Potrafię ocenić, co naprawdę jest ważne
Treść
Z Justyną Kowalczyk, biegaczką narciarską, brązową medalistką olimpijską, rozmawia Piotr Skrobisz Jak nastrój na kilka chwil przed inauguracją kolejnego sezonu? - Dobry i pełen nadziei. Przede wszystkim cieszę się, że przez ostatnie miesiące byłam zdrowa, dzięki czemu zrealizowałam cały plan treningowy. Teraz czekam na pierwszy start, nie ukrywam - z niecierpliwością. Przygotowania różniły się od tych z lat minionych, czy przebiegały dobrze znanym, utartym szlakiem? - Każdego roku coś się zmienia, bo i ja się zmieniam. Pewne elementy mojego wyszkolenia stają się mocniejsze, inne w jakiś sposób zaniedbuję, co trzeba nadrabiać. Przykładowo, w tym roku bardzo dużo czasu poświęciliśmy równowadze, która odgrywa kluczową rolę przy zjazdach, oraz technice łyżwowej. A żeby poprawić technikę, musiałam więcej pracować nad siłą nóg. Ogólnie jednak mówiąc, to są szczegóły, cały plan pozostaje niezmienny i myślę, że w niewielkim tylko stopniu odbiega od drogi, jaką podążają moje konkurentki. Biegi to dyscyplina wytrzymałościowa, siłowa, niczego rewolucyjnego nie wymyślimy. Ma Pani świadomość, że poprzednim, kapitalnym sezonem zdecydowanie podniosła Pani sobie poprzeczkę? - Mam (śmiech). I jak się Pani pod nią czuje? - Odkąd pamiętam, zawsze bardzo dużo wymagałam od siebie, czy to w biegach, sporcie, czy w innych dziedzinach życia. Tak jest do dziś i tak pewnie będzie i jutro. Zatem gdy już się za coś zabieram, czyli w tym przypadku idę na trening, staram się robić wszystko to, na co w danym momencie pozwala mi organizm, zdrowie, próbuję maksymalnie wykorzystać jego potencjał i możliwości. Przygotowania do sezonu rozpoczęłam w maju od zgrupowania w Sierra Nevadzie - bardzo spokojnie i rozważnie. Razem z trenerem opracowaliśmy plan, w którym każda najdrobniejsza jednostka miała jakiś sens i czemuś służyła. Ani jedno ćwiczenie - a najczęściej miałam trzy treningi dziennie - nie było przypadkowe, tylko posiadało konkretny cel. Czasami aż mnie od tego bolała głowa; przykładowo: pracując nad techniką łyżwową, musiałam być niezwykle skoncentrowana, zwracać uwagę na każdy krok, kontrolować go. To męczące. Poprzeczka się podniosła, wiem o tym, ale zarazem mam świadomość, że muszę rozsądnie gospodarować celami i priorytetami. Niedawno mój trener Aleksander Wierietielny powiedział w jednym z wywiadów dla rosyjskich mediów, iż wszystkie najbliższe starty będą służyły jak najlepszemu przygotowaniu mnie do igrzysk olimpijskich w Vancouver oraz - w dalszej perspektywie - w Soczi. O co więc będę walczyć w najbliższym sezonie? O ile zdrowie pozwoli, wezmę udział w prawie wszystkich zawodach Pucharu Świata, bronię trzeciego miejsca i byłoby miło znów stanąć na podium. Bardziej się jednak koncentruję na mistrzostwach świata, które będą moim głównym celem. Chciałabym powalczyć na nich o jak najwyższe miejsce. Wraca Pani czasem myślami do minionego sezonu - najlepszego w Pani karierze i chyba najlepszego w historii polskich biegów? - Pewnie, często, bo wracać trzeba. To, co za nami, jest bogatym źródłem informacji, dostarcza wielu danych do analiz. Sukcesy i porażki dają wiele do myślenia, zastanawiamy się, czemu w pewnym okresie było świetnie, a w innym gorzej, choć wszystko wskazywało na to, że powinno być zgoła odwrotnie. Takie myśli kotłują się w głowie i bywają szalenie pomocne, szczególnie rano, gdy wciąż bolą mięśnie, a trzeba wcześnie wstać i iść na kolejny trening. Kilka wspomnień, widok olimpijskiego podium bywa wyjątkowym czynnikiem mobilizującym (śmiech). Gdzie tkwiła tajemnica