleksandra Kamińskiego w małym sabotażu, potem przeniesiono nas do Szarych Szeregów i Grup Szturmowych. Nasz batalion po śmierci Aleksandra Zawadzkiego "Zośki" przyjął na jego cześć jego imię. Od tego czasu byliśmy już do końca powstania w baonie "Zośka".

Jaki epizod z powstania najbardziej zapadł Panu w pamięć?
- Tak wiele ich było... Najbardziej utkwił mi w pamięci bardzo osobisty moment. 22 sierpnia, podczas ataku na Dworzec Gdański, poległ mój brat Bolek ps. "Virtus". Na akcję miał iść wtedy jeden z nas, dowódca kazał nam losować, wypadło na Bolka. Nigdy nie żegnałem się ze swoim bratem, zawsze było to tylko zdawkowe "cześć". Jednak tego dnia podbiegł do mnie, pożegnał się, odszedł... i po chwili wrócił. Uściskaliśmy się tak serdecznie, jak nigdy dotąd. Bolek stanął przede mną na baczność, podał rękę i powiedział: "Żegnaj, Wiktor, bo ja już nie wrócę". Następnego dnia dowiedziałem się, że brat zginął... Razem z nim poległa młoda studentka medycyny, która próbowała go ratować, sanitariuszka Ewa Stefanowska. Na Powązkach ich mogiły są obok siebie... Mnie udało się przeżyć, choć leżałem w grobie, stałem przed plutonem egzekucyjnym, miałem parę kontuzji i byłem ranny.

W czasie powstania był czas na łzy? Na chwilę zadumy po stracie tych kochanych?
- Trwała walka, nie było czasu na płacz, myślenie o stracie bliskich, bo każdego dnia na ulicach Warszawy ginęły setki młodych dziewcząt i chłopców. 28 sierpnia mój oddział znajdował się na Starówce w piwnicy budynku na ul. Franciszkańskiej 12. Tu przeżyliśmy bombardowanie. Gdy bomba wybuchła, wiedziałem, że to już koniec, straciłem przytomność. Wszystkich poległych zaraz pochowano. Także mnie niesiono do piachu. Pogrzebano prawie całego, z wyjątkiem głowy. Wtedy pojawił się lekarz batalionu "Zośka" Zygmunt Kujawski ps. "Brom", który wyczuł niewielkie tętno. Kazał mnie przetransportować do powstańczego szpitala i dzięki niemu żyję. W nocy z 30 na 31 sierpnia rozpoczęła się ewakuacja ze Starówki. Kanałami musieliśmy przejść do Śródmieścia. To było wstrząsające przeżycie - ciemno, pełno wody, szło się na czworaka, niekiedy było tak nisko, że trzeba było się czołgać, napotykaliśmy również ciała tych, którzy nie doszli...

W 1945 r. wrócił Pan do Warszawy...
- W kwietniu 1945 r. przyjechałem na ekshumację. Znalazłem ciało brata - poznałem go po rozdartych butach oficerkach - i z dużego palca u ręki wyjąłem kosteczkę. Potem przywiozłem tę relikwię, jak często powtarzała moja mama, do domu.

Wiele osób nie chce mówić o swoich wojennych przeżyciach. Pan przeciwnie, od wielu lat niestrudzenie wędruje po Polsce, spotyka się z młodzieżą, by opowiadać o tym, co Wy - młodzi wtedy ludzie - przeżyliście i jak walczyliście o wolną Ojczyznę.
- Wszystko dlatego, że jestem żywym świadkiem, chodzącą historią dla tej młodzieży. I muszę przekazać im fakty, bez żadnego zakłamania. Dałem także słowo Aleksandrowi Kamińskiemu, który, gdy wyjeżdżał w 1972 r. z Łodzi, żegnając się ze mną, powiedział: "Druhu, pamiętaj, masz pełnić służbę do końca życia". Dlatego spotykam się z młodzieżą w szkołach, bibliotekach, domach kultury, uczestniczę w harcerskich kominkach, rajdach... Wszystko po to, aby dać świadectwo prawdzie.

Czy przyjaźnie z powstania z tymi, którzy przeżyli, przetrwały?
- My, zośkowcy, tworzymy jedną wielką rodzinę. Należą do niej nawet bliscy poległych. Nie wiemy, kto ostatni przekaże sztandar, gdy już nie będzie miał kto go nosić, więc pewnie trafi do muzeum...

Ilu Was jeszcze zostało?
- Prawdziwych zośkowców, którzy walczyli w powstaniu, jest jeszcze ok. 60. Z 600 to zaledwie 10 procent. W Łodzi było trzech - Tadeusz Zuchowicz ps. "Markiz", Zofia Prądzyńska, ale oni już nie żyją. Zostałem tylko ja.

