Powrót teatru aktorskiego
Treść
Mówi się, że zazwyczaj jakiś czas po premierze przedstawienie "rozłazi się", bo nie ma już tej dyscypliny w zespole aktorskim, jaka towarzyszy premierze. I najczęściej jest to prawda. Ale w przypadku "Iwanowa" w Teatrze Narodowym jest zupełnie odwrotnie. Dzisiejszy "Iwanow" jest o wiele lepszym spektaklem aniżeli na premierze. Zyskał na pewnej "sprężystości" dramaturgicznej, jest bardziej zwarty i wyrazisty. Mówiąc językiem teatru, spektakl "rozegrał się". I to w dobrym kierunku, aczkolwiek nie jest całkiem pozbawiony wad. "Iwanow" to młodzieńczy dramat Czechowa. Można tu rozpoznać postaci, które ewoluowały w jego późniejszej twórczości. Z tym, że to nie tyle w "Iwanowie", ile we wcześniejszym "Płatonowie", określanym jako konspekt późniejszych jego sztuk, znajdujemy większość wątków i postaci występujących w dramatach Czechowa, a także specyficzne cechy tej twórczości, jak na przykład słynne pauzy czechowowskie, spowolniony rytm narracji, osadzenie akcji na rosyjskiej prowincji w końcu XIX wieku, psychologiczne portrety bohaterów itp. Ci dwaj bohaterowie tytułowi - Płatonow i Iwanow, są podobni pod względem osobowości, wizerunku psychologicznego i uwarunkowania społecznego oraz nieprzystosowania się do rzeczywistości, w której żyją. W inscenizacji Jana Englerta rolę Iwanowa gra Jan Frycz. U Czechowa bohater ma zaledwie 35 lat, a czuje się tak, jakby całe życie było już poza nim, jakby doszedł do ściany, której już nie przebije. Popełnia samobójstwo. U Englerta Iwanow jest znacznie starszy, co nawet mogłoby bardziej uwiarygodnić smutek, depresję, melancholię, niechęć bohatera do podejmowania jakichkolwiek działań, brak pragmatycznego podejścia do życia, brak jakiejkolwiek nadziei na lepsze (jakie?) życie itd. Ale to przecież nie w metryce tkwi problem inercji Iwanowa, lecz przede wszystkim w nieprzystosowaniu do rzeczywistości. A także w koncentracji na własnym ego. Jan Frycz nawet nie próbuje obronić swego bohatera, gra postać zdecydowanie niesympatyczną, egoistyczną, zamkniętą na innych, można nawet powiedzieć o tzw. kamiennym sercu wobec własnej chorej, z wolna umierającej na gruźlicę żony. Nie kocha już jej, przestała go interesować pod każdym względem, nie ma w nim nawet odrobiny opiekuńczości i nie przejmuje się zbytnio złym stanem zdrowia, a w konsekwencji śmiercią żony. Jako wdowiec zamierza ponownie ożenić się z dużo młodszą od siebie Saszą. Jan Frycz prowadzi swego bohatera wciąż z taką samą, niezmieniającą się twarzą przez wszystkie etapy swego scenicznego życia. I tego nie rozumiem. Jest jak skamielina, do której nic nie dociera z zewnątrz. W jego twarzy nie ma śladu przeżyć, żadnych. Nawet kiedy rezygnuje ze ślubu z Saszą dla jej dobra, wszak nie może dziewczynie już nic zaoferować, bo czuje się całkowicie wypalony. Przypuszczam, że ten niezmienny wyraz twarzy Frycza przez cały spektakl jest celowym zabiegiem aktorskim. Jest on zbyt dobrym i doświadczonym aktorem, aby mogło to być jakąś "niedoróbką" artystyczną, jednak bardziej uwiarygodniłby wizerunek Iwanowa, gdyby pozwolił twarzy uwyraźnić stan swego ducha. Rolę żony Iwanowa gra Danuta Stenka. To całkowita pomyłka obsadowa. Zupełnie niezrozumiałe są jakieś dziwne koziołki, za pomocą których aktorka wtacza się na scenę. Wyraźnie chce się odróżnić od reszty zespołu, stąd pewnie dziwaczne przekręcanie się na krześle, bezgłośne otwieranie ust z jakimś skrzywieniem (przypomina nieudaną próbę naśladowania kobiety ze słynnego obrazu Muncha "Krzyk"?), dziwne przemieszczanie się w przestrzeni sceny, dialog z lekarzem Lwowem (Karol Pocheć, młody aktor rzucony od razu na wielką wodę wyraźnie potrzebował tu merytorycznej opieki reżysera, przynajmniej po to, by go nieco powściągnął w przesadnej dynamice wygłaszania kwestii), dramatyczna rozmowa z mężem, a nawet ostatnia scena prowadząca do śmierci jej bohaterki nie przekonuje. Nie do końca też przekonuje postać Saszy, którą gra niezwykle urodziwa Karolina Gruszka. Jednak ta nadekspresja środków, na przykład podczas wizyty Saszy u Iwanowa, jest zupełnie zbędna, ani to zabawne, ani wiarygodne. Natomiast świetnie rozegrała Karolina Gruszka znakomitą scenę swego niedoszłego ślubu, gdzie dramat, jaki przeżywa, i problemy, które próbuje pokonać, w związku z tym wybrzmiewają w pełni przekonywająco. W przedstawieniu mówi się wiele o nudzie, znużeniu, wszystkie postaci się nudzą. Jan Englert wydobył z dramatu Czechowa przede wszystkim warstwę komizmu, co jest świetnym pomysłem na zderzenie z tematem spektaklu. Ale głównym atutem tego rzetelnie i interesująco wyreżyserowanego spektaklu, choć tu i ówdzie pękającego, jest znakomite aktorstwo (prócz wspomnianych wyjątków). Anna Seniuk jako wdowa Babakina pragnąca wydać się za Szabelskiego z powodu jego hrabiowskiego tytułu, już samym swoim pojawieniem się ożywia scenę. Jarosław Gajewski, obsesjonat karciany, czy Anna Chodakowska jako Nazarowna, to wprawdzie nie pierwszoplanowe postaci, ale jakże swoim charakterystycznym wizerunkiem wbijają się w pamięć. A scena przyjęcia u Lebiediewów, z usztywnioną i przez to zabawną Grażyną Szapołowską jako panią domu, która całkowicie "upantofliła" swego męża Lebiediewa (doskonały Janusz Gajos, wprawdzie ze znanym już nam dobrze alfabetem środków wyrazu) - to nadzwyczaj urocza galeria postaci. Ta scena obrazuje coś, co jest już dziś rzadkością: zespołowość gry aktorskiej, a zarazem zachowanie własnej indywidualności artystycznej aktorów. Ale najlepsza scena, nie do przebicia, to początek drugiego aktu. Przy stole w gabinecie Iwanowa siedzą: Krzysztof Stelmaszyk (świetna rola, jedyna pragmatyczna postać sztuki, którą roznosi energia), Andrzej Łapicki jako hrabia Szabelski (doskonała, najlepsza rola, wręcz unosząca spektakl) i Janusz Gajos - ten tercet aktorski jest nie do opowiedzenia. Po prostu trzeba zobaczyć ich twarze, posłuchać, jak mówią i co mówią. Temida Stankiewicz-Podhorecka "Iwanow" Czechowa, reż. Jan Englert, scen. Andrzej Witkowski, muz. Stanisław Radwan, Teatr Narodowy, Warszawa. "Nasz Dziennik" 2008-05-07
Autor: wa