Przejdź do treści
Przejdź do stopki

Prędkość mnie zafascynowała

Treść

Rozmowa z Tadeuszem Błażusiakiem, halowym wicemistrzem świata w motocyklowym enduro Gdyby przed rokiem ktoś Panu powiedział, że dziś będzie Pan w tym miejscu, w którym jest... - ...to pewnie bym mu nie uwierzył. Jeździłem w mistrzostwach świata w trialu, miałem ważny kontrakt z jednym z zespołów, od lat znajdowałem się w ścisłej czołówce i do tego byłem jednym z najmłodszych zawodników w pierwszej dziesiątce. Miałem zatem ciekawe perspektywy na przyszłość. Tymczasem raz jeszcze okazało się, że życie lubi sprawiać niespodzianki. Zespół, w którym jeździłem, w ubiegłym roku okazał się niewypałem, zerwałem z nim umowę. W tym czasie dość przypadkowo wystartowałem w prestiżowych zawodach enduro w austriackim Erzbergu i pokonałem ponad 1300 rywali, a kolejnego z nich wyprzedziłem o siedem minut. Od razu dostałem propozycję startu w fabrycznym zespole KTM i pojawiły się przede mną nowe perspektywy. Decyzja nie była łatwa, bo w trialu jeździłem już 15 lat, miałem ugruntowaną pozycję. Uznałem, że warto spróbować i dałem sobie dwa lata na sprawdzenie się. Już dziś jednak wiem, że trafiłem w dziesiątkę. Zresztą sam fakt otrzymania oferty od KTM był czymś niezwykłym, używając analogii z Formułą 1 - to Ferrari w świecie motocykli. Sukces w Erzbergu był na pewno czynnikiem przesądzającym, ale co Pana urzekło w enduro? - Szczerze? Ja całe życie spędziłem na motocyklu, więc to nie była dla mnie jakaś radykalna odmiana, może tylko lekka zmiana kierunku. Okazało się, że jak na zawodnika, który dotychczas nie jeździł szybko, mam świetne predyspozycje i dobrze odnajduję się przy dużych prędkościach, to mnie w jakiś sposób zafascynowało. Zmiana nieradykalna, ale patrząc choćby na sam sprzęt, różnice widać gołym okiem, i to ogromne. - No tak, to prawda. Motor enduro jest dużo większy, różnica 30 kilogramów robi swoje. Sprzęt do trialu jest bardziej kompaktowy, maksymalnie wyszczuplony do specyfiki konkurencji, nie ma np. siedzenia. Krótko mówiąc, jest stworzony tylko i wyłącznie do skakania po przeszkodach. Z kolei motocykl enduro ma umożliwić jak najszybsze ściganie się. Czy znałem go dobrze wcześniej? Nie. Owszem, miałem takowy w domu, ale jeździłem nim rekreacyjnie góra pięć razy do roku. Na początku musiałem zatem nauczyć się nim jeździć, poznać nowe ustawienie zawieszenia, charakterystykę pracy silnika. A przede wszystkim musiałem zmienić swoją pozycję na motorze i się do niej przyzwyczaić. Przez 15 lat uczyłem się, że pewne rzeczy i umiejętności są dobre, teraz, w nowej rzeczywistości, okazywało się, iż muszę wszystko pozmieniać, bo nie mam odpowiedniej kontroli nad motocyklem. To zajęło mi sporo czasu i wciąż nad tym pracuję. Łatwe to pewnie nie było? - Trial to najbardziej skomplikowany technicznie sport motorowy, wymaga od zawodnika niezwykłej precyzji, dokładności, a dynamiki tylko przy skokach. Wiadomo, że jeśli nie ma prędkości, to motocykl nie posiada balansu, zatem wszystko zależy od odpowiedniej pracy ciała. Z kolei w enduro jeździ się przy bardzo dużych prędkościach po trudnym terenie i przyznam szczerze, iż wcześniej nabyte umiejętności szalenie mi pomogły. Trialowiec ma ogromne zaplecze, wie, co się dzieje z motocyklem przy różnych uderzeniach w przeszkody, musiałem tylko zaadaptować tę wiedzę do większej prędkości. W trialu jeździ się po to, by unikać błędów, z chirurgiczną wręcz precyzją. W enduro błędów nie da się uniknąć, ale stylem i sposobem jazdy, różnymi odruchami można próbować je niwelować lub wychodzić z nich bezboleśnie. Każde zawahanie, naciśnięcie hamulca zabiera cenne sekundy. Zaplecze trialowe stało się zatem Pana najmocniejszą bronią? - Zgadza się. Niewiele rzeczy było w stanie mnie zaskoczyć, mnóstwo przeszkód pokonywałem pracą ciała, sprytnie je omijając. Jak