"Przerwany Lot" vs. MAK
Treść
Walczyli z MAK, rosyjską prokuraturą, komitetem śledczym. Ich sprawa  trafiła do Europejskiego Trybunału Praw Człowieka w Strasburgu. Teraz  jako stowarzyszenie swoją pomoc oferują polskim instytucjom prowadzącym  dochodzenie w sprawie katastrofy smoleńskiej. - Stowarzyszenie  "Przerwany Lot" ma wszystkie informacje o naszej sprawie. Możemy z  polską komisją porównać materiały, zobaczyć, co przekazali nam, co wam,  czego ewentualnie brakuje. To byłaby poważna pomoc dla obu stron - mówi  Witalij Juśko, który w wypadku lotniczym stracił najbliższych. W sprawie  katastrofy rosyjskiego tupolewa linii Pulkovo doskonale widać ten sam  styl, który każe przejść do porządku dziennego nad fałszywym "na kursie,  na ścieżce" i nie wgłębiać się w pracę służb kierujących lotami.
Czy  sposób potraktowania sprawy katastrofy smoleńskiej przez  Międzypaństwowy Komitet Lotniczy jest wyjątkowy? Stronniczość i  nierzetelność to raczej norma działania tej bardzo wpływowej  organizacji. Dotyczy to również szeregu innych instytucji, takich jak  instytucje śledcze, naukowe, eksperci i inni. Przeciw dociekającym  prawdy i pokrzywdzonym działa cały system niejasno powiązanych ośrodków  władzy w Rosji.
22 sierpnia 2006 roku lot Tu-154M linii Pulkovo  Airlines z Soczi do Sankt Petersburga zakończył się w burzowej chmurze w  okolicach Doniecka na Ukrainie. Na pokładzie było 160 pasażerów i 10  członków załogi. Wracali z wczasów nad morzem. Całe rodziny, 45 dzieci  poniżej 12 lat. Nikt nie przeżył.
Przyczyną wypadku były jakoby złe  warunki atmosferyczne, ale rodziny ofiar zwracają uwagę na szereg innych  zaniedbań. Przede wszystkim ze strony służb kontroli lotów, które  nieprawidłowo podały wysokość burzowej chmury. Miało być 11 kilometrów.  Dowódca załogi postanowił lecieć wyżej, żeby ją "przeskoczyć". Nie udało  się: czubek chmury był na wysokości ponad 12 kilometrów, a Tu-154M ma  pułap 11,6 km, powstały turbulencje, a następnie doszło do  przeciągnięcia i samolot rozbił się.
Spośród bliskich ofiar około 15  osób działa aktywnie na rzecz pełnego wyjaśnienia okoliczności  katastrofy i wskazania winnych. - W zasadzie my zawsze mówiliśmy, że  winni nie są konkretni ludzie: ktoś, kto w pewnym momencie poruszył tak  czy inaczej wolantem, ale cały system - mówi Witalij Juśko,  przedstawiciel tej grupy. Jest przedsiębiorcą budowlanym, z zawodu  informatykiem. W 2006 roku stracił córkę, zginęła też jego siostra i jej  dwóch synów. Sam przypadkiem uniknął śmierci, bo z powodu obowiązków  poleciał wcześniejszym samolotem.
Od początku starają się niezależnie  badać katastrofę, w której stracili najbliższych. Walczyli z MAK,  prokuraturą, komitetem śledczym, teraz ich sprawa jest w Europejskim  Trybunale Praw Człowieka w Strasburgu. Założyli Stowarzyszenie  "Przerwany Lot". Sami uczyli się z podręczników wiedzy o lotnictwie,  część z nich ma odpowiednie wykształcenie techniczne, prawnicze itp.  Choć niedługo minie pięć lat od dnia, który zmienił ich życie, to na  twarzy Witalija Siemionowicza wciąż widać głęboki żal. Ale nie zamknęli  się w żałobie, tylko podjęli nieoczekiwaną i niezrozumiałą dla władz  walkę. O prawdę.
Sprawy lotów z sierpnia 2006 roku i kwietnia 2010  łączy nie tylko typ samolotu i rozmiary katastrofy, ale także  manipulacyjny sposób ich potraktowania przez rosyjskie czynniki  odpowiedzialne za ich wyjaśnienie i wyciągnięcie wniosków. A także  bierność władz.