ostatnich sukcesów i ogromnego kroku do przodu? - Takie kroczki robię już od dawna, nie od wczoraj czy od roku. Tylko miniony był najgłośniejszy, najbardziej medialny i spektakularny, przyniósł bowiem wymierne efekty w postaci wyników. A przyznam szczerze, że akurat ten postęp był... najmniejszy od lat. Doszłam już do takiego poziomu, w którym cały czas trzeba i można coś poprawiać, ale raczej drobnymi, nie siedmiomilowymi krokami. Każdy, kto interesował się biegami i moją karierą, mógł dostrzec, że potrafię biegać bardzo równo przez cały sezon - nawet wówczas, gdy byłam zdecydowanie słabszą zawodniczką. Kiedyś biegałam mniej więcej w okolicach 30. miejsca Pucharu Świata, więc zawody kończyłam między 28. a 35. pozycją. Potem poszłam do przodu, awansowałam bliżej "piętnastki" i zajmowałam miejsca od 11. do 20. W poprzednim sezonie zbliżyłam się do podium i okazało się, że statystycznie byłam najrówniej biegającą zawodniczką w stawce. Nawet najlepszym zdarzały się, obok wielkich zwycięstw, spektakularne porażki. Myślę, że w tym tkwi moja siła, trener potrafi mnie przygotować na cały sezon, od początku do końca. Mówiąc o atutach czy silnych stronach, nie mogę też zapomnieć o głowie. Nie jest oczywiście niezawodna, czasami sprawia mi psikusa, ale najczęściej bywa moim wielkim sprzymierzeńcem. Mam mocną psychikę. Przez lata treningów wypracowałam bardzo dużą wytrzymałość, dzięki niej dobrze spisuję się na podbiegach, w poprzednim sezonie chyba najlepiej w całej stawce. Teraz jestem zadowolona z poprawy zjazdów i biegania po prostej, powinny pozwolić mi urwać dodatkowe ułamki sekund. A skoro już mówimy o spektakularnych sukcesach, to nadal najwyżej cenię olimpijski medal. Nawet poprzedni sezon, tak świetny, nie był w stanie go przyćmić. Dużo się Pani zmieniła od czasu turyńskich igrzysk? - Postarzałam się (śmiech). Pewna siebie byłam zawsze, ale wydaje mi się, że teraz stałam się bardziej wyciszona, poukładana. Potrafię lepiej ocenić i docenić to, co jest ważne, a czym nie powinnam za bardzo zawracać sobie głowy. Jestem dojrzalsza, ale zarazem pozostałam szalona i dobrze mi z tym. Nadal trzeba Panią aż hamować podczas treningów? - No o to już proszę zapytać trenera, sama nie uważam siebie za osobę specjalnie nadgorliwą. Najzwyczajniej w świecie wychodzę z założenia, że liczba przebiegniętych kilometrów i przerzuconych kilogramów na siłowni jest wprost proporcjonalna do osiąganych wyników. Nie ma innej drogi, nie można w inny sposób dochodzić do mistrzostwa. Pewnie, niektórzy chcieliby, żeby było łatwiej i przyjemniej, ale z drugiej strony czy sukcesy wówczas smakowałyby podobnie? Ja wiem, iż wylewam mnóstwo potu, czasami łez, lecz dzięki temu swoją pracę wykonuję uczciwie, nie oszukuję trenera i siebie. Wiem też, że nadal mam sporo strat do bardziej doświadczonych i utytułowanych rywalek, szczególnie w części technicznej i taktycznej - i nie mogę odpuścić. Haruję, to prawda, ale nie bezmyślnie. Jeśli tylko poczuję, że z moim zdrowiem jest coś nie tak, a potrafię to wyczuć w miarę szybko, nie rezygnujemy z zajęć, ale robimy jakieś zamienne ćwiczenia, które odciążą daną partię ciała. Na bezczynność też sobie nie mogę pozwolić. Ale lubi, bardzo lubi Pani ciężką pracę? - Jestem szczęściarą, bo robię to, co lubię, a na dodatek całkiem nieźle się z tego utrzymuję. Nie jest jednak prawdą, że lubię się doprowadzać do skrajnego bólu, bo to by było głupotą. Skrajną. Kocham narty i mam świadomość, że czasami musi zaboleć, niekiedy w nocy nie dam rady zasnąć z bólu, ale dzięki temu zimą mogę cieszyć się ze swoich sukcesów. Taka