Proszę Państwa, 4 czerwca 1992 roku skończyła się w Polsce epoka złudzeń
Treść
Po 4 czerwca 1992 roku, Lech Wałęsa stanął na czele środowisk bardzo niebezpiecznych, jak WSI, które łącząc wiedzę biznesową z operacyjną stały się żelaznym ścięgnem bardzo niepokojących powiązań - mówi Piotr Semka w rozmowie z Bartłomiejem Radziejewskim.
Wszyscy wspominają o 4 czerwca 1989 roku? A co z 4 czerwca 1992 roku -rocznicą pierwszej próby lustracji i obalenia rządu Jana Olszewskiego?
Tak... 4 czerwca 1992 zszedł trochę w cień, chociaż to wciąż data dość istotna. Kończy okres pewnego złudzenia, które zaczęło się trzy lata wcześniej. Tym złudzeniem było przekonanie, że obóz solidarnościowy chce w zdecydowany sposób zerwać z dziedzictwem komunizmu. W tym sensie 4 czerwca 1992 roku był zamknięciem epoki złudzeń. Z jednej strony, zaważyła pewna taktyka, bo część "Solidarności" uważała, że komunistów nie można nadmiernie osłabiać, ponieważ inaczej zbyt silna będzie prawica, czyli, jak to się wówczas mówiło: "ciemnogród". Z drugiej strony okazało się, że bardzo wielu polityków postsolidarnościowych ma poważne kłopoty z przeszłością, w związku z czym nie są zainteresowani lustracją i dekomunizacją. I 4 czerwca '92 jest początkiem procesu, który w istocie trwa do dzisiaj. Bo jeśli istotą 4 czerwca była niezdolność Lecha Wałęsy do rozliczenia się z niedobrym rozdziałem swojego życia (co nie przeczy temu, że później robił rzeczy dobre i godne szacunku), to jego niedawna deklaracja, że nie będzie brał udziału w uroczystościach dopóty, dopóki prokuratura nie potwierdzi jego absolutnej i nieskalanej niewinności oznacza, że w gruncie rzeczy kręcimy się w tym samym kręgu.
Blisko 17 lat temu zdecydowaliście się z Jackiem Kurskim na "osobiste pożegnanie z mitem Lecha Wałęsy" w "Lewym czerwcowym". Dlaczego?
Było to pożegnanie z przekonaniem, że Wałęsa jest politykiem, który może jeszcze zmieniać rzeczywistość. Czas pozytywnie zweryfikował nasze argumenty. "Lewy czerwcowy" trafił na półki księgarskie 31 grudnia 1992. I od tego czasu Wałęsa w niewielkim stopniu zmieniał polską rzeczywistość, a jeśli zmieniał, to na gorsze. Ostatnie 2 lata jego prezydentury były czasem dosyć prymitywnej i banalnej gry politycznej, czasem odzyskiwania pozycji przez ludzi z dawnych komunistycznych służb specjalnych, czasem niebezpiecznych eksperymentów z usamodzielnianiem wojska, ze słynnym obiadem drawskim, podczas którego omal nie doszło do sytuacji, w której wojskowi sami wybieraliby sobie dowódców.
Wałęsa ostatecznie przegrał wszystko, co miał do przegrania i w roku 1995 nie został prezydentem na kolejną kadencję. Od tego czasu w niewielkim stopniu polepsza wizerunek Polski za granicą, choć w jakimś sensie wciąż jest symbolem zmian w naszym kraju. Natomiast z pełną premedytacją dużą część swojej energii poświęca na atakowanie i krytykowanie polskiej prawicy. A od 2004 roku jest faktycznie aliantem i swoistym totemem PO, co wiąże się ze swego rodzaju wymianą usług, np. wprowadzeniem przez PO do Sejmu Jarosława Wałęsy, który - delikatnie mówiąc - nie błyszczy talentem politycznym. W zamian Lech Wałęsa we wszystkich kluczowych momentach popiera Donalda Tuska.
