Prawdziwy, żywy mnich [cz.2] Wspomnienia o ojcu Augustynie Jankowskim
Treść
Prof. Anna Świderkówna
Spośród ludzi, którzy odegrali największą rolę w moim życiu, pierwsze miejsce zajmuje Ojciec Augustyn. Przez Niego sam Bóg mnie prowadził
Ojca Jankowskiego poznałam w sierpniu 1946 roku w Jaszczurówce na wspaniałym obozie Akademickiej Sodalicji Mariańskiej. Nie nazywał się wtedy jeszcze Augustynem, nie był bez benedyktynem, brakowało więc liter OSB (Ordo Sancti Benedicti) po Jego nazwisku. Był Bogdanem Jankowskim, księdzem archidiecezji warszawskiej, zaledwie trzy lata po święceniach kapłańskich, a jednocześnie moderatorem sodalicji akademickiej. Już wtedy miał opinię świetnego spowiednika, lecz ja nie próbowałam spowiadać się u Niego, ponieważ był z nami tylko dwa tygodnie – potem wyjeżdżał na co najmniej dwa lata do Rzymu na studia w Papieskim Instytucie Biblijnym. Bałam się zatem, że jeśli raz spróbuję, będzie mi Go później bardzo brakować. Odbywały się jednak rozmowy, z których mi wiele pozostało aż po dziś dzień.
W konfesjonale Jego uklękłam po raz pierwszy pewnego grudniowego dnia 1950 roku. I od razu poczułam się jak w domu. Znalazłam Ojca. Właśnie Ojca! Bo określenie „kierownik duchowy” brzmi jakoś gorzej. Jest to niewątpliwie jedna z największych łask, jaką Pan mnie obdarzył. Zdaję sobie sprawę, że jest to w dodatku łaska raczej rzadka, zwłaszcza jeśli wziąć pod uwagę czas trwania owej relacji: całe pięćdziesiąt pięć ziemskich lat. Nie wyobrażam sobie mojego życia bez tej łaski.
Ojciec Augustyn najchętniej mówi o związku ojca duchowego z synem lub córką jako o relacji. Ojciec duchowy to więcej niż stały spowiednik. Jest kimś w rodzaju duchowego przyjaciela, kimś, u kogo szuka się porady…, ale i czymś więcej. Bardzo ważną rzeczą jest sam początek, pierwsze kroku, jakie się stawia w tej relacji. Ojciec Piotr Rostworowski napisał w książce Kierownictwo duchowe, że ojciec duchowy jest jak niania, która uczy dziecko chodzić. Na początku musi je prowadzić za rączkę, by się nie przewróciło, ale potem coraz bardziej je puszcza, żeby chodziło samo, bo inaczej nigdy chodzić się nie nauczy. Podobnie jest z kierownictwem duchowym. Na początku chce się z każdą rzeczą biec do ojca. Ja na przykład miałam wrażenie, że najgorszą rzeczą, jaka mogłaby mnie spotkać, byłoby zniknięcie Ojca. Bo czegokolwiek się wtedy bałam, a ze względu na sytuację polityczną mogłam się bać różnych rzeczy, ze wszystkim biegłam do ks. Jankowskiego. Najbardziej lękałam się utraty tego bliskiego, stałego kontaktu. Jednak ojciec duchowy kieruje synem lub córką, ale też powoli się wycofuje. Po prostu od czasu do czasu składałam Mu sprawozdanie i na jego podstawie Ojciec wiedział, czy wszystko idzie w dobrym kierunku, czy też należałoby coś poprawić.
