Policyjny mundur to nie gwarancja bezkarności
Treść
Dwustu uzbrojonych w broń gładkolufową łódzkich funkcjonariuszy, zabezpieczanych przez kilkanaście radiowozów, nie potrafiło zapanować nad agresją kilkudziesięcioosobowej grupy chuliganów. W efekcie policyjnej indolencji w niedzielę zginął dziewiętnastoletni chłopak, a ponad siedemdziesiąt osób jest rannych. Wczoraj w wyniku ran postrzałowych głowy zmarła dwudziestotrzyletnia dziewczyna. Wszystko dlatego, że stróżom prawa "omyłkowo" wydano ostrą amunicję. Prokuratura Okręgowa w Łodzi prowadzi intensywne czynności śledcze mające na celu identyfikację osób winnych tragicznych zdarzeń na osiedlu studenckim; wczoraj przesłuchiwano kolejnych policjantów uczestniczących w akcji. Niewykluczone, że funkcjonariuszom może zostać postawiony zarzut nieumyślnego spowodowania śmierci.
Kilka tysięcy osób uczestniczyło wczoraj w Łodzi w marszu solidarności z ofiarami tragicznych wydarzeń, do jakich doszło podczas Juwenaliów pod koniec ubiegłego tygodnia. Wspólnie ze studentami wszystkich uczelni w mieście w pochodzie ulicą Piotrkowską przeszli m.in. przedstawiciele władz miasta, Uniwersytetu Łódzkiego, posłowie, senatorowie.
- Na chuligaństwo, na rabunki, na bandytyzm w Łodzi przyzwolenia być nie może - mówił przed urzędem miasta do kilku tysięcy zgromadzonych młodych ludzi prezydent Jerzy Kropiwnicki. Marsz rozpoczął się przy urzędzie miasta na ul. Piotrkowskiej, gdzie na chodniku młodzi ludzie ułożyli krzyż z palących się zniczy. Stamtąd uczestnicy udali się do katedry, gdzie odprawiono Mszę św. w intencji ofiar tragicznych zdarzeń. - Niewykluczone, że w najbliższym czasie przedstawimy konkretne zarzuty nieumyślnego spowodowania śmierci - powiedział nam Krzysztof Kopania, rzecznik łódzkiej prokuratury okręgowej. Policja ma świadomość pomyłki, do której doszło w nocy z soboty na niedzielę. Rzecznik Komendy Wojewódzkiej Policji Witold Kozicki wyraził swoje ubolewanie z powodu użycia, jak się wyraził, "przez pomyłkę" ostrej amunicji. - To tragiczne zdarzenie nie musiało zaistnieć - tłumaczy nadkomisarz Kozicki. - O winie zadecyduje prokuratura - dodaje. Jednak według niego, istnieje wiele przesłanek, iż organizatorzy nie zapewnili bawiącym się studentom dostatecznej ochrony. Uważa, że impreza nie była wystarczająco zabezpieczona. Tego samego zdania jest także prokuratura. Rektor Uniwersytetu Łódzkiego prof. Wiesław Puś jest wstrząśnięty wydarzeniami na studenckim osiedlu. - Tej tragedii nie powinno być, jednak nie damy się zastraszyć chuliganom - powiedział. Dodał, że władze uczelni będą musiały pomyśleć nad zabezpieczeniem i odizolowaniem campusu od reszty miasta, tak jak ma to miejsce w krajach zachodnich. Rektorzy wszystkich łódzkich uczelni w specjalnym oświadczeniu zaapelowali wczoraj do mieszkańców Łodzi i władz miasta, aby uczynili wszystko, by podobne wypadki nigdy więcej się nie powtórzyły.
W nocy z soboty na niedzielę na osiedlu studenckim Uniwersytetu Łódzkiego pojawiła się grupka chuliganów - kibiców Widzewa. Jak poinformowali organizatorzy, było ich dwudziestu, wszyscy pijani. Na studenckim campusie trwały Juwenalia. Grupka kibiców zaczęła atakować młodzież. Organizatorzy, którzy nie mogli sobie poradzić z chuliganami, zaalarmowali policję.
- Do ochrony imprezy wynajęta była firma, jednak gdy tamci zaczęli się awanturować, przepychać i bić naszych kolegów, ochroniarze pouciekali - opowiada jedna ze studentek. Około godz. 2.00 w nocy pojawiła się policja - przyjechało kilkanaście radiowozów, ok. 200 funkcjonariuszy. Wówczas agresja chuliganów skierowała się przeciwko nim. Wywiązała się regularna bitwa. - Chuliganów nie było tylko 20 - powiedział nam wczoraj Witold Kozicki. - Gdy pojawiła się policja, do grupki kibiców dołączyli jeszcze inni, którzy znajdowali się wśród bawiącej się młodzieży - tłumaczy. Próbowaliśmy dowiedzieć się od organizatorów Juwenaliów czegoś o firmie ochraniającej imprezę. Ci jednak nie chcieli nam nic na ten temat powiedzieć. - To była wyspecjalizowana firma - usłyszeliśmy tylko. Dlaczego więc jej pracownicy, widząc wyczyny pseudokibiców, uciekli?
W związku z wydarzeniami do dymisji podał się komendant miejski policji Jan Feja i jego zastępca. Szef MSWiA odwołał wczoraj ze stanowiska komendanta wojewódzkiego policji Jacka Stanieckiego. Łódzka prokuratura przesłuchuje policjantów i zatrzymanych kilkunastu kibiców.
