Prosił o płótno gojące rany
Treść
„Teraz siedzę w celi numer 7, z której na śmierć wyszedł kapitan Aleksander Tomaszewski” – pisał w pamiętnikach ks. Józef Zator-Przytocki (FOT. R. SOBKOWICZ)
Z Anną Lipińską, córką kpt. Aleksandra Tomaszewskiego „Ala”, „Bończy”, zamordowanego 13 czerwca 1949 r. w więzieniu mokotowskim w Warszawie, rozmawia Piotr Czartoryski-Sziler
Pani ojciec wpadł po operacji o kryptonimie „Akcja X” skierowanej przeciwko żołnierzom polskiego podziemia niepodległościowego z Wileńszczyzny.
– Tak. To była nagonka na wszystkich AK-owców wileńskich, których wyłapywano w całej Polsce. Wiem z opowiadań, bo sama tego nie pamiętam, gdyż miałam wtedy 4 latka, że w domu we Wrocławiu był kocioł. 26 czerwca 1948 r. ojciec wraz z ppłk. Antonim Olechnowiczem, moją mamą, jej starszym ojcem, dwoma braćmi taty, którzy nie mieli z konspiracją nic wspólnego, i wieloma innymi ludźmi, którzy przyjechali wtedy do Wrocławia zobaczyć jakąś wystawę i zatrzymali się w naszym domu, zostali aresztowani przez funkcjonariuszy UB. Babci już nie miałam, zginęła w czasie akcji „Ostra Brama” w Wilnie.
Zdarzały się wcześniej podobne akcje?
– Nigdy. Chociaż mama mówiła, że śledczy, którzy ją przesłuchiwali, naśmiewali się z rodziców, że niby tacy cwani, a nie zorientowali się, że oni tyle czasu obserwowali nasz dom. Przymierzali się do kotła, z tego można wywnioskować, że dom, w którym była i broń, i dokumenty, był od jakiegoś czasu pod stałą obserwacją. Mieszkaliśmy we Wrocławiu na ulicy Kochanowskiego, która prowadziła do Odry, były na niej same domki. Mama, która oficjalnie nie była w konspiracji, tylko pomagała w pewnych sprawach mężowi, przesiedziała 5 lat w strasznych warunkach w więzieniu w Fordonie. Podobnie zresztą jak żona por. Zygmunta Szymanowskiego, który obecnie został również zidentyfikowany. Obie były przyjaciółkami i wzajemnie się wspomagały, zarówno w więzieniu, jak i później. Ojciec mamy siedział po aresztowaniu w więzieniu bodajże półtora roku, był maltretowany. Podobnie tato. Wiem z pamiętników księdza Józefa Zator-Przytockiego, że mój ojciec miał krótkie, ale bardzo ciężkie śledztwo. Można tylko sobie wyobrazić, jak ono wyglądało. Tato przeszedł niesamowite tortury, to nie do opowiedzenia.
Ksiądz Zator-Przytocki opisuje, jak Pani ojciec zachowywał się w trudnych momentach w celi?
– Nie siedział z nim w jednej celi. Ale zapamiętałam jedno zdanie z tych pamiętników. Ksiądz napisał: „Teraz siedzę w celi numer 7, z której na śmierć wyszedł kapitan Aleksander Tomaszewski”. Może więc byli przez chwilę razem lub ksiądz dowiedział się od innych uwięzionych, że ojca wzięli na rozstrzelanie. Słyszałam jeszcze w dzieciństwie, że ojciec pisał z więzienia grypsy, ale nie wiem, do kogo i gdzie się one podziały. Prosił w nich o szarpie, czyli szarpane płótno, które bardzo dobrze goiło rany. Tylko o to, więc musiał być porządnie poraniony. Zwracał się także o ułaskawienie, ale Bierut nie skorzystał z prawa łaski.
Mieszkanie rodziców we Wrocławiu było punktem kontaktowym?
– Tak i mama o tym wiedziała, i godziła się na to. Podobno w domu przechowywana była część archiwaliów konspiracji wileńskiej, ale nie wiem, co się z nimi stało. My nic nie mamy, bo mieliśmy konfiskatę mienia. Został nam zabrany dom i wszystkie rzeczy. Przecież AK-owcy to byli „bandyci”, którym należała się konfiskata mienia. Teraz największym złodziejom nic się nie zabiera, a wtedy czyniono to niewinnym ludziom. Gdy mama poszła w czerwcu do więzienia w letnich ubraniach, to po 5 latach w marcu wyszła na wolność również w tych samych rzeczach. Gdy zwróciła się o zwrot jakichś pamiątek z mieszkania we Wrocławiu, usłyszała, że ma sobie iść, bo wróci tam, skąd wyszła. Z tego, co wiem, ubowcy zajęli nasz dom.
Zanim Pani matka trafiła do Fordonu, osadzono ją w więzieniu mokotowskim?