Na początku Ojciec uczył mnie, co to znaczy „kierownictwo duchowe”. Kiedyś zaczęłam Mu opowiadać coś o mich rodzinnych troskach i nagle przerwałam, pytając, czy powinnam o tym mówić, bo przecież to nie jest materia spowiedzi. Na co odpowiedział mi z pewnym naciskiem: Jeżeli to jest sakrament spowiedzi, to rzeczywiście takie sprawy nie należą do materii spowiedzi i wtedy nie ma po co o tym mówić. Jednak jeśli mam być twoim kierownikiem duchowym, to powinnaś mi mówić o wszystkim, co ciebie dotyczy. I od tego momentu wiedziałem, że nie ma takiej rzeczy, która by mnie dotyczyła albo martwiła, a o której nie mogłabym Ojcu powiedzieć. Bo całą rzecz polega na tym, że kierownik duchowy musi możliwie jak najdokładniej znać całą sytuację swojego penitenta, osoby, którą kieruje. Nie tylko to, że opuściła Mszę albo że zrobiła coś złego, lecz również to, co zrobiła dobrego. Wszystko jest ważne.
Kiedyś złapałam się na takiej myśli, że mój stosunek do Ojca byłby zupełnie inny, gdyby On nie był mężczyzną. Bardzo się tego przestraszyłam. Pamiętam, jak z wielkim lękiem Mu o tym powiedziałam. Ojciec odrzekł po prostu: Oczywiście. Przecież jesteś kobietą, a ja mężczyzną, to jest zupełnie normalne. Na tym polega komplementarność mężczyzny i kobiety. Często sprowadza się ją do seksu, a tymczasem ona obejmuje całe życie człowieka, wszelkiego rodzaju współpracę. Mężczyzna i kobieta naprawdę mogą sobie bardzo wiele dać, nie tylko na płaszczyźnie fizycznej, ale również duchowej. W relacji ojciec-córka czy syn duchowy chodzi przede wszystkim o duchowe ubogacenie.
Kierownictwo duchowe jest niezwykle potrzebne. Tyle że to nie jest takie proste. Można potrzebować kierownictwa, całe życie go szukać i nigdy nie znaleźć. Nie każdy człowiek szukający kierownictwa duchowego je znajdzie. Czasem Pan Bóg pokieruje nim tak, że albo kierownictwa w ogóle nie będzie miał, albo z takich czy innych powodów zostaje ono przerwane. Nigdy jednak nie jest sam, bo zostaje z Bogiem. Ale kiedy Bóg wie, że człowiek sam sobie nie poradzi, albo że byłoby mu bardzo trudno, to daje kierownika. Inaczej musiałby za każdym razem posyłać anioła…
Charakterystyczne jest jednak, że Ojciec niczego nigdy nie narzucał. On tylko pilnował, żebym nie zbłądziła, nie zeszła z Bożej drogi. Pamiętam, że kiedyś, gdy Mu relacjonowałam moje, jak sądziłam, przemyślenia, On zawołał z radością: „Widzę, że Duch Święty prowadzi cię właśnie w tym kierunku, który ja przeczuwałem!”. A więc nie On sam, ale Duch Święty. To nie ojciec duchowy kieruje synem lub córką, nie on prowadzi, on tylko pilnuje, żebyśmy nie „stanęli okoniem” Duchowi Świętemu. Ojciec Augustyn zawsze się wystrzegał, zawsze bał się tego, żeby Jego własne „ja”, Jego własny pogląd nie wywarły na mnie zbyt wielkiego wpływu, nie skierowały mnie na tę czy inną drogę. Był bardzo mądrym kierownikiem, potrafił podchodzić do każdego – według potrzeby – w inny sposób.
W relacji między ojcem duchowym a córką czy synem jest coś bardzo szczególnego, o czym warto powiedzieć, choć trudno to wyrazić. Wytwarza się między nimi specyficzna więź. Z biegiem lat uczę się domyślać, co Ojciec by powiedział.
Jego wstąpienie do Opactwa Tynieckiego uderzyło we mnie jak piorun. Nie wyobrażałam sobie, jak mogłabym żyć bez Niego, miałam takie uczucie, że mi się świat zawalił. Bóg jednak jest przemądrym Pedagogiem. Dał nam – jego córkom i synom warszawskim – najpierw cały rok na przygotowanie. Decyzja dotarła do nas pod koniec lata 1954 roku, Ojciec zaś wstąpił ostatecznie do Tyńca we wrześniu 1955 roku. W czasie tego roku powtarzał nam chyba kilka razy: „Si licet magna comparare parvis (jeżeli wolno porównywać do tego, co małe, rzeczy wielkie), pożyteczne jest dla was moje odejście”. Drugi człon zdania to słowa Chrystusa z 16. rozdziału Ewangelii św. Jana (J 16,7).