Mit Wałęsy ciągle jednak żyje.
Ten mit jest wygodny i PO z dużą premedytacją go odgrzała, bo doszła do cynicznego wniosku: większość Polaków lubi Wałęsę i jest skłonna wybaczyć mu niezdolność do rozliczenia się z prawdą. Jednocześnie Wałęsa jest niezwykle wygodnym narzędziem do zwalczania głównych politycznych adwersarzy, czyli braci Kaczyńskich. I w tym sensie PO ma niewielki wybór - opłaca jej się to jako partii. A że to demoralizuje Wałęsę, to już inna sprawa.
W "Lewym czerwcowym" podjęliście swoistą walkę o pamięć, o obalenie mitu Wałęsy...
Nie. Taka formuła ustawia nas w roli destruktorów. My byliśmy wyborcami Wałęsy, którzy poparli go podczas wyborów w 1990 roku, ponieważ poważnie potraktowali jego propozycje, że w Polsce, po początkowych zmianach wprowadzonych przez Tadeusza Mazowieckiego, odchodzenie od PRL-u stanęło w miejscu, i że trzeba to zmienić. My dokonaliśmy sprawdzenia, w jakim stopniu Lech Wałęsa wywiązuje się ze swoich wyborczych obietnic. I bilans był przygnębiający. Okazało się, że Wałęsa nie był w stanie zmienić służb specjalnych, że bardzo wpływowym środowiskiem pozostały Wojskowe Służby Informacyjne, a sam prezydent nie jest zdolny uporać się ze swoja przeszłością. Krótko mówiąc, z awangardy zmian stał się awangardą zatrzymywania jakichkolwiek zmian. Formalnie antykomunistyczny, nie poparł żadnych propozycji dekomunizacyjnych. Formalnie opowiadając się za wzmocnieniem polskiej podmiotowości międzynarodowej, gotowy był zaakceptować mieszane spółki polsko-rosyjskie w opuszczanych sowieckich bazach wojskowych. Wyskakiwał z propozycjami w rodzaju NATO-bis, które, gdyby doszły do skutku, zatrzymałyby nas na poziomie obecnego statusu Ukrainy.
Tak naprawdę cały sprzeciw Wałęsy wobec establishmentu symbolizowanego przez UD i Mazowieckiego wynikał z prostego powodu: Mazowiecki postanowił odesłać Wałęsę na polityczną emeryturę do Gdańska, łaskawie pozostawiając mu funkcję szefa związku. Wałęsa poczuł się urażony i zaczął szukać sojuszników przeciwko Mazowieckiemu, a do tej roli nadawała się wówczas tylko prawica. Dzisiaj mówi się, że byli to bracia Kaczyńscy, ale to nieprawda. Była to szeroka koalicja, z ZChN, UPR i KLD.
Wałęsa wiedział, że istnieje w społeczeństwie przekonanie, że zerwanie z komunizmem nie nastąpiło i dlatego wystąpił z programem "przyspieszenia". My w 1992 roku stwierdziliśmy, że ten program nie jest realizowany, a po 4 czerwca 1992 roku, że Wałęsa stanął na czele środowisk bardzo niebezpiecznych, jak WSI, które łącząc wiedzę biznesową z operacyjną stały się żelaznym ścięgnem bardzo niepokojących powiązań. Doszła do tego symboliczna postać Mieczysława Wachowskiego, która wówczas pokazała swoja władzę, a której pozycja nie daje się wyjaśnić inaczej niż przez pośrednictwo w kontaktach Wałęsy z władzą. Najpierw w latach 70., później bardzo widocznie w latach 1980-81, i wreszcie po roku 90. Wachowski pełnił rolę pośrednika, którego posądzano o powiązania z wojskowymi służbami specjalnymi.