– Tak, i we Wrocławiu. Mam kilka książek, z których dowiaduję się, że mama była bardzo niepokorna w więzieniu, nie dawała się „zreformować” i stawiała się, lądując w karcerach. Chyba po 2,5 roku od wykonania wyroku na ojcu dowiedziała się, że ojciec nie żyje. Nie chciano jej powiedzieć, co się dzieje z jej mężem, ale zmusiła do tego władze więzienne głodówką. Dostała wówczas zawiadomienie, że wyrok został wykonany na nim 13 czerwca 1949 roku.
A co działo się z Panią w tym czasie?
– To już zupełnie inna historia. Mnie wychowywała ciotka, siostra mojego ojca, która wykradła mnie z domu. Przyjechała z Olsztyna do Wrocławia taksówką, porwała mnie w piżamie z ogrodu i od razu wywiozła do Olsztyna. Moja mama, gdy wyszła na wolność, pojechała wprost do Olsztyna. Jestem jedynaczką, brakuje mi wspomnień o ojcu. Trudno mi je jednak mieć, bo ojciec stale się ukrywał i rzadko bywał w domu. Urodził się w Wilnie, podobnie jak mama i ja, do którego już nie wróciliśmy. Tato już wtedy ukrywał się przed Sowietami. Był przedwojennym oficerem, brał udział w walkach 1939 roku w obronie Warszawy i Modlina. W czasie okupacji niemieckiej oraz po wkroczeniu Sowietów do Wilna pełnił w strukturach Okręgu Wilno AK funkcję komendanta 1. Rejonu Dzielnicy D oraz komendanta Dzielnicy E Garnizonu Miasta Wilna. Zreorganizował łączność, zabezpieczył archiwa oraz magazyny broni i amunicji. Jak wielu oficerów został złapany i wsadzony do transportu do Katynia lub innego miejsca kaźni Polaków, lecz uciekł z niego. Pod zmienionym nazwiskiem, jako Tomasz Aleksandrowski, przyjechał po wojnie do Wrocławia.
Tu nawiązał kontakt z ppłk. Antonim Olechnowiczem „Pohoreckim”?
– Tak. Spotkał się z nim i podjął decyzję pozostania w konspiracji. Działał w Ośrodku Mobilizacyjnym Wileńskiego Okręgu AK, gdzie prowadził legalizacje i wywiad wojskowy. Ponadto utrzymywał łączność z grupami młodzieżowymi działającymi na Dolnym Śląsku, w Gdańsku i Łodzi. Od marca 1947 r. należał do ścisłego sztabu Komendy Okręgu Wileńskiego AK. Kierował działalnością wywiadowczą oraz kontrwywiadowczą prowadzoną przez żołnierzy AK. W czasie wojny był poszukiwany przez Sowietów, po niej szukali go komuniści. Można powiedzieć, że był wiecznie poszukiwany. Śledczym wkoło powtarzał, że walczył, walczy i będzie walczył.
Miał twardy charakter?
– Tak. Nie szedł na żadne układy i kompromisy, tylko podkreślał, że nikt nie zwolnił go z przysięgi i będzie dalej walczyć o wolną Polskę. Czynił, co tylko mógł, dla Polski, dlatego był tak niewygodny dla komunistów. Mama nie chciała za wiele mówić o ojcu, ale wiem od znajomych, którzy znali go jeszcze z Wilna, że był człowiekiem bardzo wesołym i dowcipnym. Od małego uświadamiana byłam, za co mój ojciec zginął i za co siedziała moja mama. Wiedziałam o 17 września i o Katyniu oraz innych sprawach, o których w szkole nie uczono. Nigdy się z tym nie kryłam i wcale nie przejmowałam się tym, że oficjalnie byłam córką „bandyty”. O tych sprawach głośno rozmawialiśmy w domu, moja mama była odważna i tego też mnie nauczyła.
Po śmierci ojca rodzinę dotknęły represje?
– Robili to w miarę dyskretnie. O ile się orientuję, mama była inwigilowana do 1975 roku. Dowiedziałam się o tym z dokumentów, bo my z mamą nie zdawałyśmy sobie wtedy z tego sprawy. Olsztyn był wówczas bardzo komunistycznym miastem i mama pomimo wykształcenia miała problemy ze znalezieniem pracy. Różni dyrektorzy powtarzali jej, gdy szła na rozmowy kwalifikacyjne, że nawet gdyby była morderczynią czy złodziejką po wyroku, to tę pracę by dostała. Jako żona „bandyty” pracy jednak nie otrzyma. Dopiero znajomi z Wilna ściągnęli nas do Elbląga, który pod wpływem Gdańska był zupełnie innym miastem, i tam pracę znalazła. Była tu zupełnie inna mentalność i myślenie ludzi, Elbląg czynnie włączał się także w liczne strajki. W latach 90., jak już można było odtajnić wyroki i je unieważnić, mama dowiedziała się, że skazano ją za to, że „przemocą dążyła do obalenia władzy ludowej”, a ojca za „szpiegostwo”.