Przynajmniej dla mnie spełniły się one w sposób cudowny. Przez rok nie miałam żadnego kontaktu z Ojcem, ale – o dziwo! – nie przestałam być jego córką. Wręcz przeciwnie, coraz lepiej rozumiałam, co to znaczy. Ale przecież nie byłam jedyna! Ojciec miał w tym czasie dużo córek duchowych, było też kilku panów, choć przeważały kobiety. Swoje powołanie widział głównie w duchowym prowadzeniu kobiet. Spośród Jego córek duchowych starsze ode mnie były: Krystyna Osińska – lekarka, oraz Zofia Sułowska – dziś Teresa, szara urszulanka. Poznałam ją, gdy była jeszcze na studiach, i nawet nie wiedziałam, że ma zamiar wstąpić do klasztoru. Ją Ojciec uważa za swoją „pierworodną” córkę.
Ojciec Augustyn nadawał imiona swoim córkom. Zosia była Primogenita, to znaczy Pierworodna, natomiast mnie ochrzcił Eruditissima (Wielce Uczona). Ale mi to się bardzo nie podobało, kiedy więc Mu o tym powiedziałam, zaraz to zarzucił i pisał do mnie „moje dziecko”. Jednak kiedy zostałam Benedyktą, zaczęłam się podpisywać: „Ania-Benedykta”, a On z tego zrobił A.B. W ten sposób pisał do mnie do końca: „Moja A.B.”.
Nie wiem, jak przeżyły odejście Ojca do Tyńca inne Jego córki, ale dla mnie to była wielka łaska. Dojrzewałam do tego przez cały rok, kiedy Ojciec jeszcze był w Warszawie. Po Jego odejściu, gdy już wiedziałam, że przez rok będzie w nowicjacie, że nie będzie wolno pisać do Niego listów ani nie będzie możliwości spotkania, ku mojemu zdziwieniu, zupełnie mi to nie przeszkadzało. Kiedy Ojciec skończył nowicjat i mogłam do Niego pisać, pisałam regularnie – raz albo dwa razy w miesiącu. To były długie lata stałej korespondencji i krótszych spotkań. Lubiłam mówić Ojcu o mojej nadziei, że kiedy spotkamy się „po tamtej stronie”, będę do Niego podobna, bo przecież jestem Jego córką. Nigdy się przed tym nie bronił. Z biegiem czasu nasze spotkania stawały się rzadsze, a nasza relacja może bardziej ludzka, ale i coraz bliższa. Także listy stawały się coraz rzadsze, były też coraz mniej potrzebne. Coraz mniej było spraw, które wymagałyby Jego podpowiedzi, przy których konieczna była Jego rada.
Pewno bym gorzej przeżyła Jego ostateczne odejście, gdyby nie doświadczenie tamtego odejścia do Tyńca. Ponadto, jakieś dwadzieścia czy trzydzieści lat temu Ojciec był tak bardzo chory, że szykował się na śmierć. Wtedy powiedział: „Musisz się przygotować na to, że zostaniesz sama”. Odpowiedziałam Mu, prawda, że ze łzami: „Nigdy nie będę sama”. I właśnie tak to czuję, że zawsze będzie ze mną. Wierzę, że także teraz okaże się ono dla nas pożyteczne. A Ojciec Augustyn, podobnie jak Pan Jego, „nie zostawi nas sierotami” (J 14,18).