Pełna zgoda co do interpretacji historycznej. Pójdźmy jednak dalej. Czy spór o Wałęsę nie jest w istocie sporem o istotę dzisiejszej Polski?
Spór o Wałęsę jest o tyle trudny, że był on do około 1988 roku postacią niezastąpioną. Przy wszystkich swoich wadach, był jedyną osobą, która potrafiła połączyć Polaków w ruch "Solidarności". Dramat polegał na tym, że jego adwersarze, słusznie oskarżający go o łamanie demokracji związkowej czy nieformalne kontakty z władzą byli ludźmi szlachetnymi, ale niezdolnymi do zjednoczenia Polaków w "Solidarności". Wałęsa wiedział o tym swoim atucie i wykorzystywał go czasami w dobrych, a czasami w złych celach. Grał na tym, że jego życie składa się z dwóch połówek: okresu do 1989 roku i późniejszego. Sprawę komplikuje jeszcze to, że nawet w tej pierwszej połówce są liczne białe plamy, pokazujące, że przez cały ten okres liczył się z władzą i dające podstawy do podejrzeń, że utrzymywał kontakty z nią za plecami swoich kolegów z "S". Ale w momentach krytycznych potrafił postępować zgodnie z polską racją stanu, jak w 1982 roku. To charakterystyczne, że Wałęsa pełnił podczas Okrągłego Stołu rolę dość ambiwalentną. Z jednej strony nie miał dobrego pomysłu na OS, z drugiej dawał wolną rękę doradcom, takim jak Bronisław Geremek, a z trzeciej strony asekurował się na wypadek, gdyby obrady zakończyły się fiaskiem, aby móc wtedy obciążyć winą doradców właśnie.
Zatem spór o Wałęsę jest tak skomplikowany, jakby diabeł ogonem namachał. Jest to takie poplątanie dobra i zła, że siłą rzeczy spór ten jest nieczytelny dla młodych pokoleń, a dla starszych jest związany z takimi rozczarowaniami i utratą nadziei na rozliczenie z komunizmem, że nie potrafią z tego zrezygnować.
Oczywiście największym wrogiem Wałęsy jest sam Wałęsa. Wszyscy ci, który zastanawiają się, ile jest prawdy w jego oskarżeniach o małostkowość, kłótliwość , mściwość, obserwując wystąpienia Wałęsy, w których wyzywa przeciwników od chorych psychicznie, agentów etc., potrafią sobie dośpiewać, jakie złe cechy prezentował także w przeszłości. Z perspektywy czasu oceniam, że Polacy mieli nieporównanie gorszego przywódcę w drodze do niepodległości niż w roku 1918. Natomiast w kluczowym momencie Wałęsa był najlepszy, alternatywnego lidera nie było. Specyfika PRL-u sprawiła, że przywódcą buntu w państwie robotników mógł być tylko robotnik, a na dodatek robotnik, który łączył w sobie niesłychanie trudną do wyjaśnienia mieszankę i makiawelizmu, i szczerości, i religijności, i cynizmu, i antykomunizmu, i przekonania, że z opresywną władzą jakiś kontakt trzeba utrzymywać.
To niesłychanie trudno opisać. Tym większa chwała tym, którzy próbują to robić. Na pewno Paweł Zyzak jest taką osobą. Napisałem recenzję jego książki, w której wskazałem jej słabe strony, ale to jest człowiek, który postanowił odmalować obraz polityka łączącego w sobie tak nieprawdopodobne sprzeczności, że kolejne pokolenia będą wątpiły, czy to możliwe, aby w jednym człowieku były tak przeciwstawne cechy. A ponieważ ludzie wolą postacie jednowymiarowe, nasuwa się pytanie, co będzie zwyciężać: wizerunek Lecha-bohatera czy Lecha-surfera na fali historii, czyli człowieka, który w momencie, gdy fala go wynosi błyszczy zręcznością, natomiast w chwili, w której opada - daje znać o swojej małości.