Pochodzi Pan ze starej polskiej rodziny o wielkich tradycjach, przywiązaniu do Ojczyzny i wiary. Z rodziny, w której słowa "Bóg, Honor, Ojczyzna" traktowane były jak przykazanie, jak życiowe motto. W czasie wojny, podobnie jak tysiące polskich rodzin, została okrutnie doświadczona...
- Dziadek - ojciec matki - był naczelnikiem północno-zachodniej kolei państwowej w carskiej Rosji. Brat pradziadka - bł. Jerzy Matulewicz - to znany arcybiskup wileński i kowieński, odnowiciel zakonu marianów. Ojciec - Kazimierz Matulewicz, w niepodległej Polsce był komisarzem policji państwowej. Wcześniej ukończył szkołę podoficerską w Grodnie i wojskową oficerską w Wilnie. Rodzice wpajali nam miłość do Ojczyzny. Bardzo często powtarzali, jak powinniśmy być szczęśliwi, że możemy uczyć się w polskich szkołach, mówić po polsku i żyć w wolnym kraju. Pokazywali nasze morze, góry, miejsca, gdzie szczególnie było widać piękno polskiej ziemi - i podkreślali: to nasze, to polskie. Co roku odbywaliśmy pielgrzymkę na Jasną Górę. Ojciec poświęcał czas nie tylko na pracę i dom. Działał w przeróżnych organizacjach społecznych - był prezesem Policyjnego Ambulatorium Lekarskiego, a w 1931 r. został prezesem społecznego komitetu sprowadzenia do Łodzi relikwii św. Kazimierza z Wilna. Oprócz niego w komitecie tym ważną rolę odgrywał proboszcz łódzkiej parafii pw. św. Kazimierza - ksiądz kanonik Czesław Stańczak (zamordowany w Dachau). Relikwie do dziś znajdują się w świątyni. W 1939 r. ojciec dostał rozkaz ewakuowania zgierskiej policji. Kiedy z innymi policjantami dotarł w okolice Lublina, Rosjanie zaszli im drogę - ojciec był w mundurze i razem z innymi został aresztowany. Trafił do Ostaszkowa. W nocy z 5 na 6 kwietnia 1940 r. mama miała dziwny sen. "Chłopcy, śniłam dziś tatusia" - powiedziała nam - "stał nad wielkim dołem, miał tak dziwnie związane drutem ręce i z tyłu głowy kapała krew". Proroczy sen? Dopiero po trzech latach Niemcy odkryli mogiły oficerów zamordowanych przez Sowietów w Katyniu, o Charkowie i Miednoje jeszcze nic nie było wiadomo. Jak się dowiedzieliśmy potem, 1 kwietnia 1940 r. został wydany rozkaz rozstrzelania pierwszej grupy jeńców Ostaszkowa - mój ojciec był 88.

A co było po wojnie? Nie czuł Pan złości, jakiejś goryczy, że nie o to walczyliście? Że nie dla takiej Polski oddało swoje życie tylu ludzi?
- Potem nastąpiły dla mnie jeszcze gorsze czasy. Dlaczego? W czasie wojny wiedziałem, o co walczę: o słuszność, o prawdę. A tu raptem popadliśmy w zupełnie coś innego. Zakłamanie, same świństwa itp. Dla władzy byłem agentem imperializmu, wrogiem Polski Ludowej. Pogrążyło mnie jeszcze to, że byłem za uczciwy. Mam pokwitowanie zdania broni - vis, parabellum i 44 sztuki amunicji. Musiałem się ujawniać dwa razy - przed komisją w Warszawie i potem w Łodzi. W ciągu 10 lat od zakończenia wojny na Anstadta - tam w Łodzi mieściło się UB - spędziłem łącznie 550 dni. W drodze do pracy ginąłem z ulicy - podchodziło do mnie dwóch ubranych po cywilnemu panów, brało pod ręce i prowadziło do samochodu. A potem przesłuchania, stójki pod ścianą, bicie, światło w oczy.

A teraz?
- Teraz wreszcie można dać świadectwo prawdzie. Jest też wspaniałe Muzeum Powstania Warszawskiego. Za nie chwała Lechowi Kaczyńskiemu. On zaczął i dokończył to dzieło nie tylko dla Polaków, ale na skalę światową. A my, powstańcy, mimo upływu 60 lat wciąż żyjemy tą przeszłością, która jest nam bardzo droga i stale przychodzi nam na pamięć.

Dziękuję za rozmowę.
"Nasz Dziennik" 2007-08-01

Autor: wa

Tagi: powstanie warszawskie