Małgorzata Borkowska OSB
Ojciec Augustyn zjawił się w moim życiu w kluczowym momencie: wtedy, kiedy moje prywatne drogowskazy coraz wyraźniej już wskazywały na życie zakonne, ale powstawał problem jakie konkretnie i gdzie. Był pierwszym i przez długi czas jedynym żywym benedyktynem, jakiego spotkałam, i niewątpliwie w moim młodzieńczym pojęciu reprezentował swój zakon i jego duchowość. Gdyby mnie wtedy zapytano, jacy są benedyktyni, użyłabym najprostszej, deiktycznej definicji i powiedziałabym: o, właśnie tacy. Sęk w tym, że ten żywy model benedyktyna, kiedy przyniosłam Mu swoje problemy, wcale nie uznał mnie za przyszłą benedyktynkę; i gdybym Mu zostawiła prawo wyboru, posłałby mnie raczej do urszulanek. Jeśli więc mimo to zostałam – na własne życzenie – benedyktynką, to znaczy, że podziałało nie tyle Jego rozstrzygnięcie, co Jego przykład. Chciałam także być „o właśnie taka” – w miarę własnych możliwości. A w każdym razie spróbować. Przynajmniej tak to dzisiaj widzę.
Powiedziawszy zaś tyle, należy teraz koniecznie określić, jaki to był ten „taki”. A więc przede wszystkim był biblistą Czyżbym wtedy wyobrażała sobie naiwnie, że wszyscy benedyktyni są przynajmniej doktorami nauk biblijnych? Oczywiście nie; ale na jego przykładzie byłam przekonana, że kontaktu z Bogiem szukają właśnie w Piśmie Świętym. Trzeba pamiętać, że w owych czasach, pół wieku temu, prawie nikt inny w Polsce tego nie robił. Nawet po klasztorach pokutowały jeszcze zakazy czytania całej Biblii. Można dziś westchnąć, że miało i to swoje dobre strony, bo przynajmniej nie było wtedy zalewu prywatnych, dziwacznych interpretacji, do których dzisiaj każdy, byle wziął Księgę do ręki, czuje się uprawniony; ale to jest nieuchronna cena, jaką obecnie płacimy za upowszechnienie słowa Bożego. Otóż Ojciec Augustyn, jako biblista, znał dobrze granice dowolności interpretacji, a jednocześnie jako mnich traktował studium jako modlitwę. Trudno o lepszy przykład.
Po drugie, jako mnich żył liturgią To było widać nawet w Jego listach, w Jego stylu, a nie tylko we wskazówkach, których udzielał. Dla mnie ten obiektywny kult Boży, wartościowy niezależnie od istnienia lub braku pobożnych uczuć i przeżyć, był koniecznym warunkiem prowadzenia w ogóle życia modlitwy.
Po trzecie wreszcie, reprezentował Ojciec Augustyn najstarszą w Kościele tradycję życia zakonnego, i okazywało się, że ta tradycja żyje i nadal uczy żyć w sposób przyciągający. To okazało się jakąś wartością nawet dla mojej Mamy, wówczas jeszcze niechętnej mojemu powołaniu; gdy dowiedziała się, jak daleko w głąb dziejów sięga korzeniami ten rodzaj życia, zrobiło to na niej wrażenie, które wyraziła przysłowiem: „No, jak już spadać, to z dobrego konia”.
Główny mój ówczesny problem polegał na tym, że czując się coraz bardziej pociągana do zakonu benedyktyńskiego, nie potrafiłam nigdzie w jego literaturze znaleźć argumentu na konieczność wstąpienia. Powiedzmy dokładniej: na pożyteczność. Czy było mi to potrzebne dla własnego przekonania, czy dla usprawiedliwienia się przed rodziną, dziś już nie pamiętam. Pamiętam natomiast dobrze, iż czytając autorów karmelitańskich, znajdowałam tam liczne wzmianki o tym, jak pożyteczną rolę spełniają zakonnice klauzurowe, modlące się za innych. Ale żadnej, najmniejszej nawet wzmianki o pożytku płynącym z życia zakonnego nie znalazłam u autorów benedyktyńskich. (To tylko autorzy nie-monastyczni rozwodzą się nad pożyteczną rolą monastycyzmu w średniowieczu; sami mnisi zawsze traktowali tę sprawę jako zupełnie uboczny aspekt swojego życia.) Jakże więc miałam usprawiedliwić swoje wstąpienie? Ten problem zniknął z chwilą, kiedy zjawiło się przekonanie, że jestem do zakonu rzeczywiście powołana, a w takim razie Bóg wie najlepiej i nie ma potrzeby usprawiedliwiać Jego decyzji. Później zrozumiałam także (i to jest w nurcie najstarszej tradycji monastycznej), iż oddanie się Bogu na służbę nie wymaga innej motywacji niż tą, że On jest. Jeżeli Ojciec Augustyn podprowadził mnie jakoś do obu tych przekonań, to musiał to zrobić tak delikatnie, że Jego roli do dzisiaj nie umiałabym określić. Niemniej przez pewien, krótki, ale bardzo istotny czas działał po prostu Jego przykład. Widać było, że tak żyć można i że to jest piękne.
