Prawo weta naszym prawem
Treść
Z Kathy Sinnott, irlandzką poseł do Parlamentu Europejskiego (grupa Niepodległość i Demokracja), rozmawia Anna Wiejak
Jak Pani ocenia rezultaty spotkania prezydentów Polski i Francji: Lecha Kaczyńskiego i Nicolasa Sarkozy'ego, oraz ich tajemniczy plan reanimacji traktatu reformującego?
- Uważam, że jest to nieuczciwe i oszukańcze. Jesteśmy członkami międzynarodowej społeczności. Każdy kraj się pod tym podpisał, ale jedną z gwarancji, które otrzymał w zamian, jest prawo weta, ponieważ ustalono, że decyzje będą podejmowane jednogłośnie. Natomiast kiedy doszło do sytuacji, w której Irlandczycy skorzystali z przysługującego im prawa i sprzeciwili się wprowadzeniu traktatu reformującego w życie, ich głos powinien zostać uszanowany. Tymczasem prezydent Nicolas Sarkozy publicznie ogłosił, że wcale nie zamierza uszanować decyzji Irlandii, chociaż głos własnego narodu uszanował w 2005 r., ale siłą zmusić ją do przyjęcia tego traktatu - taki był wydźwięk słów Sarkozy'ego. Jest to nie tylko niemoralne, ale również sprzeczne z prawem. Przypuszczam, że chce on w ten sposób wywrzeć nacisk na polskiego prezydenta, aby zgodził się na dokończenie procesu ratyfikacji.
Czy Pani zdaniem na tym powinna polegać prowadzona w demokratyczny sposób polityka?
- Oczywiście, że nie. Zgodnie z obecnie obowiązującym traktatem nicejskim każdy nowy traktat musi być przyjęty jednomyślnie - to uzgodniliśmy i podpisaliśmy. W demokracji zaś przestrzega się ustalonych zasad. To, co oni chcą osiągnąć poprzez ignorowanie głosu Irlandczyków, jest łamaniem ich własnych, ustanowionych przez siebie praw. To nie jest demokracja. Martwi mnie to, iż widzę, że wkraczamy w okres postdemokratyczny. W zasadzie jesteśmy świadkami schyłku demokracji, skoro nie bierze się pod uwagę głosu obywateli w referendum.
Czołowi unijni politycy oczekują, że w Irlandii zostanie przeprowadzone drugie referendum. Czy Pani zdaniem Irlandczycy po raz kolejny powiedzą, że nie chcą traktatu z Lizbony?
- Nie ma wątpliwości, że odrzucą traktat. Jeżeli zmusi się Irlandczyków do ponownego głosowania, to obywatele, którzy w pierwszym referendum głosowali na "tak", tym razem zagłosują na "nie".
Polski prezydent zadeklarował się w Paryżu, że będzie przekonywał do traktatu lizbońskiego. Czy sądzi Pani, że inicjatywa ta ma jakiekolwiek szanse na powodzenie?
- Nie. Widziałam już wiele referendów i bardzo agresywne i intensywne kampanie przedreferendalne. Ta ostatnia była szczególnie zacięta i nie ma w zasadzie niczego, co już nie zostałoby poruszone i co można by ewentualnie jeszcze dodać. Jedyne co mogą jeszcze zrobić, to mogą próbować nas zastraszyć, ponieważ żadnych argumentów już nie mają, wszystkie bowiem zostały przedstawione w trakcie kampanii. Naród wziął je pod uwagę i zagłosował na "nie". Powtarzaniem zaś tych samych frazesów unijni politycy, zwolennicy traktatu z Lizbony, jedynie zirytują ludzi. Irlandczycy stwierdzą: "Chwila, my już to wcześniej słyszeliśmy i podjęliśmy decyzję". Jedyna szansa na zmianę wyniku głosowania to podanie nowych argumentów, te zaś nie istnieją. Pozostają za to groźby. Z kolei jeżeli przyjdą do nas z groźbami, zupełnie zrażą irlandzkie społeczeństwo tak do siebie, jak i do traktatu. Ludzie będą czuli się urażeni.