Ostatnia fala historii przyniosła zmasowana nagonkę na Zyzaka, którego książkę wykorzystano z kolei do ataku na IPN. Nie odczuwa pan swoistego dejavu, w stosunku do roku 1992?
Odczuwam. Ten sam poziom kłamstwa, wyzwisk. Nota bene zabawne jest to, że tak jak wtedy, gdy to drugą stronę oskarżano o nienawiść, by przypomnieć tylko wiersz pt. "Nienawiść" Wisławy Szymborskiej na pierwszej stronie "Gazety Wyborczej", tak teraz o nienawiść oskarża się Zyzaka, samemu posługując się chwytami najgorszego gatunku, jak wyśmiewanie nazwiska („pisanie Zyzakiem") czy sugestie, że autor posługuje się kłamstwem, paszkwilem. Doszło do sytuacji zdumiewającej, w której jeden z historyków, prof. Paczkowski, przyznając, że nie czytał książki Zyzaka, publicznie przepraszał wszystkich historyków za jej publikację. Pytanie brzmi: kto mu dał do tego prawo. Inni również nie przeczytawszy książki, albo co najwyżej ją przejrzawszy, odsądzali ją od czci i wiary.
Tymczasem ta książka powinna być czytana, ponieważ jest to pierwsza próba biografii Wałęsy. Co charakterystyczne, w jej krytyce skupiono się na rozdziale, który może rzeczywiście nie był niezbędny, tj. dotyczącym najmłodszych lat Wałęsy...
Takie rozdziały pojawiają się w biografiach wszystkich przywódców politycznych na Zachodzie...
To prawda. Ale należy pamiętać o tym, że w Polsce raczej omija się kwestię nieślubnych dzieci, co jest elementem pewnej staroświeckości. Ale będę bronił również takich rozdziałów, o ile zawierają prawdę.
Dlaczego mit Wałęsy jest dziś tak desperacko broniony przez środowiska, które przed 1992 rokiem najzacieklej go zwalczały?
Wałęsa jest dla nich bardzo wygodny. Bohaterowie są zawsze znakomitym totemem dla rządzących. Z tego powodu Stalin trzymał przy sobie dosyć prostackich rębajłów, np. Budionnego i Woroszyłowa, a większość inteligentnych, mogących zagrozić jego władzy przywódców, jak Tuchaczewskiego czy Jakira, Stalin rozstrzelał. Budionny i Woroszyłow byli dowódcami typowo zadaniowymi, a nie żadnymi strategami. Taki bohater musi być kimś prostolinijnym, aby nie mógł stworzyć politycznego zagrożenia dla rządzącego. Idealny totem polityczny to ktoś, kto ma legendę i jednocześnie słabe możliwości działania tu i teraz w polityce. Polityczne symbole są generalnie bardzo dobre, ale jeszcze lepsze wówczas, gdy mają chlubną przeszłość i angażują się ochoczo w bieżące polityczne bijatyki. Taki chodzący symbol jak Wałęsa może więc obrażać aktualną opozycję, a kiedy ta się odwija, mówi się: "ale świnie, człowieka, który jest żywą legendą atakują!".
Oczywiście w kulturalnych państwach jest inaczej. Ludzie, którzy maja status żywych legend mogą go utrzymywać dzięki nie angażowaniu się w bieżące spory polityczne. Wałęsa tej zasady oczywiście nie przestrzega. I znowu będzie narażony na pokusę wdawania się w bijatyki, ponieważ obchody 20-lecia wyborów czerwcowych są na trzy dni prze wyborami do PE. Aż prosi się, żeby wykorzystać Wałęsę i tę rocznicę w kampanii PO, tworząc wrażenie, że jest obóz, który zbudował Polskę i obóz nienawiści, kłamstwa, podłości, frustracji i kompleksów. Pierwszy raz taki zabieg zastosowano w 1992 roku, a później powtarzano go wielokrotnie, przy sporach o lustrację, o Wałęsę etc. Dochodzimy do paradoksu, który nazywam orwellowskim, kiedy to obóz miłości, obóz PO, przypisujący sobie spokój, rozwagę i umiar, okazuje się nadzwyczaj sprawny w miotaniu nienawistnych oskarżeń.