Pisząc o Nim pełniej, należałoby oczywiście powiedzieć także o Jego ludzkiej dobroci oraz o Jego nieprzeciętnej znajomości dróg Bożych, która uczyniła Go jednym z najbardziej rozchwytywanych kierowników duchownych w Polsce. Ale to już byłby materiał na książkę; więc ukazałam tu tylko pewien przełomowy moment, w którym Ojciec Augustyn pomógł; i to nawet nie tyle przez to, co powiedział, ile przez to, czym był.
Hieronima Jemielewska OSB
Księdza Bogdana Jankowskiego poznałam w lutym 1953 roku w Warszawie dzięki s. Rafaeli Gdaniec CR, która prowadziła nasz akademicki chórek przy kościele Świętej Anny. I od tego czasu, do ostatnich Jego dni, a więc prawie przez 53 lata, miałam z Ojcem Augustynem nieprzerwany bliski kontakt. Przede wszystkim był moim Ojcem duchowym, ale w pewnym okresie troszeczkę też pomagałam Mu w pracy, głównie przy Komentarzu do Apokalipsy i Biblii Tysiąclecia (jakieś skorowidze, korekty, takie drobiazgi techniczne. Komputerów jeszcze nie było!).
Ojciec potrafił skorzystać (i przyznać się do tego!) od nieporównywalnie głupszych od siebie. I chciał od nich korzystać, pozwalając im, a nawet zachęcając ich do wsadzania przysłowiowych trzech groszy. Zawsze spokojnie można było powiedzieć dosłownie na każdy temat, co się nie podoba, co widzę inaczej, jak byłoby chyba lepiej. Wcale to nie znaczy, że zawsze się zgadzał. Ale bardzo często tak.
W kontaktach z Ojcem Augustynem zawsze korzystałam bardzo wiele, czy to czytając Jego książki, czy też słuchając wykładów uniwersyteckich lub różnych konferencji, rekolekcji. Ale nade wszystko cenię sobie Jego posługę w Sakramencie Pokuty. Wiem, że nie wszyscy tak samo myślą, ale według mnie to właśnie spowiadanie było Jego specjalnym powołaniem w powołaniu. W konfesjonale spędzał często bardzo długie godziny. Szczególnie wyraźnie widać to było jeszcze w warszawskich czasach, gdy pracował w Wyższym Metropolitalnym Seminarium Duchownym i potem, kiedy już jako mnich tyniecki przyjeżdżał do Warszawy, Poznania, Katowic, czy gdziekolwiek indziej i zjeżdżali do Niego ludzie z całej Polski. Pamiętam na przykład jak kiedyś u Sióstr Benedyktynek Sakramentek w Warszawie czekałam w kolejce na spowiedź od godziny 6 rano do 12.30 i… nie dostałam się. Co prawda, mając możliwość spotkania jeszcze następnego dnia, przepuszczałam przed sobą ludzi, między innymi z Olsztyna. Również do Tyńca przyjeżdżali ludzie z różnych stron, ale tu Ojciec mógł im poświęcić trochę więcej czasu.