Procedury są, tylko po co
- Ile godzin szkoli się strażaka, a ile policjanta? - pyta były szef MSWiA Marek Biernacki. Przyznaje, że chodzi zarówno o szeregowych funkcjonariuszy, jak i ich dowódców przygotowujących akcje. Podobnie przyczyny te rozpoznaje poseł SLD, były antyterrorysta Jerzy Dziewulski. Ale poseł Antoni Macierewicz twierdzi, że źródeł problemu trzeba szukać gdzie indziej. - Najważniejszym elementem jest to, że policjanci nawet w przypadku ewidentnego błędu mają gwarancję bezkarności - mówi były szef MSW. Jego zdaniem, policja jest poza prawem. - Gdy dochodzi do takiej sytuacji, jak w Poznaniu, policjantom daje się opiekę lekarską, psychologa, a prokuratura zwleka z przesłuchaniem - tłumaczy.
Jak mogło dojść do takiej "pomyłki" jak w Łodzi? Fachowcy wskazują na dwie możliwości, jednocześnie uznając obie za niemal nieprawdopodobne. Pierwsza - policjanci wzięli z magazynu już załadowaną broń, co nie powinno mieć miejsca. Druga - omyłkowo jedna z wydanych im paczek naboi zawierała nie gumowe pociski, ale tzw. breneki, czyli ołowiane kule. Wówczas jednak trzeba założyć, że policjanci ładujący naboje nie zauważyli wyraźnych różnic między nimi. Kula ołowiana jest znacznie cięższa (30 g) od gumowej (4,5 g), ma inny kolor (czerwona, gumowa jest szara), jest oznakowana napisem, a na dodatek ma również specyficzne nacięcia ułatwiające identyfikację.
Zastępca komendanta głównego policji inspektor Henryk Tokarski powiedział, że ustalono, iż w wyniku "bałaganu" w magazynie Komendy Miejskiej Policji w Łodzi omyłkowo wydano pododdziałom prewencji jedną paczkę (25 sztuk) ostrych naboi. Stwierdził również, że z niewyjaśnionych przyczyn naboje te nie różniły się kolorem.
Zdaniem Macierewicza, pełna analiza przyczyn tego błędu została już sporządzona... pięć lat temu przez komisję wyjaśniającą okoliczności zamieszek w czasie demonstracji "Łucznika". Wtedy w wyniku postrzału gumową kulą stracił oko fotoreporter "Naszego Dziennika" Robert Sobkowicz.
- U źródła leżą skandaliczne rozstrzygnięcia prawne dozwalające użycie broni gładkolufowej jako środka przymusu bezpośredniego, a nie broni - twierdzi. Jego słowa najlepiej ilustrują sytuacje, z jakimi mamy do czynienia np. na stadionach podczas, przyznajmy, coraz rzadszych burd. Kiedyś policja sięgała po karabiny w ostateczności. Dziś robi to niemal nagminnie, zapominając o armatkach wodnych czy pałkach.
Macierewicz zwraca uwagę, że zmiany dokonał w 1995 r. rząd Włodzimierza Cimoszewicza, ale kolejne gabinety nie zmieniły przepisów. Zgadza się z nim Biernacki, który broń gładkolufową uważa za "bardzo niebezpieczną".
- To powinien być środek ostateczny, jego użycie każdorazowo powinno być przedmiotem śledztwa prokuratorskiego - twierdzi. Szukając przyczyn wydarzeń w Łodzi, wskazuje na inny problem. - W Polsce zwalcza się przestępczość, zamiast jej zapobiegać - mówi Biernacki.
Na wczorajszej konferencji prasowej szef MSWiA Ryszard Kalisz i inspektor Tokarski poinformowali o odwołaniu komendanta wojewódzkiego w Łodzi Jacka Stanieckiego. Nieco skorygowali też wersję wydarzeń z sobotniej nocy. Częścią winy obciążyli spółkę ochroniarską, która miała zabezpieczać Juwenalia. Nie zachowała ona ustawowej proporcji 10 ochroniarzy na 300 uczestników - na imprezie było tylko 32 pracowników firmy, bawiło się blisko 3 tysiące ludzi.
W odpowiedzi na pytanie "Naszego Dziennika", czy ministerstwo rozważy zmianę przepisów, zgodnie z którymi broń gładkolufowa znów będzie bronią, a nie środkiem bezpośredniego przymusu, minister Kalisz odparł, że nie przewiduje takiej inicjatywy. - Prawo musi być stabilne - stwierdził. Inspektor Tokarski dodał natomiast, że w czerwcu zamierza zorganizować spotkanie profesjonalistów w celu zastanowienia się, co można zrobić, by policjanci nie sięgali tak często po broń gładkolufową. Zapewnił również, że w łódzkich zamieszkach ten rodzaj środku przymusu "wydaje się adekwatny do sytuacji". Nie potrafił wytłumaczyć, jak to się stało, że rany postrzałowe dotyczą najczęściej górnych partii ciała. Tak było też w wielu wcześniejszych przypadkach użycia kul gumowych.
Były szef MSWiA Krzysztof Janik pytany o ocenę łódzkich zajść stwierdził, że nie można szukać winnych w policji, bo "to prowadzi donikąd". Podobnie jak Biernacki czy Macierewicz obwinia polityków. Każdy z nich jednak innych. Zarówno w Sopocie, jak i w Poznaniu i Łodzi zawinili jednak policjanci. Co nie zwalnia z odpowiedzialności polityków zmieniających przepisy, które często nie dają podstaw do dobrego funkcjonowania policji w Polsce.
Anna Skopinska, Mikołaj Wójcik
Nasz Dziennik 11-05-2004
Autor: DW