Podam inny przykład. Mamy spór o to, czy Wałęsie słusznie przyznano status pokrzywdzonego. Miesza się tu status pokrzywdzonego w sensie prawnym z jego potocznym, ludzkim rozumieniem. Można przecież było być jednocześnie pokrzywdzonym w sensie potocznym, i nie mieć formalnego statusu pokrzywdzonego, który wymyślono po to, żeby ludzie, którzy współpracowali z SB nie mogli zaglądać do swoich akt dla sprawdzenia co na nich zostało. I druga bardzo charakterystyczna rzecz, o którą zbyt rzadko pytano, to kwestia zniknięcia dokumentów po ich wypożyczeniu przez Wałęsę. Cenckiewicz i Gontarczyk byli przekonani, że pokazanie tego czarno na białym będzie dużym kłopotem dla byłego prezydenta. Obrońcy Wałęsy odpowiadają na ten zarzut w genialnie prosty sposób: pomijają go.
Wydawałoby się, że w ostatnim sporze o Wałęsę wszystko jest jasne: niewygodna dla środowiskowego idola publikacja zostaje napiętnowana i wykorzystana jako pretekst do "ostatecznego rozwiązania" sprawy IPN-owskiej, do pogrzebania lustracji i dekomunizacji.
Przypomnijmy, że Zyzak złożył książkę w wydawnictwie "Arcana" w marcu 2008 roku, a w IPN-ie zaczął pracować bodajże w październiku tego roku.
Jednak, jeśli wierzyć badaniom opinii publicznej (a co do ich rzetelności zawsze można mieć w Polsce uzasadnione wątpliwości), znowu wygrali wałęsiści-postkomuniści - poparcie dla IPN-u leci w dół. Dlaczego tak się dzieje?
- To pokazuje, że nawet w demokracji, w sytuacji, gdy większość mediów podąża tropem wyznaczonym przez najsilniejszą partię, można przekonać opinię publiczną do rzeczy, które są oczywistym absurdem. Bo to, że IPN nie miał nic wspólnego z wydaniem książki Zyzaka jest faktem. Jednocześnie używanie formuły, że książkę napisał pracownik IPN jest kładką do sugestii, że za publikacją stoi właśnie IPN. Pomijając już tezę, jakoby książka była zbiorem kłamliwych paszkwili, co jest nieprawdą - jest bowiem jedną z najciekawszych książek o Wałęsie, jakie ukazały się w ostatnim czasie.
Wszystko to pokazuje, że można wygenerować kłamliwą opinię, która przekłada się na sondaże, na które z kolei powołują się później ci, którzy tę opinię wygłosili. To bardzo dowcipne, zważywszy na to, że najpierw serwuje się społeczeństwu nieprawdziwe dane, a później powołuje na vox populi, gdy opinia publiczna tymi kłamstwami nasiąknie. To kolejny przykład kampanii orwellowskiej: postawiono tezę bardzo wątpliwą, duża część dziennikarzy zaakceptowała takie kłamstwo i ma to konkretny wpływ na zmianę opinii społecznej. To bardzo niepokojący znak, pokazujący, że pluralizm polityczny nie jest odtrutką na bezkarne manipulowanie opinią publiczną przy pomocy kłamstw.
Czy część winy nie leży po stronie obozu antykomunistycznego? Posługiwał się on od początku „dyskursem” prawicowym, tak jakby stosunek do niepodległości, interesu narodowego i zagrażających im komunizmu i postkomunizmu był kwestią prawicowości bądź lewicowości...