Oprócz badania sprawy katastrofy samolotu, w której  stracili bliskich, członkowie Stowarzyszenia "Przerwany Lot" oferują  swoją pomoc i wsparcie ludziom w podobnej sytuacji. Na przykład rodzinom  ofiar zamachu terrorystycznego na pociąg "Newski Ekspres" w listopadzie  2009 roku. Z propozycją współpracy zgłaszali się także do polskich  władz za pośrednictwem konsulatu w Sankt Petersburgu i ambasady w  Moskwie. Wiedzą sporo o funkcjonowaniu rosyjskiego Międzypaństwowego  Komitetu Lotniczego i przebiegu badania katastrofy lotniczej, o  procedurach, różnych ekspertyzach itp. Kiedy w końcu ich dopuszczono do  pełnej dokumentacji, przez dwa dni fotografowali wszystkie dostępne  akta. - Nasze stowarzyszenie ma wszystkie informacje o naszej sprawie.  Możemy z ludźmi, którzy mają do czynienia z podobnymi sprawami (tak jak  polska komisja), porównać te materiały. Zobaczyć, co przekazali nam, a  co wam i czego ewentualnie brakuje. To byłaby poważna pomoc dla obu  stron - deklaruje Witalij Juśko.
Zasadność takiej współpracy  dostrzega mecenas Bartosz Kownacki, pełnomocnik grupy rodzin ofiar  katastrofy smoleńskiej. - Możemy dzięki ich doświadczeniu nauczyć się  pewnych relacji, sposobów reagowania na zaniechania śledczych rosyjskich  albo MAK. Gdyby kiedyś miało dojść do powołania komisji  międzynarodowej, to pokazanie szeregu zaniedbań nie tylko w naszej  sprawie, ale i w innych, czyli braku obiektywizmu MAK, byłoby argumentem  za jej utworzeniem - wyjaśnia. Polski prawnik zwraca przy tym uwagę, że  w kontaktach MAK właściwym partnerem jest komisja pod przewodnictwem  ministra Jerzego Millera, a nie bliscy ofiar. Znacznie więcej możliwości  widzi w relacjach z Komitetem Śledczym. - Bliscy ofiar, mając status  poszkodowanych, mogą w jakimś zakresie w czynnościach śledztwa  rosyjskiego uczestniczyć. Tak jak my się uczymy relacji z prokuraturą w  tak trudnej sprawie tu, w Polsce, to doświadczenia Rosjan, ofiar i  bliskich ofiar katastrof rosyjskich mogą i powinny być wykorzystywane.  Możliwości są tu znacznie większe niż w przypadku MAK - wyjaśnia  adwokat.
Jednak władze polskie nie zareagowały. - Myślę, że stało się  tak dlatego, że kiedy my proponowaliśmy naszą pomoc, w Polsce jeszcze  nie było określonego stosunku do śledztwa w sprawie Smoleńska ani nie  wytworzył się wystarczająco silny protest przeciw ustaleniom MAK -  ocenia Witalij Juśko. To spostrzeżenie nieznającego naszych realiów  Rosjanina wydaje się niezwykle trafne. Niestety, nie tylko w sierpniu  polskie oficjalne czynniki nie miały "określonego stosunku do śledztwa w  sprawie Smoleńska", ale trwa to dzisiaj. - Jak rozumiem, władze podjęły  decyzję, żeby zgodzić się z dowodami strony rosyjskiej i głębiej w  badanie nie wchodzić - domyśla się nasz rozmówca. Co do tego  stwierdzenia, to jest jeszcze szansa, żeby rząd udowodnił, iż jest  inaczej.
Wspólny mianownik
Co łączy sprawy lotów z  sierpnia 2006 r. i kwietnia 2010 roku? Nie tylko typ samolotu i rozmiary  katastrofy, ale także manipulacyjny sposób ich potraktowania przez  rosyjskie czynniki odpowiedzialne za ich wyjaśnienie.
