Przejdź do treści
Przejdź do stopki

Prezydent w rękach armii

Treść

W większości państw osoby stojące na ich czele swoje służbowe podróże odbywają samolotami pilotowanymi przez zawodowych żołnierzy. Za samolot z najważniejszymi osobami w kraju na pokładzie odpowiadają siły zbrojne. Wiele państw posiada też specjalne eskadry najlepiej wyszkolonych pilotów. Pojawiające się w takim kontekście sugestie, że polskiego prezydenta powinni wozić piloci cywilni, wydają się być co najmniej groteskowe.
Najlepszym przykładem na to, jak ważne jest bezpieczeństwo głowy państwa, jest szczególna uwaga, jaką Stany Zjednoczone zwracają na samolot, na pokładzie którego znajduje się prezydent kraju. Taka jednostka automatycznie otrzymuje status najważniejszego obiektu w przestrzeni powietrznej, czyli staje się Air Force One. W zależności od tego, jakiego rodzaju maszyną podróżuje szef Białego Domu, ten kryptonim może mieć różne rozwinięcia. Jeśli jest to samolot typu wojskowego, wówczas określa się go Army One, samolot marynarki wojennej Navy One, a samolot cywilny Executive One, zaś śmigłowiec Korpusu Piechoty Morskiej Stanów Zjednoczonych, którym prezydent często podróżuje na lotnisko, nosi kryptonim Marine One. Niemniej jednak za sterami tych maszyn zasiadają zawsze piloci wojskowi z 89. Dywizjonu Sił Powietrznych z bazy w Andrews. Z tego dywizjonu wywodzi się specjalna Grupa Powietrznego Transportu Prezydenta o nazwie PAG (Presidential Airlift Group). To elitarna jednostka około 230 żołnierzy, których praca objęta jest ścisłą tajemnicą.
Były dowódca PAG płk Mark Tillman podkreśla, że pełnił funkcję pierwszego pilota podczas niemal wszystkich spośród 1675 lotów, które w czasie dwóch kadencji odbył poprzedni prezydent USA George W. Bush. Jak podkreśla, każdy pilot transportujący przywódcę państwa musi mieć świadomość, jaką wielką odpowiedzialność bierze na siebie. Dodaje, że priorytetowym zadaniem, ważniejszym nawet od zdrowia i życia takiej osoby, musi być zapewnienie bezpieczeństwa prezydentowi, a co za tym idzie - także swojej ojczyźnie.
Podobnie sytuacja wygląda w Wielkiej Brytanii. Choć tam królowa czy premier nie posiadają pojedynczych maszyn specjalnie przygotowanych do ich przewozu, to jednak tak samo jak w USA nad bezpieczeństwem ich lotu czuwa wojsko. Mająca bogate tradycje w brytyjskim lotnictwie, bo sięgające aż roku 1916, 32. Eskadra RAF, czyli Królewskich Sił Powietrznych (Royal Air Force), obecnie została wyszkolona do przewożenia władz państwowych. W kwietniu 1995 roku nadano jej nazwę Eskadry Królewskiej. Nadal jednak jest ona w pełni jednostką wojskową i w razie wybuchu konfliktu zbrojnego ma służyć w walce.
Nie inaczej jest we Francji, gdzie samoloty transportujące przedstawicieli władz pilotują żołnierze. Nad Sekwaną za bezpieczeństwo lotu Nicolasa Sarkozy'ego, a także jego poprzedników i następców odpowiada Eskadra Szkolenia i Kalibracji ETEC 65, tradycyjnie zwana GAEL. Jednostka ta oprócz przywódcy państwa zapewnia także transport pracownikom ministerstwa obrony i delegacji zagranicznych oraz prowadzi ewakuację służb medycznych, żołnierzy i cywilów z zagrożonych rejonów. Także kanclerz Niemiec nie podróżuje liniami cywilnymi. Wszystkie maszyny VIP-owskie pozostają pod nadzorem niemieckiego lotnictwa wojskowego, czyli Luftwaffe.
Nasi południowi sąsiedzi odpowiedzialność za podróże powietrzne głowy państwa powierzają wojsku. 24. Eskadra Transportowa Sił Powietrznych Armii Republiki Czeskiej (Vzdu˘sné Síly Armády ˘Ceské Republiky) - jak czytamy na jej oficjalniej stronie - od 1993 roku pełni rolę oficjalnego przewoźnika władz konstytucyjnych. Do 2007 roku najwyżsi rangą urzędnicy w tym kraju podróżowali, podobnie jak w Polsce, rosyjskimi Tu-154. Właśnie trzy lata temu wycofano te maszyny i zastąpiono je nowocześniejszymi Airbusami A-319. To, że pilotami samolotów rządowych są żołnierze, nie jest ewenementem i nie dotyczy jedynie Stanów Zjednoczonych czy czołowych krajów Unii Europejskiej. Także VIP-ów na Jamajce na pokłady samolotów zabierają piloci wojskowi. Siły obronne Jamajki mają przeznaczony do tego celu samolot typu King Air 100.
Tuż po katastrofie prezydenckiego tupolewa pod Smoleńskiem polskie władze poinformowały o konieczności wymiany rządowych maszyn na nowsze. W związku jednak z faktem, że rząd Donalda Tuska zrezygnował z modernizacji tej floty, MON nie było w stanie znaleźć wystarczającej sumy pieniędzy na zakup nowych samolotów. Wobec tego resort wysunął propozycję, aby na pewien czas wyczarterować od LOT brazylijskie embraery. Jeśli jednak doszłoby jedynie do dzierżawy, nie zaś kupna, wówczas za sterami tych maszyn musieliby zasiąść piloci cywilni. Taka sytuacja oznaczałaby, że Polska stanie się chyba jedynym dużym krajem w Europie, gdzie bezpieczeństwo lotu jej najwyższych władz nie będzie spoczywać w rękach armii.
Łukasz Sianożęcki
Nasz Dziennik 2010-05-21

Autor: jc