Próbowała szukać grobu męża?
– To było niewykonalne, w ogóle nie mieliśmy pojęcia, gdzie go szukać. Dopiero później zaczęły pojawiać się przypuszczenia, że tato wraz z innymi więźniami może spoczywać gdzieś na Powązkach. O poszukiwaniach na Łączce dowiedziałam się z telewizji, prasy i internetu, w którym śledzę informacje zamieszczane przez IPN. Liczyłam na to, że ojciec zostanie tutaj znaleziony, chociaż mój mąż twierdził, że najprędzej może leżeć pod parkingiem na Rakowieckiej, gdzie prawdopodobnie też więźniowie byli chowani. Przekazałam swój materiał genetyczny do Polskiej Bazy Genetycznej Ofiar Totalitaryzmów w Szczecinie i czekałam. O zidentyfikowaniu ojca osobiście powiadomił mnie profesor Krzysztof Szwagrzyk. Cieszyłam się i płakałam, nie wiedziałam, czy to szczęście, czy żałoba. Do tej pory ojciec był dla mnie w pewnym sensie postacią fikcyjną, niematerialną. Wiedziałam, że był, bo skądś musiałam się wziąć, ale w ogóle go nie znałam. Dopiero gdy dotknęłam trumienki z jego szczątkami i zobaczyłam notę identyfikacyjną, faktycznie uwierzyłam w jego istnienie.
Miała Pani jakieś zdjęcia ojca?
– Tak. Nie poznałam jednak ojca na zdjęciu, które zaprezentowano w Pałacu Prezydenckim, ma na nim zapuszczone wąsy. Dzwoniłam nawet do swoich kuzynów, starszych ode mnie o 7 i 8 lat, by ojca na nim zidentyfikowali. Twierdzą, że to faktycznie on. Po tacie zostało mi kilka zdjęć, ale sprzed wojny, w mundurze, i wszędzie na nich jest bez wąsów. Ojciec jakiś czas ukrywał się w Jeleniej Górze, może wtedy je zapuścił.
Gdzie ostatecznie spocznie kpt. Aleksander Tomaszewski?
– Oczywiście zostawię go na Łączce, choć z początku chciałam go pochować obok mamy na cmentarzu w Elblągu. Doszłam jednak do wniosku, że jeżeli mieli się ze sobą spotkać, to już to uczynili. Ponadto po śmierci mamy dopisałam na tablicy obok jej nazwiska również ojca, więc symbolicznie są razem. Z mężem, synem, jak i wnukiem postanowiliśmy, że ojciec pozostanie na Powązkach razem ze swoimi kolegami, z którymi razem walczył i zginął. Można powiedzieć, że zamknął się pewien etap w moim życiu. Jestem zadowolona, że ojciec będzie spoczywał w poświęconej ziemi w grobie, na którym będzie widniało jego nazwisko, a nie – jak dotąd – pogrzebany jak pies. Przez lata nad ciałami mego ojca i pana por. Stefana Głowackiego, którego również teraz zidentyfikowano, była asfaltowa alejka. Ich nigdy nie miano odnaleźć. Wiem z przekazów, że sam naczelnik więzienia uważał ich wszystkich za bandytów i nie chciał za nic w świecie wyjawić, gdzie byli chowani. I nie wyjawił tego do śmierci.
Pani ojciec leżał w jednym dole ze „Smugą”?
– Tak. Zostali straceni w tym samym dniu. Co ciekawe, gdy w Pałacu Prezydenckim przy odbieraniu not podeszłam do pani Hanny Plandy, córki Stefana Głowackiego, dowiedziałam się od niej, że mój ojciec był jej chrzestnym. Trumienki z ich szczątkami, które nam później pokazano, stały w kaplicy obok siebie. Pani Hanna miała więc obok siebie swego rodzonego ojca i ojca chrzest- nego. Mało tego, gdy w poniedziałek wróciłam do domu z tych uroczystości, zadzwonił do mnie wieczorem bratanek mojego ojca, który do tej pory nic nie wiedział o moim istnieniu. Zobaczył mnie w telewizji w czasie uroczystości wręczania not. Otrzymał telefon od pana prof. Szwagrzyka i skontaktował się ze mną; w ten sposób odnalazłam rodzinę. Z przykrością muszę stwierdzić, że bracia mojego ojca odwrócili się od nas po jego śmierci, prawdopodobnie bali się utrzymywać z nami kontakt. Dzieci mego stryja dopiero teraz dowiedziały się o mnie.
Dziękuję za rozmowę.
Piotr Czartoryski-Sziler
Nasz Dziennik, 11 października 2014
Autor: mj