„Klientelę” Ojca Augustyna Jankowskiego stanowiła duża grupa zakonnic, ale poza tym bardzo różni ludzie świeccy. Osoby różne zarówno pod względem płci, wieku, stanu, jak i poziomu intelektualnego: od profesorów uniwersytetu do nieuczonej starej kobiety ze Skawiny, która szła sześć kilometrów, aby skorzystać ze spowiedzi u Ojca Augustyna. A miała przecież kościół na miejscu.
W konfesjonale Ojciec podawał normy. Nie gotowe rozwiązania. Nigdy nie mówił: masz zrobić tak a tak. Uczył samodzielności. Nie eksponował siebie, nie zasłaniał sobą Pana Boga; autorytetem było słowo Boże, nie spowiednik. Żadnych schematów, natomiast zawsze liczenie się z odmiennością dusz. Główny akcent kładł Ojciec na rozum i wolę, bynajmniej nie bagatelizując przy tym uczucia (które pomaga albo przeszkadza!), bo cały człowiek ma iść do Boga. A w dojrzałym człowieku te trzy elementy muszą stanowić harmonijną całość. Przeakcentowanie któregoś z nich, albo przeciwnie – niedocenianie, prowadzi do deformacji, do jakiegoś kalectwa człowieka. Ojciec Augustyn był wymagający nie lekceważył „drobiazgów”. Nie uznawał „głaskania po główce”, ale jednocześnie umiał, gdy było trzeba, współczuć czy pocieszyć. Był wyrozumiały i bezgranicznie cierpliwy: gdy sprawa była ważna bez końca to samo tłumaczył. W jakichś szczególnie trudnych ludzkich przypadkach prosił o stałą modlitwę i jakże był szczęśliwy, gdy mógł ogłosić zwycięstwo łaski, choć po wielu nieraz latach. Czasem, niestety, nie mógł. Kierownictwo duchowe Ojca to było towarzyszenie w drodze do Boga, nie prowadzenie za rękę czy popychanie bezwładnej masy.
Ludziom był Ojciec wierny aż poza grób. W odpowiedniej proporcji wierny też prawu kanonicznemu, przepisom liturgicznym, nawet kodeksowi towarzyskiemu. Żadnych „widzimisię”, przeinaczeń, nowinek czy ułatwień dla siebie. Niby więc „konserwatywny”, a jednocześnie przejęty rozwojem nauk biblijnych w ostatnich dziesięcioleciach, Soborem Watykańskim II, pełen zachwytu dla współczesnej techniki, na przykład dla komputera. Nauczył się nim posługiwać w podeszłym już wieku i do ostatniej chwili życia komputer bardzo ułatwiał Mu pracę.
Myśląc o życiu, mówił: „Mamy mało czasu, powinniśmy same mądre rzeczy robić”. Wykorzystywał każdą chwilę, pracował planowo, systematycznie. Dlatego nie lubił, gdy coś (lub ktoś) nagle krzyżowało Mu plany. Takie sytuacje były dla Niego zadaniem, kosztowały wewnętrznie.
Był gigantycznie wprost pracowity, ale też obdarzony przez Boga niepoślednimi zdolnościami i wspaniałą pamięcią. O tej pamięci krążyły fantastyczne opowieści – niektórzy sądzili, że zna na pamięć całe Pismo Święte! Nie było aż tak: na pewno pamiętał ogromną ilość tekstów (wraz z ich lokalizacją!) Ale znał nie tylko Pismo Święte. Miał także mnóstwo wiadomości z rozmaitych dziedzin, pamiętał daty imienin, różnych rocznic, często też jakieś zasłyszane przy okazji nazwiska, które nie miały dla Niego żadnego znaczenia. Pod koniec życia z przykrością mówił o „komicznych lukach pamięci”, – a przecież dalej była to pamięć bardzo dobra, o wiele lepsza niż bywa przeciętnie.
Umiał się autentycznie cieszyć z sukcesów nie tylko własnych, ale i swoich uczniów, podopiecznych, współbraci, w ogóle kogokolwiek. Mianowany jeszcze przez Pawła VI, był przez dwie kadencje członkiem Papieskiej Komisji Biblijnej, ale uważał, że ten honor mu się nie należy, że w Polsce są lepsi od Niego (wymieniał nazwiska!), prosił Papieża – już Jana Pawła II – o zwolnienie. Bezskutecznie.