Wynikało to po trosze ze słabości lewicy niepodległościowej, czy choćby wrażliwej na interes narodowy w III RP. Próby jej odtworzenia w postaci PPS-u czy Unii Pracy Ryszarda Bugaja, spełzły na niczym.
Ale myślę, że kluczową sprawą jest posiadanie przewagi medialnej. Agora była wykwitem środowiska mającego dominację w obozie solidarnościowym. W sensie decyzyjnym oczywiście, ponieważ KOR-owcy byli zaledwie promilem ruchu 'S", ale byli ludźmi, którzy wiedzieli czego chcą, i w tym sensie ich szanse polityczne w zderzeniu ze skłóconymi politykami prawicy były jak 100 do 1 w 1989 roku. Zdaje sobie sprawę, że brzmi to jak słabe usprawiedliwianie się, ale jednak deklasacja elit prawicy po wojnie była czymś, co odczuwamy bardzo mocno do dziś. Na Zachód wyjechało bardzo wielu polskich żołnierzy, innych zamordowano w Katyniu, a resztę prześladowali komuniści. W efekcie, procent ludzi o prawicowych tradycjach rodzinnych nie jest dziś duży.
Dla mnie osobiście bardzo ponurym rozczarowaniem było to, jak niewiele dzieci polskich żołnierzy, którzy walczyli na Zachodzie, potrafiło wrócić do kraju po 1989 roku. Większość została, a ci którzy wrócili, zazwyczaj popierają tzw. obóz modernizacyjny, który znajduje się pomiędzy dawną UW a SLD. Bardzo dużo spośród tych osób, co dotyczy także znanych i szanowanych nazwisk, jak Róża Thun, zdawało się bezkrytycznie akceptować np. tezę, że postkomuniści są ważnym elementem modernizacji. Prawica zaczynała więc w Polsce od niskiego poziomu. Katolicyzm był bardzo szeroka falą, ale jego poglądowym pomnikiem jest Radio Maryja, które ma wiele zalet, ale które bardzo wielu cech współczesności nie rozumie.
Zgoda. Ale zwolennicy silnej, niepodległej, zdekomunizowanej Polski, formułując swój program w kategorii prawica kontra lewica, sami zredukowali się do poziomu jednej z wielu równoprawnych, partykularnych grup na scenie politycznej. A z czasem zostali zredukowani do poziomu zaledwie jednej z grup na prawicy - oczywiście tej "marginalnej" i „radykalnej".
To prawda. Na swoje i innych usprawiedliwienie mogę jedynie powiedzieć, że mieliśmy do czynienia z najsprawniejszą na terenie dawnego obozu komunistycznego grupą. "Gazeta Wyborcza" unikała identyfikacji lewica-prawica, ponieważ chciała być wszystkim. W starciu z takim przeciwnikiem ludzie poważnie traktujący swoje poglądy zawsze przegrywali. Mamy do czynienia z kameleonem, który jest zdolny do dowolnej zmiany barw na potrzeby chwili. To jego siła, ale tez słabość. Z drugiej strony, dla podchodzących na serio do swoich przekonań ludzi, identyfikowanie się jako prawica jest słabością, ale tez niezbędnym elementem przetrwania.
Można mieć mocne przekonania i niewzruszone kodeks wartości, ale jednocześnie na potrzeby pozyskiwania poparcia niekoniecznie ostentacyjnie je manifestować.
Prawicy zawsze było z tym trudniej. Proszę pamiętać, że prawica była zawsze mocno podzielona. Rządy Kaczyńskich były w tym kontekście pewnym fenomenem. Podam panu przykład: politycy ZChN-u, którzy mieli na ustach mocne hasła patriotyczne i chrześcijańskie, niejednokrotnie dawał się rozgrywać dużo sprawniejszym graczom, takim jak UW. Kluczowy jest tu dylemat: być sobą czy być skutecznym. Pewnie w każdej mądrej polityce potrzebna jest zdrowa równowaga. Jednak pewnym graczom o wyjątkowych zdolnościach manipulacyjnych ciężko dotrzymać kroku.