jest cena uprawiania biegów. A za co Pani je kocha? - Niedawno nawet zastanawiałam się nad tym, dlaczego wszystko potoczyło się tak, a nie inaczej, i nie powiem niczego sensacyjnego czy odkrywczego. Było w tym trochę szczęścia, przypadku, celowego działania, a że mam taki charakter, że lubię rywalizację, lubię być najlepsza, spróbowałam, okazało się, że jestem w tym dobra i zostałam. Od urodzenia miałam predyspozycje siłowo-wytrzymałościowe, w biegach mogłam je wykorzystać. Z upływem czasu odkrywałam w nich coraz więcej swoich pierwiastków, nie bez znaczenia był i jest bliski kontakt z przyrodą, no i fakt, iż są dyscypliną sprawiedliwą, miarodajną. Jeśli mocno pracuję, daję z siebie wiele na treningach, odzyskuję to potem na zawodach. W ilu procentach swe sukcesy zawdzięcza Pani talentowi, a w ilu pracy? - Powiem tak: dostałam od Boga odrobinę talentu i charakteru, dostałam od Boga wspaniałych rodziców, którzy sportowo mnie naprowadzili i wychowali. A potem wykorzystałam ten talent, pomógł mi charakter i ciężko pracowałam od rana do nocy. Ot, cała tajemnica. Bieg to dobra szkoła życia? Śledząc Pani karierę, można natrafić na wiele momentów, w których musiała Pani walczyć nie tylko z rywalkami, ale i przeciwieństwami losu, własnymi słabościami - najczęściej wychodząc z tej batalii zwycięsko. - Tak mi się czasami wydaje, że mam charakter niedostosowany do codziennego życia, bo jestem bardzo kategoryczna. Lubię płynąć pod prąd, bo to nie tylko wzmacnia mięśnie, ale i kształtuje ducha. Pewnie dlatego w trudnych momentach, gdy mam nóż na gardle, potrafię dać z siebie najwięcej i realizować wyznaczone wcześniej cele. Mam swoją hierarchię wartości i nauczyłam się do rzeczy ważnych dążyć całą sobą, wszelkimi siłami, nie zawracając sobie głowy pozostałymi. To ważne dla sportowca, by umieć skupić uwagę na celu i zmierzać w jego stronę. Biegi na pewno mi w tym pomogły, to przecież dyscyplina kształtująca charakter i - jak pan mówi - stanowiąca pewną lekcję życia. Od lat trenuję sama i stałam się przez to trochę samotnikiem. Nie znaczy to oczywiście, że nie lubię ludzi, lubię bardzo, ale gdy przebywam w większym towarzystwie i zaczyna nade mną wrzeszczeć kilkanaście osób, nie potrafię się odnaleźć. Przeżyłam w swojej karierze sporo trudnych chwil, one mnie zahartowały. Także dzięki nim potrafię ocenić, co tak naprawdę jest ważne i co wymaga ode mnie poświęceń, stresu i nerwów, a co mogę zostawić z boku. Gdzie Pani znajduje siły, gdy jest ciężko, dosłownie i w przenośni, bardzo pod górę? - Z jednej strony to kwestia charakteru, z drugiej nauczyłam się "resetować". Zwykle bardzo przeżywam swe starty, czuję się źle, gdy mi nie idzie, tym bardziej, gdy dzieje się tak nie z mojej winy, kiedy przyplącze się jakieś choróbsko i nic nie jestem w stanie zrobić. W takiej sytuacji niby można załamać ręce, ja "resetuję" głowę i mówię do siebie: "co z tego?". Jestem człowiekiem, mam prawo do słabości. Normalny człowiek, gdy źle się czuje, idzie do lekarza i dostaje dwa tygodnie zwolnienia. Ja muszę trenować. A z tym zdrowiem bywało różnie, w poprzednim, tak znakomitym sezonie, musiała Pani walczyć z powracającymi chorobami. Można jakoś ich uniknąć? - Rzeczywiście, od stycznia do końca marca aż trzy razy musiałam brać antybiotyki, a mówi się, że jak biegacz raz je zażyje, to potem musi na miesiąc wybić sobie z głowy marzenia o sukcesach. A tymczasem okazało się, że już kilka dni po zakończeniu kuracji potrafiłam stanąć na podium zawodów Pucharu Świata. Przyznam szczerze, to był scenariusz jak z bajki. A czy da się uniknąć