wyglądały zawody halowego enduro? - Puchar Świata można porównać do motocrossu połączonego z enduro. Startowaliśmy w dziesięciu z jednej bramki i pokonywaliśmy okrążenia z różnego rodzaju skokami, przeszkodami, śliskimi belkami, przeprawami wodnymi, kamieniami. Mistrzostwa świata na otwartym terenie nieco się różnią, przede wszystkim są dłuższe, trwają 6-7 godzin, mamy ustawione trzy próby specjalne: crossową, enduro i extreme, pętle liczą kilkadziesiąt kilometrów. W Polsce - na razie - enduro jest sportem dość niszowym. Gdzie cieszy się największą popularnością? - W Europie - we Włoszech, Hiszpanii, Francji. Zawody w Barcelonie oglądało 14 tysięcy widzów, w Monachium 12 tysięcy, biletów nie można było już dostać kilka dni przed ich rozpoczęciem. W Erzbergu na trybuny przyszło grubo ponad 20 tysięcy osób. Z kolei w Ameryce popularna jest odmiana ekstremalna, co pewnie nie dziwi, bo tam wszystko musi być największe i najtrudniejsze. Przyznam od razu, że specyfika takich właśnie zawodów bardzo mi odpowiada, na trasie jest dużo więcej wymagających elementów, na których dobrze się czuję. W Stanach ściganie trwa non stop od startu do mety przez 4-5 godzin, nie ma czasu na odpoczynek czy złapanie powietrza, wszystko przebiega w błyskawicznym tempie. Zjazdy często odbywają się po takim terenie, na którym człowiek bałby się motor prowadzić, a co dopiero na nim przejechać. Który z sukcesów minionego sezonu ceni Pan najwyżej? - Zdecydowanie zwycięstwo w najtrudniejszych motocyklowych zawodach świata, czyli Last Man Standing w USA. Finał składał się z dwóch części - dziennej i nocnej. Najpierw trasę pokonywaliśmy w jedną stronę, następnie z powrotem, czyli pod prąd, gdzie zjazdy stawały się podjazdami itd. Ulokowano ją w naturalnym terenie, "ubogacając" mnóstwem niesamowitych przeszkód, w tym półtorametrowej wysokości blokami skalnymi, przez które przeskakiwaliśmy. W nocy można było korzystać tylko z lamp zamontowanych na motocyklu i kasku, zatem w ciemnym, pełnym wyrw terenie zbyt wiele nie było widać. Oczywiście każda wygrana miała dla mnie spore znaczenie, było ich sporo, można powiedzieć, że zadebiutowałem w niezłym stylu (śmiech). I od razu dodam, że każde z tych zwycięstw przyszło po wielkim boju, niekiedy kilka dni po zawodach byłem przykucnięty, ledwo żywy. Co zakładają Pana plany na kolejny sezon? - Wystartuję w dwóch cyklach: mistrzostwach Ameryki w endurocrossie, a w Europie w halowym Pucharze Świata, który prawdopodobnie stanie się mistrzostwami świata. Pozostałe imprezy będą zawodami jednokrotnego mistrzostwa. Ominie mnie zatem latem walka o mistrzostwo świata, ale jestem zadowolony z takiego kalendarza. Przede mną bowiem zawody najtrudniejsze, najważniejsze i najbardziej medialne zarazem. To mi pasuje. Kiedy i czy w ogóle będziemy mogli zobaczyć Pana w Polsce? - To dobre pytanie, ale nie potrafię odpowiedzieć. W tym roku chyba nie, ale mam nadzieję, że w niedalekiej przyszłości. Wiem, iż ludzi zainteresowanych organizacją podobnych imprez nie brakuje. Dziękuję za rozmowę. Piotr Skrobisz Niespełna 25-letni Tadeusz Błażusiak jest siedmiokrotnym mistrzem Polski w trialu, pierwszym Polakiem, który (w 2004 r.) sięgnął po mistrzostwo Europy w tej konkurencji. W 2006 r. zajął ósme miejsce w klasyfikacji generalnej mistrzostw świata, a w czerwcu ubiegłego roku postanowił zmienić dyscyplinę na endurocross i enduroextreme. Wszystko rozstrzygnęło się na austriackim Erzbergrodeo, gdzie wystartował dla zabawy i w wielkim stylu zwyciężył. Podpisał kontrakt z fabrycznym zespołem KTM i błyskawicznie zaczął osiągać spektakularne wyniki. Został wicemistrzem świata w halowym enduro, wygrał najbardziej prestiżowe imprezy: Maxxis Endurocross w Las Vegas, Last Man Standing w Teksasie oraz Hell's Gate w Toskanii. Pisk "Nasz Dziennik" 2008-03-06

Autor: wa