Przejdź do treści
Przejdź do stopki

Potrzebuję jednego, dobrego startu

Treść

Rozmowa z Katarzyną Karasińską, najlepszą polską narciarką alpejską Z jakimi nadziejami rozpoczyna Pani nowy sezon? - Powiem może o konkretnych celach: chcę się skoncentrować na Pucharze Świata, odrobić zaległości po poprzednim, niezbyt udanym sezonie i przede wszystkim wywalczyć nominację olimpijską. Nie będzie to łatwe, zdobędzie ją trzydzieści najlepszych zawodniczek, ale wierzę, że znajdę się wśród nich. Poza tym jako kadra mamy nadzieję powiększyć liczbę miejsc startowych w pucharowych zawodach do trzech. Aby tak się stało, musimy gromadzić punkty zarówno w PŚ, jak i zawodach mniejszej rangi, Pucharze Europy i FIS. To realne. Jest Pani zadowolona z przebiegu przygotowań, no i czy ponownie, jak to miało miejsce w minionych latach, wyglądały niekonwencjonalnie? - (śmiech) Tym razem było spokojniej. Wszystko pewnie przez to, że Roland Bair skoncentrował się przede wszystkim na treningu na śniegu, sprawy przygotowania fizycznego i kondycyjnego oddając w inne ręce. Poszliśmy zatem w innym kierunku, nie było już wspinania się po skałkach, zjazdów na linie czy innych ekstremalnych niekiedy przeżyć. Choć, przepraszam, jeden raz, jeszcze w maju, podczas zgrupowania w okolicach Salzburga, odbyłyśmy spływ po rzece, który znacznie podniósł nam adrenalinę. Sama walka z żywiołem była wyjątkowa, a do tego w pewnym momencie wpadłyśmy w wir, Ola Kluś znalazła się pod wodą, długo walczyła, by się z niej wydostać. Tak, wtedy wszyscy najedliśmy się strachu. Ubiegły sezon miał być przełomowy, historyczny, myślała Pani o awansie do najlepszej piętnastki, nawet dziesiątki pucharowych zmagań, tymczasem ta walka zakończyła się rozczarowaniem. Dlaczego? - Przyznam szczerze, że razem ze sztabem trenerskim wielokrotnie się nad tym zastanawiałam i nie znaleźliśmy jednej konkretnej przyczyny. Być może zawiodła nieco polityka, zbyt długo pojawiałam się na zawodach PŚ, nawet bez formy, byle tylko wykorzystać swoje miejsce startowe. Może trzeba było zrezygnować, pojechać na imprezy mniejszej rangi, tam raz, drugi dobrze wypaść, zyskać pewność siebie, wiarę, podbudować się psychicznie i wtedy powrócić do PŚ? Oczywiście gdybam, ale z drugiej strony sezon przegrałam mentalnie, gdzieś w głowie. Zaczynałam go po wcześniejszym bardzo udanym, ze sporymi oczekiwaniami - może za dużymi? Kilka pucharowych zawodów kończyła już Pani w czołowej piętnastce, nawet na dwunastym miejscu, zatem poprzeczkę można i trzeba było chyba stawiać przed sobą wysoko? - Zgadzam się, tylko jak człowiekowi nie wychodzi, choć pracuje, próbuje uparcie, to czasami ciężko dodatkowo się zmobilizować. Ja niby wierzyłam, niby wciąż liczyłam, że się przełamię, ale kolejne nieudane starty nie pomagały. Przeciwnie. Wydaje mi się, że zabrakło mi dosłownie jednego dobrego występu, wysokiego miejsca, po którym wszystko mogłoby wyglądać zupełnie inaczej. Wciąż Pani wierzy w awans do czołowej dziesiątki PŚ? - Oczywiście, że tak. Tym bardziej że byłam bardzo zadowolona ze sposobu, w jaki prowadzony był nasz trening kondycyjny, czuję się mocniejsza, dobrze przygotowana. Pamiętam, że jeszcze nie tak dawno sam awans do trzydziestki wydawał mi się czymś nierealnym. Gdy tam się znalazłam, do każdego następnego startu podchodziłam z innym nastawieniem, pewniejsza siebie i swoich możliwości, zmieniło się też moje spojrzenie na narciarstwo. W tej konkurencji psychika odgrywa ogromną rolę, liczę, że jak już trafię do piętnastki, to będę potrafiła zadomowić się w niej na dłużej. Nad czym musi Pani więcej pracować, by uszczknąć te ułamki sekund? - Jeśli chodzi o technikę, nie mogę narzekać, nie odbiegam od najlepszych. Przegrywam drobnostkami, niuansami, ale na najwyższym poziomie to one decydują i przekładają się na czas. Większa kreatywność, agresja w trakcie przejazdu, wyprostowanie jego linii, zbliżenie się do bramek, podjęcie ryzyka - w tych elementach mam jeszcze rezerwy. W Polsce na nartach jeździ kilka milionów osób, a zawodowców pojawiających się na pucharowych imprezach można policzyć na palcach jednej ręki. I to od wielu lat. Dlaczego tak się dzieje? - Nie ma systemu szkolenia, brakuje pieniędzy. Aby do czegoś dojść, treningi trzeba rozpocząć w najmłodszych latach, potem dochodzi się do momentu, kiedy trzeba wybrać między sportem a szkołą. Narciarstwo wymaga całkowitego poświęcenia, ogromu pracy i wyrzeczeń, a że u nas nie ma jakichś specjalnych tradycji, jeśli chodzi o wyniki i sukcesy, trudno dziwić się podejmowanym decyzjom. Narty zostają tylko dodatkiem, rekreacją, hobby. Aż nie chce się wierzyć, że wśród tylu osób nie znajdzie się choćby kilka talentów, perełek, które można oszlifować. - Ależ one są. Tyle że narciarstwa nie można uprawiać na pół gwizdka, trzeba wszystko postawić na jedną kartę, co drogo kosztuje, dosłownie i w przenośni. Gdy człowiek dostanie się już do kadry, ma zapewniony komfort przygotowań, może trenować spokojnie, nie obawiając się o sprzęt, miejsce itd. Wcześniej jednak trzeba liczyć na rodziców, którzy pokrywają ogromną większość wydatków, finansują trenerów, wyjazdy. Większość klubów nie prowadzi sekcji sportowych, tylko rekreacyjne, co ma ogromne znaczenie. A talenty są, wystarczy popatrzeć choćby na wyniki mistrzostw świata dzieci, tyle że w pewnym momencie odchodzą, bo ich rodzice nie są w stanie ponieść kosztów szkolenia. A baza? - Nie jest źle, w okolicach Zakopanego, Krynicy czy Karkonoszach można jeździć i trenować, ale chcąc o narciarstwie myśleć poważnie, trzeba się liczyć z wyjazdami za granicę, na lodowce. U nas można się szkolić tylko w konkurencjach technicznych, nie ma warunków do trenowania szybkościowych. Mam świadomość, że motorem napędowym dla rozwoju dyscypliny jest sukces, może najbliższy sezon coś w tej materii zmieni? Dziękuję za rozmowę. Piotr Skrobisz "Nasz Dziennik" 2008-10-25

Autor: wa