Okazuje się, że  tak jak w przypadku Smoleńska zaskakująco wiele miejsca Międzypaństwowy  Komitet Lotniczy poświęcił analizom psychologicznym. W raporcie z  katastrofy donieckiej kwestie te zajmują ponad 20 stron. Przy czym, o  ile ze stanu emocjonalnego oficerów 36. Specjalnego Pułku Lotnictwa  Transportowego MAK uczynił podstawowy czynnik dla wyjaśnienia przyczyn  katastrofy, nie mając do tego w zasadzie żadnych podstaw, o tyle z kolei  poważne zaniedbania w wyborze załogi na lot z Soczi do Sankt  Petersburga zostały zupełnie zlekceważone we wnioskach. Tymczasem w  tamtym locie dowódca załogi nie przeszedł testów psychologicznych,  cierpiał na zaburzenia psychiczne, stwierdzono przy tym, że nie potrafił  prawidłowo reagować w sytuacjach ekstremalnych i był człowiekiem  przesadnie pewnym siebie. Drugi pilot natomiast był de facto stażystą,  który ukończył akademię lotniczą w kierunku zawodu nawigatora, a potem  przeszedł jedynie krótki kurs pilotażu, przeznaczony raczej dla pilotów z  dużym doświadczeniem, którzy mieli przerwę w lataniu i muszą tylko  odnowić uprawnienia. Te fakty zostały podsumowane przez MAK jako  "niemające bezpośredniego wpływu na katastrofę".
Sprawą, którą MAK w  ogóle się nie zajął, była praca kontrolerów lotu. - Wszystkie inne  samoloty leciały w tym czasie po kursie w kształcie zygzaka, żeby ominąć  burzę, a oni polecieli prosto, gdyż podano im taką wysokość poziomu  chmur, że spodziewali się przelecieć nad nimi. Inne maszyny otrzymały  prawidłową informację od dyspozytorów, że ta wysokość wynosi już 13  kilometrów, a nie 11. Nas o tym nie poinformowano. Potem mówiono, że  należało słuchać w eterze korespondencji radiowej z innymi statkami  powietrznymi - tłumaczy tę kwestię Witalij Juśko, a my z łatwością  rozpoznajemy ten sam styl, który każe przejść do porządku dziennego nad  fałszywym "na kursie, na ścieżce" i nie wgłębiać się w pracę służb  kierujących lotami. Dodajmy, że MAK nie zauważył też braku uprawnień do  samodzielnego zarządzania lotami ukraińskiej dyspozytor, niemającej  nawet roku doświadczenia w pracy.
Nie ten ekspert
Kolejny  etap, przez który przechodzą sprawy katastrof lotniczych w Rosji, to  śledztwo. W przeciwieństwie do MAK, który ma jedynie wydać opinię o  przyczynach zdarzenia, śledczy powinni wskazać winnych, którzy zostaną  ewentualnie ukarani, oraz zbadać wszelkie inne okoliczności prawne.  Komitet Śledczy Federacji Rosyjskiej (wcześniej działający przy  Prokuraturze Generalnej, obecnie samodzielny) nie jest instytucją, na  której obiektywizm i niezależność możemy liczyć w przypadku sprawy  polskiego samolotu. - Śledczy nic nie robił, tylko przekładał dokumenty z  miejsca na miejsce - opowiada Juśko. Wprawdzie raport MAK nie ma mocy  prawnej, to znaczy nie wskazuje winnych, ale zawiera we wnioskach  wszystko, co jest potrzebne, aby ich oskarżyć. - W tej sytuacji śledczy  zamówił niezależną ekspertyzę u specjalisty, który miał określić na  podstawie raportu MAK i ewentualnie innych danych, kto jest winny. Ale  zaraz do niego zadzwoniono i powiedziano: "Chłopcze, nie tam zamówiłeś  ekspertyzę. Tu są trzy nazwiska. Zamów u nich". A to byli dziwni  eksperci, bo żaden nie był pilotem, jeden tylko wykłada w instytucie,  inny zajmuje się ochroną. Ale mają odpowiednie pieczątki, że są  ekspertami. I oni przepisali wszystko z raportu MAK i podpisali. Teraz  śledczy ma fachową ekspertyzę. Wina pilotów - relacjonuje znający sprawę  uczestnik procedur.