Cieszyło Ojca uznanie na przykład otrzymany doktorat honoris causa PAT był niespodziewaną i wielką radością. Gdy Jan Paweł II po przeczytaniu książki Ojca Augustyna Aniołowie wobec Chrystusa napisał do Niego: „Poszerzyłem swoją wiedzę o aniołach”, Autor książki wyznał: Nie mogłem marzyć o większej niż ta nagrodzie. Najwyższy Pasterz i Nauczyciel Kościoła sam skorzystał z lektury! A jak bezmiernie był Ojciec szczęśliwy, mogąc koncelebrować Mszę św. z Janem Pawłem II na Błoniach Krakowskich podczas ostatniej pielgrzymki Papieża do Polski! Szczęśliwy i wdzięczny tym, którzy Mu to umożliwili. Sam umiał być bardzo wdzięczny, a jednocześnie cenił też sobie ludzką wdzięczność wobec siebie. Nie dla niej wprawdzie pracował, a przecież przykro Mu było, gdy na przykład ktoś, komu służył latami, znikał po prostu, nie powiedziawszy nawet słowa.
Wydaje mi się, że koniecznie trzeba jeszcze wspomnieć o jednej sprawie. Przed wielu laty jakiś ksiądz ni stąd ni zowąd powiedział Ojcu, że ma On zdolności bioenergoterapeutyczne. Ojciec Augustyn spróbował. Przy pomocy wahadełka zaczął leczyć ludzi. Nie zawsze ze skutkiem. Trwało to dobrych parę lat. Dopiero biblijna argumentacja o. Verlinde uświadomiła Ojcu Augustynowi że jak sam mówił – „nieświadomie uprawiało się okultyzm”, „Naiwnie nie wpadłem na to…”. Oddał opatowi wahadełko. Koniec. Kropka. Zresztą ku żalowi wielu.
Przez cały czas Ojciec wykładał w Papieskiej Akademii Teologicznej w Krakowie, pisał, wydawał sporo. Ale te książki są trudne. Wydaje się, że nie umiał pisać łatwych. Umiał mówić. Sam zresztą uważał, że ważniejsze od pracy naukowej jest bezpośrednie inwestowanie w dusze ludzkie. Nie zaniedbując pierwszego, to drugie robił wspaniale.
Organizm Ojca poważnie uszkodzony przez chorobę jeszcze we wczesnym dzieciństwie, nie pozwolił mu przez całe życie o tym zapomnieć. Musiał się z tym trochę liczyć, ale nie oszczędzał się nigdy. Żadnej ulgowej taryfy.
Trudno pisać o wszystkim. I tak rozpisałam się chyba zanadto. Ci, którzy Ojca Augustyna znali, odnajdą tu zapewne wiele swoich własnych spostrzeżeń. Tym, którzy nigdy się z Nim nie zetknęli, może choć trochę przybliżyłam jego osobę. Normalny, zwyczajny, znający swą wartość, ale i niedostatki. Ot, po prostu prawdziwy „ludzki” człowiek. – Tyle, że jednocześnie cały Boży.
Augustyn Jankowski OSB (ur. 14 września 1916 w m. Złotoust na Uralu, zm. 6 listopada 2005 w Krakowie), właściwie Bogdan Jankowski – benedyktyn, opat tyniecki, biblista, redaktor naukowy Biblii Tysiąclecia, członek Papieskiej Komisji Biblijnej Kongregacji Nauki Wiary, doktor honoris causa PAT. Autor wielu publikacji z dziedziny biblistyki, m.in. Aniołowie wobec Chrystusa, Biblijna teologia czasu, Biblijna teologia przymierza, Dwadzieścia dialogów Jezusa, Rozmowa o Apokalipsie.
Źródło: ps-po.pl, 2 października 2018
Autor: mj