Prawda wymieciona spod dywanu
Treść
 O tym, że major Arkadiusz Protasiuk nie lądował we mgle, ale próbował  odlecieć na drugi krąg, "Nasz Dziennik" pisał już pod koniec maja.  Wbrew wszystkim, którzy chętnie przyłączali się do chóru lansujących  oskarżenia pod adresem załogi Tu-154M o brawurę i głupotę. Dziś te same  media na komendę "Gazety Wyborczej" wycofują się z tej kompromitującej  je narracji. Zamiatana pod dywan prawda musiała w końcu wyjść na jaw.
O  tym, że specjaliści z Instytutu Ekspertyz Sądowych w Krakowie odczytali  więcej niż Rosjanie z nagrań czarnej skrzynki Tu-154M, napisała  sobotnio-niedzielna "Gazeta Wyborcza" w artykule Bogdana Wróblewskiego.  Według oficjalnych ustaleń polskich ekspertów lotniczych major Arkadiusz  Protasiuk, dowódca załogi lecącej 10 kwietnia ubiegłego roku do  Smoleńska z polską delegacją państwową na uroczystości w Katyniu,  brawurowo nie lądował "pod naciskiem" gen. Błasika i prezydenta.  Czytelnicy "Gazety" dowiedzieli się więc w końcu, dopiero po ponad  dziewięciu miesiącach, że tuż przed lądowaniem dowódca zgłosił, iż po  minięciu wysokości 100 metrów "odchodzi na drugi krąg". Po czym "załoga  rozpoczęła procedurę odejścia", a tym samym próbowała - niestety  nieskutecznie - przerwać podejście do lądowania. Jaka była przyczyna, że  manewr się nie powiódł, samolot uległ katastrofie, mimo że był przecież  "na kursie i ścieżce", pewnie również w końcu wyjdzie na jaw. Być może  napisze o tym nawet "GW".
W reakcji na ten - przyznajemy - przełomowy  dla tej gazety tekst, która od samego początku lansowała rosyjską tezę o  nacisku na pilotów jako przyczynie tragedii, Piotr Skwieciński na  łamach "Rzeczpospolitej" złożył jej publiczne wyrazy szacunku. Jak  napisał: "odkrywszy prawdę, nie schowała jej pod dywanem". Już sam nie  wiem, czy to tylko ironia, czy zupełnie poważnie wyrażona pochwała.  Wydaje się raczej, że to drugie. Być może przywykł już do tego, że  żyjemy w czasach, gdy media na potęgę manipulują i chowają "prawdę pod  dywan". Przyznał jej jednocześnie palmę pierwszeństwa w ujawnieniu tych  rewelacji. 
Dla redakcji "Naszego Dziennika" opinia o tym, że samolot  z prezydentem Lechem Kaczyńskim nie lądował, a próbował odchodzić na  drugi krąg, nie jest oczywiście żadnym odkryciem. Już 28 maja w artykule  "Major Protasiuk: 'Nie siadamy'" publikowaliśmy analizę końcowej fazy  tego tragicznego lotu, jaką przeprowadziła grupa pilotów cywilnych i  wojskowych niegodzących się na bezpodstawne obarczanie winą za  spowodowanie katastrofy Arkadiusza Protasiuka. Szczególnie bulwersowało  ich przypisywanie mu szkolnych błędów. A także głoszona przez Rosjan  teoria wykluczająca możliwość awarii na pokładzie samolotu. Pikanterii  sprawie dodaje fakt, że jednym z członków komisji MAK był A.W.  Aleksiejew, inżynier z samarskich zakładów "Awiakor", w którym  remontowano tupolewa. Na pewno był gwarantem "rzetelnego" badania. 
Po  9 miesiącach dziennikarze "GW" wyważają dawno otwarte drzwi: załoga nie  lądowała na siłę, a po nieudanym podejściu zdecydowała się odejść na  drugi krąg. Major Protasiuk zdawał sobie sprawę z warunków pogodowych,  jakie wówczas panowały, znał też samo lotnisko i nie podejmował ryzyka.
A  jeszcze niedawno mogliśmy przeczytać w "Newsweeku", jak Robert  Latkowski, Jan Osiecki i Tomasz Białoszewski tłumaczyli, że do  katastrofy doszło, bo kpt. Protasiuk chciał się popisać udanym manewrem w  obecności prezydenta i szefa Sił Powietrznych gen. Andrzeja Błasika,  żeby dostać "upragniony awans na stopień majora". To tylko jedna z wielu  bezpodstawnych hipotez, lansowanych przez większość gazet i największe  stacje telewizyjne od wielu miesięcy. Pierwsza rzuciła kamieniem  oczywiście "Gazeta Wyborcza", która już po kilku dniach od katastrofy  przypomniała historię z odważną misją prezydenta Kaczyńskiego do  Tbilisi, która była czytelną insynuacją mającą dowieść, że piloci za  wszelką cenę lądowali w Smoleńsku, bo tak nakazał im prezydent. Jakie  były powody tej bezczelności, można się łatwo domyślić.
Dziś  najciekawsze jest jednak to, dlaczego "Gazeta Wyborcza" zdecydowała się  na "niezamiatanie prawdy pod dywan". Czyżby manipulowanie historią  przestało się opłacać, nie tylko politycznie, bo Polacy niezwykle  krytycznie odebrali fatalną i spóźnioną reakcję premiera na ewidentne  kłamstwa MAK, ale także finansowo? W końcu wzmacnianie rosyjskiej wersji  zdarzeń, której nijak nie da się obronić, nie będzie przysparzało  czytelników, a grozi całkowitą kompromitacją. To samo dotyczy innych  mediów. Po miesiącach lansowania insynuacji, budowania politycznej  narracji o samobójczej decyzji prezydenta będą musiały wycofywać się z  zajętych wcześniej pozycji i prawdopodobnie ratować rząd Donalda Tuska  przed dalszym blamażem.
Maciej Walaszczyk
Nasz Dziennik 2011-01-18
Autor: jc
 
                    