Rodziny ofiar próbowały zamówić niezależną  ekspertyzę w którymś z państwowych ośrodków. Zainteresowanie wyraziło  Centrum Bezpieczeństwa Lotów w Moskwie. Bliscy ustalili nawet cenę, ale  konieczne było, żeby zamówienie złożyła prokuratura, a nie grupa osób  fizycznych. Związane to było z faktem, że centrum nie posiadało żadnych  materiałów dotyczących tego konkretnego wypadku (czarne skrzynki itp.),  które były w dyspozycji prokuratury. Jednak śledczy, najpierw nastawieni  pozytywnie, szybko zmienili zdanie. - U nas badaniem katastrof zajmuje  się MAK - usłyszeli bliscy ofiar.
Śmierć nie kosztuje
Niepowodzeniem  skończyły się także próby znalezienia prawnika, który zechciałby  prowadzić tę sprawę. Ci także nie chcą narazić się władzom. Z tym samym  problemem borykają się teraz rodziny smoleńskie. Ich polscy pełnomocnicy  nie mają odpowiednich uprawnień na terenie Federacji Rosyjskiej, a o  odpowiednią osobę w moskiewskiej palestrze trudno. - Nie mamy na razie  nikogo, do kogo moglibyśmy mieć minimum zaufania, że będzie nas  należycie reprezentował, a jednocześnie podjąłby się prowadzenia tak  ryzykownej sprawy - wyjaśnia mec. Kownacki.
Wiele pretensji mają  członkowie "Przerwanego Lotu" do linii lotniczych Pulkovo Airlines,  obecnie Rossija Airlines. Wbrew zwyczajom po katastrofie nie wstrzymali  lotów swoich samolotów. - Najpierw dążyli do wybielenia swoich pilotów,  że nie są winni. W końcu jednak zgodzili się uznać ich winę, gdy  stwierdzili, że to im w niczym nie grozi - opowiada Witalij  Siemionowicz. O sąd otarła się kwestia ubezpieczenia. Towarzystwo  lotnicze odebrało 2,8 miliona dolarów z tego tytułu, jednak nie chciano  wypłacić żadnych pieniędzy rodzinom ofiar. Rejs był ubezpieczony i każdy  pasażer także. Do wysokości 250 tys. jednostek rozrachunkowych SDR  (około miliona złotych). Gdyby ktoś przeżył katastrofę, ale odniósł  jakieś obrażenia, to koszty jego leczenia, rehabilitacji itd. byłyby  pokrywane z tego ubezpieczenia do sumy 250 tys. SDR. Ale w przypadku  śmierci, bliskim według polisy nic się nie należy. Jedynie sąd przyznał  jako "zadośćuczynienie za straty moralne" po 150 tys. rubli (15 tys.  zł). - A więc dla linii lotniczych i ubezpieczyciela bardziej opłaca  się, żeby w katastrofach wszyscy zginęli - podsumowuje nasz informator.
Interesujące  jest uzasadnienie tak niskiej sumy zasądzonej w związku ze śmiercią  najbliższych. Napisano, że "bliskich ofiar jest tak dużo, że mogłoby to  zaszkodzić sytuacji finansowej towarzystwa lotniczego, które wykonuje  ważne zadania państwowe". Rzeczywiście, Rossija wykonuje obecnie zadania  analogiczne do polskiego specpułku, czyli przewozi rosyjskich VIP-ów.
We  wrześniu 2006 r. minister transportu Igor Lewitin powiedział, że  samoloty Tu-154M są przestarzałe i w ciągu pięciu lat powinny zostać  wycofane z eksploatacji. - Bardzo czekam na 20 września tego roku, kiedy  minie zapowiedziane 5 lat. Jeśli do tego dnia nie zostaną wycofane te  maszyny, to wezwę ministra na naszej stronie internetowej, żeby się  zastrzelił, bo sam powiedział, że te samoloty nie powinny latać, a więc  będzie ponosić odpowiedzialność za każdą kolejną śmierć w wypadku  tupolewa - mówi pod koniec naszej rozmowy wyraźnie zdesperowany Witalij  Juśko.
Piotr Falkowski, Sankt Petersburg
Nasz Dziennik 2011-05-05
Autor: jc