Przejdź do treści
Przejdź do stopki

Polubić wieczory

Treść

Może wieczory są nawet trudniejsze od poranków. Poranek można świadomie przespać. Wieczór nieuchronnie przychodzi, czasem zbyt szybko, w efekcie przeżywanego dnia. Łączy się z nim zmęczenie, czasem frustracja, nierzadko też jakaś tęsknota. W mieście, gdzie otacza nas sztuczne światło można tę wieczorną tęsknotę łatwo oszukać. Udać, że nie ma wieczoru, że jest cały czas dzień i wszystko toczy się spokojnie po naszej myśli. Gdy jednak jesteśmy poza miastem, poza sztucznymi światłami z wieczorem nie ma żartów. Wystarczy spojrzeć przez okno pociągu na zachodzące słońce czerwieniące niebo i brązowiące lasy – albo też rozlewające na pola falujące na horyzoncie rudawą poświatę; albo rzucić okiem przez okna samochodu mknącego autostradą: i asfalt jest jakiś bardziej szary czy czerwono niebieski, powietrze pomarańczowe, wszystko spowite jakąś zadumą przeszytą niepokojem czy nawet smutkiem. Istnieje zasadnicza różnica w kolorze nieba o świcie i o zachodzie. Niby to samo słońce i ziemia, ale jednak ludzko, egzystencjalnie inna. Coś się kończy, zużywa, odchodzi i nie wróci już takie samo. Nie na darmo mówi się o wieczorze życia. Wedle starożytnej tradycji Kościoła moment wieczoru jest pamiątką Śmierci Pana Jezusa. Taki jest teologiczny sens Nieszporów – tak jak poranek, czyli Jutrznia, celebrują Zmartwychwstanie. Jako pierwowzór Eucharystii mamy jednak Ostatnią Wieczerzę, a nie (pierwsze) śniadanie spożyte z Apostołami na plaży po Zmartwychwstaniu. Bo Eucharystia to sakrament, który może przemienić smutek wieczoru na nieustanną radość poranka, ból rozstania na pewność powtórnego spotkania, którego już nic nie przerwie. Jak pamiętamy miłość, która jest przecież w sercu Eucharystii, ma taką moc: potrafi malować zachody słońca w piękniejszych barwach (nawet w porcie!). Ale i ona, jeśli jest tylko ludzka, pozostaje krucha, i bardzo łatwo może oddać się we władanie smutkowi i tęsknocie. I niestety, wieczór temu sprzyja. Intensyfikuje ból rozstania, rozmazuje wspomnienia na delikatnej szybie pamięci. Drażni nas i zasmuca nieuchronnością ulotności. Świetna pożywka dla poetów i osób w depresji. Ale właśnie po to jest Eucharystia, słońce, które spożywamy by już nie było w nas nigdy mroku. Chodzi o zmianę perspektywy. O uniezależnienie od słońca, które jest nad nami, wschodzi i zachodzi, niesie rozmaite kolory i nastroje: ciągle w ruchu, wciąż stawiając przed nami wyzwania, zostawiając nas ostatecznie wystawiając nas na samotność nocy. Tymczasem może chodzi po prostu o, stopniowe przynajmniej, wyzwalanie się z czasu, ze związanych z nim trudnych emocji, z odchodzących dni, z trudów zasypiania i budzenia się. Tak, to wszystko ludzkie, ale czy nie za bardzo boli? Boli, bo w sercu mamy wpisaną wieczność. Ostatecznie o nią musi rozbić się nasze zmaganie z czasem, wszelkie zmienności, rozstania, tęsknoty. Tak się ujawnia znowu eschatologiczny wymiar mniszego życia, zawsze tłumiony tymczasowością, przemijalnością no i, rzecz jasna, całym wachlarzem emocji, zwłaszcza tych nostalgicznych, wieczornych, do których niekiedy zdążyliśmy się już przyzwyczaić. Jak do każdej prowizorycznej nawet kiepskości, którą oswajamy, bo nie chce nam się szukać czegoś lepszego, gdyż wymaga to wysiłku. A przecież nie jesteśmy stworzeni do odejść, do czystej nostalgii czy do sentymentalnych celebracji wieczoru. Wręcz przeciwnie: jesteśmy porwani, wyrwani z tego wszystkiego:

– żaden człowiek nie odchodzi
tak prosto
tylko znowu na dół
do ogrodu
gdzie zjadł
słońce.
Nie wraca on tam
po prostu tylko znowu
w swoim dniu.
Jego dzień też odszedł
odszedł razem z aniołami
i ze wszystkim
ze wszystkimi ogrodami ziemi
i grządkami mięty
odszedł porwany
wraz z niebem
i z całym czasem (Wiersz nosi tytuł Dzień przeminął)

Wieczory więc – te na ławeczce w ogródku, czy w szarzejącym świetle naszego pokoju, ale też te gasnące nad autostradą czy rozlewające tęsknotę po polach widzianych z okien pędzącego pociągu – te wszystkie wieczory, wraz z wszelkimi ich atrybutami, począwszy od odcieni nieba, przez kolory słońca, siejące niepokój cienie, czy niosący smutek zmrok: to wszystko jest absolutnie i koniecznie do odzyskania, do przemycia nadzieją a nade wszystko do oświetlenia słońcem Eucharystii które mamy w sobie. Te wszystkie szczegóły, na których poosiadały tłumnie niekoniecznie miłe wspomnienia, przedmioty, do których poprzyczepiały się depresyjne myśli, pejzaże przecinające serce na pół winniśmy ujrzeć na nowo w ich ostatecznym, eschatologicznym sensie. Trzeba je zobaczyć, jako szansę, drogę, narzędzia, odchodzące światło wieczoru jako drogę do światła niegasnącego – jak pisze św. Benedykt póki jest jeszcze czas, póki w tym ciele będąc możemy wszystko to wypełniać w świetle ziemskiego życia, śpieszmy się i to tylko czyńmy, co nam przyniesie korzyść na wieczność (RB Prol, 43-44)

Bernard Sawicki OSB – absolwent Akademii Muzycznej im. F. Chopina w Warszawie (teoria muzyki, fortepian). Od 1994 r. profes opactwa tynieckiego, gdzie w r. 2000 przyjął święcenia kapłańskie, a w latach 2005-2013 był opatem. Studiował teologię w Papieskiej Akademii Teologicznej w Krakowie oraz w Ateneum św. Anzelma w Rzymie, gdzie obecnie wykłada. Autor felietonów Selfie z Regułą. Benedyktyńskie motywy codzienności oraz innych publikacji.

Źródło: ps-po.pl, 3 lipca 2019

Autor: mj