Tym, co było kolejną poważną barierą dla prawicy od 4 czerwca 1992 roku, było ujawnienie się niezwykłej swobody strony przeciwnej w operowaniu kłamstwem. Przecież "S" wyrosła na sprzeciwie wobec kłamstwa. A swoboda, z jaką mówiono np. o podpalaniu lasów pod Warszawą dla stworzenia atmosfery zagrożenia, te wszystkie kłamstwa, których nikt nigdy nie odwołał, były szokiem dla prawicy.
Dzisiaj Polską rządzi PO, która zapewnia o swojej prawicowości, ale konserwuje postkomunistyczny skansen III RP. Jak sobie radzić z takim fałszem, jakiego języka używać, żeby takie dwuznaczności obnażać?
Jestem jedynie dziennikarzem i historykiem. Moim zdaniem prawica zaniedbała - ten zarzut stawiam także sobie - dokładne opisanie tego dwudziestolecia. A ostatnia seria wywiadów na łamach "Dziennika" to raczej spowiedź z grzechów i jeden wielki obraz nędzy i upadku...
Pranie brudów na prawicy...
Tak. To na pewno trzeba opisać, ale tak, aby nie dać się zwariować. Niesprawiedliwość naszej rzeczywistości medialnej, poczucie osaczenia kłamstwem, doprowadza wielu ludzi do zgorzknienia. Zawsze wtedy przypominam sobie wezwanie Jana Pawła II, żeby nie pozwolić, by cień kłamstwa, z którym się walczy, rzucił także cień na duszę walczącego, żeby negatywne emocje nie zaczęły dominować. Niestety wielu ludzi pogrążyło się w zgorzknieniu, które nie przystoi dzieciom bożym. Powinniśmy kierować się przekonaniem, że w starciu prawdy z kłamstwem prawda musi zwyciężać.
Jeśli pomyślimy o ks. Wojtyle, który obejmował w 1951 r. swoją pierwszą parafię w wiosce k. Krakowa, to on powodów do czucia się przygniecionym ogromem kłamstwa miał znacznie więcej niż my dzisiaj. A jednak znalazł w sobie tyle ufności bożej, żeby dać świadectwo prawdzie. Ulegając zgorzknieniu robimy najlepszy prezent tym, którzy z kłamstwa uczynili swój oręż. Natomiast faktem jest, że prawica do tegorocznych obchodów 20-lecia się nie przygotowała. Jest za mało książek opisujących realia III RP. Dlaczego tak walczy się dziś z książkami? Ponieważ one zostaną. Sięgną do nich młodzi ludzie. Dlatego powinno być ich więcej.
Nadzieję w tej „dolinie nicości" III RP może dawać np. pańska biografia. Pokazuje, że można przetrwać wiele nagonek i zostać czołowym komentatorem w Polsce.
Obserwując nagonkę na Zyzaka, przypomniałem sobie siebie. Miałem 27 lat, gdy wydałem "Lewego czerwcowego", więc byłem tylko nieco starszy od Zyzaka. Wtedy Waldemar Kuczyński skomentował tę publikację słowami: "polskie piekło doczekało się swojej biblii"...
Mimo wszystko obóz antykomunistyczny przetrwał, a nawet urósł przez te lata w siłę.
Tak, ale bardzo wielu moich kolegów porzuciło zawód dziennikarza, ulegając zgorzknieniu. Sytuacja jest dziś lepsza niż jeszcze kilka lat temu, ale za chwilę może być gorsza, bo media się zacieśniają. Ale nie chcę prorokować. Jeśli ktoś myśli tak jak ja, to się cieszę, ale nie uzależniam swojej postawy od tego, ile osób się ze mną identyfikuje.
Rozmawiał Bartłomiej Radziejewski
Fronda 2009-06-04
Autor: wa
Tagi: piotr semka 4 czerwca 1992