chorób? Staramy się, jesteśmy przeczuleni na punkcie czapek, odzieży, ciepłych kurtek. Po treningu czy zawodach pędzimy szybko przebrać się, zdjąć z siebie spocone ubranie i założyć nowe, świeże. I to nie dotyczy tylko mnie, ale i trenera, serwismenów, osób towarzyszących. Jedna osoba chora w ekipie może bowiem zarazić kolejną i tak dalej. A my nie mamy komfortu wyboru miejsca i czasu zajęć. Niekiedy przychodzi nam trenować w koszmarnych warunkach, na kilkustopniowym mrozie, przy padających gradzie i śniegu, straszliwym ziąbie, przy którym człowiek aż marzy o zaszyciu się w ciepłym pokoju. Tymczasem nie możemy narzekać, odpuścić, bo taka sama pogoda może nas spotkać na zawodach. I co, nie wyjdziemy wtedy na start? Nie mamy wyboru, śnieg, deszcz, burze, zawieje - zakładamy narty i biegniemy. A o chorobę łatwo, szczególnie gdy jesteśmy w optimum formy, nasze organizmy łapią dosłownie wszystko. Ja od kwietnia zażywam przeróżne odpornościowe specyfiki, ale nadal najprostszym i najskuteczniejszym sposobem jest kurtka i czapka. W jakim wieku biegacze zazwyczaj odnoszą największe sukcesy? - Nie ma żelaznej reguły, ale w naukowych książkach można przeczytać, iż między 28. a 34. rokiem. Organizm jest wówczas optymalnie przygotowany na sprostanie treningowym obciążeniom. Wychodzi zatem na to, iż najlepsze lata i niejedne igrzyska przed Panią? - Miejmy taką nadzieję. To jednak oczywiście przyszłość, na razie czeka Panią kolejny sezon pucharowych startów, ważny, bo przedolimpijski. W zgodnej opinii jest Pani jedną z jego faworytek. - Nastawiam się przede wszystkim na mistrzostwa świata, na których chciałabym osiągnąć dobry wynik. Co konkretnie? Zobaczymy, to zależy od wielu czynników, zdrowia, dyspozycji rywalek, ale nie ukrywam, że plany mam ambitne. Puchar Świata, choć istotny, będzie służył jak najlepszemu przygotowaniu do kluczowej imprezy. Na pewno nie powtórzymy błędu z ubiegłego sezonu, gdy walczyłam o wynik kosztem zdrowia. Taką przestrogą był choćby prestiżowy Tour de Ski, na którym biegałam bardzo dobrze, ostatecznie skończyłam na wysokim, siódmym miejscu, a jednak powinnam powiedzieć: "nie, dziękuję", gdy rozchorowałam się w Pradze i musiałam wziąć antybiotyk. Być może, gdybyśmy tak postąpili, uniknęłabym problemów w dalszej części sezonu. Dziś jestem mądrzejsza o to doświadczenie, wiedząc zarazem, że trudno z czegoś zrezygnować, gdy dobrze idzie i widzi się perspektywy na spektakularny sukces. Mam nadzieję, że teraz, gdy tylko pojawią się jakieś niepokojące symptomy, będziemy umieli powiedzieć: "dość", i pojedziemy wyleczyć się i odpocząć. Dodam, iż jest jeszcze jedna impreza, na którą bardzo chcę pojechać, niezbyt znana w Polsce - czyli Grand Prix Sprint Tour w Rosji odbywające się już po zakończeniu pucharowych zmagań. W tym roku byłam tam, wygrałam, wywiozłam masę wspaniałych wspomnień i marzę o powrocie. A na koniec proszę przyznać - czuje się już Pani gwiazdą polskiego sportu? - Szczerze? Nie mam czasu na gwiazdorstwo, to nie dla mnie. Muszę jednak przyznać, że za granicą, w krajach o bogatej narciarskiej tradycji, jestem już rozpoznawana, doceniana, chyba nawet mocniej niż bardziej znane i utytułowane dziewczyny. To na pewno poprawia moje poczucie wartości. A w Polsce? Powolutku, powolutku, nie ma co się jednak oszukiwać, u nas biegi są raczej sportem niszowym, o którym długo prawie w ogóle się nie mówiło. Trzeba zatem zakasać rękawy, robić swoje, by tę sytuację krok po kroku zmieniać. I nie chodzi o mnie, tylko o to, że biegać naprawdę warto. Dziękuję za rozmowę. "Nasz Dziennik" 2008-11-18
Autor: wa