W Paryżu pojawiły się argumenty, że Unia Europejska uszanuje obawy Irlandczyków i pozwoli na pozostawienie spornych kwestii (aborcja, podatki etc.) w gestii irlandzkiego rządu. Czy Pani zdaniem jest to wiarygodna oferta, czy jedynie zwód?
- Sądzę, że jest to tylko pretekst, aby sprawa traktatu reformującego wróciła i to z zaledwie kilkoma obietnicami kosmetycznych poprawek, a to stanowiłoby obrazę. Tymczasem jeżeli rzeczywiście miałoby się odbyć referendum, należałoby zmienić zapisy traktatowe. Sarkozy jasno dał do zrozumienia, że tego nie uczyni.
Czego należy się spodziewać po poniedziałkowej wizycie prezydenta Francji Nicolasa Sarkozy'ego w Irlandii?
- Ma on nadzieję przyjechać i przekonać nas do przeprowadzenia drugiego referendum i zagłosowania za traktatem. Osobiście mam nadzieję, że kiedy tu przyjedzie, ograniczy się jedynie do uszanowania naszego głosu. Co ciekawe, codziennie wysyłamy zapytania, jak będzie wyglądał protokół dyplomatyczny tej wizyty i jakie miejsca odwiedzi, ponieważ ludzie chcą się z nim spotkać i przekazać mu swoje oczekiwania. Jeżeli nie uda im się porozmawiać z Sarkozym, chcieliby po prostu stanąć z transparentami. Władze w Dublinie odmawiają poinformowania nas o trasie przejazdu i planie wizyty francuskiego prezydenta, zatem nikt nie będzie mógł pójść i powiedzieć mu, dlaczego zagłosował na "nie".
Obecna sytuacja jest precedensowa i nieco niejasna, bowiem zgodnie z prawem traktat lizboński legł w gruzach. Dlaczego niektórzy politycy tak upierają się przy jego reanimacji?
- Ponieważ traktat daje im większą władzę. W tym wszystkim chodzi o scentralizowanie władzy w rękach unijnej klasy politycznej. Ta władza zostanie odebrana narodowi wbrew jego woli i na tym polega cały problem. Dla klas politycznych traktat ten jest bardzo dobry, w szczególności dla polityków największych krajów. Dla poszczególnych społeczeństw natomiast, a w szczególności dla społeczeństw tych najmniejszych krajów, to katastrofa. Wciąż zadawałam sobie pytanie, po co w ogóle jest ta Lizbona i czemu ma służyć? W zeszłym tygodniu Sarkozy przyszedł do parlamentu i był pierwszym, który otwarcie przyznał - jeżeli wsłuchać się uważnie w wygłoszone przez niego przemówienie - że w tym wszystkim chodzi właśnie o władzę, o zwiększanie władzy.
A jak Pani oceni sytuację w Niemczech? W końcu to Niemcy najwięcej zyskują na traktacie lizbońskim.
- Nie Niemcy, ale czołowi niemieccy politycy. Na pewno nie naród niemiecki. Ten ostatni, podobnie jak i inne, jest przegrany, ponieważ traci swój demokratyczny udział w rządzeniu państwem. To jest największa strata, jaką niemieccy obywatele poniosą, jeżeli ten traktat mimo wszystko wejdzie w życie. Stanie się tak mimo tego, że Niemcy jako duży kraj zyskają pewną przewagę. Nie byłabym zdziwiona, że gdyby w każdym kraju traktat reformujący został poddany pod referendum, tak jak stało się w Irlandii, to zostałby odrzucony. Gdyby została zorganizowana obszerna, uczciwa debata, a sama treść traktatu stałaby się bardziej dostępna i zrozumiała dla przeciętnego obywatela - chociaż z tym ostatnim byłoby bardzo trudno ze względu na skomplikowany i niezrozumiały język, jakim sformułowano zapisy traktatu - to jestem przekonana, że wyniki referendów we wszystkich krajach byłyby na "nie".
Dziękuję za rozmowę.
"Nasz Dziennik" 2008-07-21
Autor: wa