Prawdziwe mistrzynie
Treść
Rozpoczęły od pewnego 3:0 nad groźnymi i nieobliczalnymi Azerkami, skończyły na wspaniałym 3:1 nad faworyzowanymi Włoszkami. Po drodze pokonały silne Niemki i niezwykle mocne Rosjanki - po boju, który przeszedł do historii. Polskie siatkarki zostały w niedzielę mistrzyniami Europy! Obroniły tytuł zdobyty przed dwoma laty w Turcji, co jest wydarzeniem bez precedensu. Pokazały nie tylko ogromne możliwości i umiejętności, ale także charakter, bez którego trudno marzyć o wielkich sukcesach.
Dwa lata temu zadziwiły siatkarski świat. Nikt nie stawiał na nie, a tymczasem w błyskotliwym i wspaniałym stylu sięgnęły po mistrzostwo kontynentu. Zasłużenie, bo nie było w tym nic z przypadku. Stworzyły zespół groźny dla każdego, ufny w swe umiejętności, dowodzony perfekcyjnie przez trenera Andrzeja Niemczyka. W całym turnieju grały znakomicie, przegrały tylko jeden mecz - grupowy, z Włoszkami. Nie miało to jednak żadnego znaczenia, awansowały do półfinału, gdzie pokonały Niemki 3:2, i finału, gdzie wręcz rozgromiły Turczynki 3:0. Katarzyna Skowrońska, Dorota Świeniewicz i nade wszystko Małgorzata Glinka stały się jednymi z najbardziej popularnych i rozpoznawanych polskich sportsmenek.
Teraz było trudniej. Z możliwości Polek wszystkie rywalki doskonale zdawały sobie sprawę, nie były już zawodniczkami anonimowymi. Biało-Czerwone jechały do Chorwacji bronić tytułu, a to sztuka wyjątkowo trudna. W historii żeńskiej siatkówki udawała się dotychczas jedynie reprezentantkom Rosji i wcześniej ZSRS. Ówczesnym potęgom. Nasze nie były faworytkami. Miały za sobą szalenie ciężki sezon, w którym nie brakowało efektownych zwycięstw, ale i bolesnych porażek. Ale miały też w sobie wiarę i ambicję, że może być dobrze.
Rozpoczęły świetnie. W pięciu meczach grupowych odniosły pięć zwycięstw - z Azerkami 3:0, Niemkami 3:2, Chorwatkami 3:1, Rumunkami 3:0 i Serbkami 3:1. Z pierwszego miejsca awansowały do półfinału, gdzie zmierzyły się z Rosjankami. I to był mecz! Niezapomniany, wspaniały i piękny. Owszem, Polki mogły wygrać nawet 3:0 (prowadziły w setach 2:0, a w trzecim 24:21), ale szansy nie wykorzystały. Dziś paradoksalnie można powiedzieć, że... dobrze się stało. Bo dzięki temu mogliśmy obejrzeć nadzwyczajny spektakl z jednym z najpiękniejszych tie-breaków w historii. Dramatycznym, pełnym zwrotów akcji. Nasze reprezentantki zaimponowały w nim nie tylko umiejętnościami, ale i ogromną odpornością nerwową i hartem ducha. Wygrały i awansowały do finału.
Faworytami pojedynku o złoto były jednak Włoszki. Silne, świetne technicznie, pewne swego. Tymczasem od samego początku ton rywalizacji narzuciły kapitalnie dysponowane Polki (co zresztą obiecywał Andrzej Niemczyk, twierdząc, iż najlepszy mecz rozegrają w finale). Po twardej walce wygrały dwa sety. W trzecim uległy, i to wyraźnie, ale w czwartym zagrały nadzwyczajnie. Wręcz koncertowo. I zostały mistrzyniami! Jak najbardziej zasłużenie, wygrywając wszystko, co było do wygrania.
Tajemnica sukcesu? To zespół - wyrównany, świetnie się rozumiejący, zgrany, walczący do ostatniej piłki. Trener Niemczyk miał do dyspozycji dwanaście zawodniczek, na które mógł liczyć w każdym momencie. Co ważne - prezentujących podobny, bardzo wysoki poziom. Wśród nich było kilka indywidualności (Glinka, Świeniewicz, Agata Mróz, Milena Rosner, Izabela Bełcik), które brały na siebie ciężar gry w trudnych momentach. Ba, gdy sytuacja tego wymagała, decydujące punkty zdobywała i libero, Mariola Zelnik (jak w drugim secie finału). Każda z naszych reprezentantek dołożyła swą cegiełkę do finalnego wyniku. Za najlepszą zawodniczkę turnieju uznano rewelacyjną Świeniewicz. Dwa lata temu zaszczyt ten spotkał Glinkę.
- Nie jechaliśmy do Chorwacji bronić tytułu. Jechaliśmy go wywalczyć, prezentując przy tym siatkówkę ofensywną i agresywną - te słowa trenera Andrzeja Niemczyka wyjaśniają wiele. To był dla szkoleniowca trudny rok. Musiał przygotować swe podopieczne do finału Grand Prix (gdzie zajęły siódme miejsce), potem do (udanych) eliminacji mistrzostw świata i przyszłorocznej GP. Wreszcie finałów mistrzostw Europy. Zadanie - jeśli można tak rzec - wykonał doskonale. Podobnie jak przed dwoma laty doprowadził polski zespół na same szczyty. Czy można wymagać więcej? Można! Sam szkoleniowiec marzy o medalu mistrzostw świata. Przyglądając się pasji, z jaką on i jego podopieczne wykonują swą pracę, możemy wierzyć, że już za rok kolejna poprzeczka zostanie pokonana. Na razie możemy jednak i powinniśmy cieszyć się sukcesem chorwackim. Nasz zespół zasłużył, by ściągnąć przed nim czapki z głów.
Piotr Skrobisz
Nasz Dziennik - 27 września 2005, Nr 225 (2330)
Autor: mj