Polak skarży niemiecki urząd
Treść
W Hamburgu rozpoczął się wczoraj proces wytoczony przez Polaka niemieckiemu urzędowi za uniemożliwienie używania języka polskiego w kontaktach z dziećmi. Autor pozwu Wojciech Pomorski, Polak od wielu lat mieszkający w Niemczech, przed kilkoma laty rozwiódł się z żoną Niemką. Sąd opiekę nad dwiema córkami: Justyną (9 lat) i Iwoną (6 lat), przyznał jego byłej żonie. Ojcu pozwolono się spotykać z dziećmi, ale zabroniono mu rozmawiania w języku polskim. Wczorajsza rozprawa nie przyniosła konkretów, sąd odroczył proces do czasu zgromadzenia wszystkich materiałów w sprawie.
Niemiecki sędzia uznał, że najpierw należy rozstrzygnąć, czy sprawę powinien prowadzić sąd cywilny, czy musi nią się zająć sąd cywilno-administracyjny. Ponadto nie dostarczono wszystkich dokumentów, jakimi dysponuje Jugendamt (urząd ds. młodzieży). Adwokaci Polaka próbowali skłonić przewodniczącego składu sędziowskiego do dalszego kontynuowania procesu, ale sędzia - opierając się na nowym, obowiązującym od 2006 r. prawie, odroczył proces do momentu przekazania przez Jugendamt akt dotyczących tej sprawy.
Mecenas Rudolf von Bracken w rozmowie z "Naszym Dziennikiem" stwierdził, że przy odrobinie dobrej woli sędzia mógł kontynuować proces, ale nie zrobił tego, gdyż sądy niemieckie słyną z biurokratycznego podejścia do prowadzonych spraw.
"Prawo do swobodnego posługiwania się językiem ojczystym w życiu prywatnym i publicznym" zapisane jest w traktacie polsko-niemieckim z 1991 roku. Na ten właśnie zapis powoływał się Pomorski.
Urzędnicy z hamburskiego Jugendamtu od początku bardzo pokrętnie tłumaczyli powód swojej decyzji. Najpierw miały to być kłopoty z odpowiednimi tłumaczami, później na plan pierwszy wysunęli jakoby dobro dzieci, bowiem ich psycholog próbował udowadniać, że rozmowa po polsku źle wpłynie na ich rozwój psychologiczny i wychowanie. - Kiedy się mieszka w Niemczech, gdzie właściwe kontakty społeczne dzieci mają tylko z Niemcami, dzieci powinny rozmawiać po niemiecku - tłumaczyli Pomorskiemu hamburscy urzędnicy.
W końcu Polak osobiście znalazł odpowiednio wykwalifikowaną panią pedagog mówiącą po polsku, ale i na takie rozwiązanie hamburski urząd wstępnie również się nie zgodził. Dopiero po wielu interwencjach prasy polskiej, niemieckiej i międzynarodowej oraz polskiego konsulatu urzędnicy zmienili zdanie. W tym czasie jego była żona wraz z dziećmi wyjechała (uciekła, jak twierdzi Pomorski) do Wiednia. - Jestem przekonany, że w ucieczce żony pomagał hamburski Jugendamt, który jej to ułatwił - stwierdził w rozmowie z "Naszym Dziennikiem" Pomorski.
Po wyjątkowej dyskryminacji (jak sam twierdzi), jakiej doznał Polak od hamburskiego urzędu, postanowił skierować sprawę do sądu, żądając od niemieckiego urzędu odszkodowania w wysokości 50 tysięcy euro. - Nie sądzę, aby niemiecki sąd ugiął się w takiej sprawie i przyznał mi rację, dlatego pewnie przegram we wszystkich instancjach w Niemczech, ale wygram w Trybunale Praw Człowieka w Strasburgu - powiedział nam Pomorski.
Przedstawiciel niemieckiej Polonii Waldemar Malinowski (prezes szkolnego Towarzystwa SAWA oraz członek Kongresu Polonii Niemieckiej) wyraził zadowolenie, że doszło do procesu. Jak podkreślił, od dawna było wiadomo, że niemieckie władze niezbyt intensywnie reagują na przypadki ewidentnego łamania prawa przez swoich urzędników. Proces może zwrócić uwagę na ten problem.
Waldemar Maszewski, Hamburg
"Nasz Dziennik" 2006-12-23
Autor: wa