Połączyła nas chęć wygrywania
Treść
Rozmowa z Marcinem Możdżonkiem, kapitanem reprezentacji Polski siatkarzy
Trzy wielkie imprezy, Liga Światowa, mistrzostwa Europy i Puchar Świata - na wszystkich reprezentacja Polski stawała na podium. Taki sezon nigdy wcześniej się nie zdarzył, czuł Pan zatem, że uczestniczy w czymś wyjątkowym?
- Sezon był długi, ciężki i niezwykły. Trzy medale to faktycznie wyjątkowy wyczyn, chyba nawet Brazylii nie zdarzał się zbyt często, jeśli w ogóle. Jesteśmy dumni z tego, co osiągnęliśmy, i cieszymy się, że cały trud, jaki włożyliśmy w przygotowania i mecze, się opłacał.
W pewnym momencie nic nie wskazywało na to, że może być tak dobrze. Przed mistrzostwami Europy atmosfera wokół kadry gęstniała, nawet Piotr Gruszka, ówczesny kapitan, przyznawał, że bodaj nigdy nie była tak zła. Jaki to miało na Was wpływ?
- Atmosfera rzeczywiście nie była najlepsza, ale to nie była nowość. Spotykaliśmy się już onegdaj z taką sytuacją, dlatego wszystko zostawiliśmy z boku i zajęliśmy się tym, czym powinniśmy, czyli graniem w siatkówkę. Mogliśmy odpowiedzieć tylko w jeden sposób, na boisku. Staraliśmy się to zrobić z wszelkich sił i nam się udało.
Który z sukcesów, które ze zwycięstw uważa Pan za najważniejsze?
- Nie potrafię wybrać konkretnego, zatem każdy zwycięski mecz, czy to w Lidze Światowej, mistrzostwach, czy Pucharze Świata. Wychodziliśmy na boisko po to, żeby walczyć i żeby wygrywać, każdy sukces miał dla nas kolosalne znaczenie. Oczywiście można próbować wybrać spotkania, których ciężar gatunkowy był ogromny, większy niż pozostałych. Myślę tu choćby o spotkaniu z Rosją o brąz mistrzostw czy z Włochami na Pucharze, w którym odnieśliśmy fantastyczne zwycięstwo, mimo że przegrywaliśmy już 0:2 w setach.
Pamięta Pan jakiś kluczowy moment, który pomógł uwierzyć, że tak naprawdę możecie wszystko i na wszystko Was stać?
- Chyba nie było jednej takiej chwili. Wszystko narastało, kiełkowało i rozkwitało z czasem. Spotkaliśmy się na pierwszym zgrupowaniu, potem kolejnych, ciężko trenowaliśmy i zobaczyliśmy, że to przynosi efekty. Tyle.
Kiedy poczuliście, że tworzycie zespół z krwi i kości?
- Połączyła nas chęć do wygrywania i chęć do ciężkiej pracy. I marzenia, bo wszystkim nam przyświecają te same cele. Zespół, jak pan go nazwał, "z krwi i kości" zrodził się naturalnie, nie po jakimś zwycięstwie czy medalu. Mówi się, że kiedy są sukcesy, to jest zespół, a kiedy ich brakuje, to tego zespołu nie ma. W naszym przypadku nie było to prawdą, bo byliśmy razem nawet w trudniejszych chwilach, gdy nie szło. Na szczęście nielicznych.
Przyznał Pan, że Puchar Świata był najtrudniejszym, zarówno fizycznie, jak psychicznie, turniejem w Pana karierze.
- W ciągu zaledwie 14 dni rozegraliśmy 11 meczów, co wiązało się z gigantycznym wysiłkiem fizycznym i psychicznym. Każdy pojedynek był bowiem najważniejszy, w każdym musieliśmy dać z siebie wszystko i zgarnąć jak najwięcej punktów, setów, małych punktów. W końcowym rozrachunku wszystko bowiem mogło się liczyć. Czasami było trudno pozbierać się z dnia na dzień, by zagrać kolejne dobre spotkanie, ale akurat nam w większości przypadków się udawało.
Dodajmy jeszcze, że do tego dochodziły podróże, bo graliście w trzech różnych miastach. Był czas na choć drobny odpoczynek?
- Czasu na odpoczynek nie było prawie w ogóle, w dniu wolnym nie mogliśmy nawet pomarzyć, bo nie było na niego szans. Cały czas towarzyszyły nam za to ogromne napięcie i emocje. Sama zmiana miast, choć oczywiście męcząca, okazała się plusem. Gdybyśmy mieli cały turniej przesiedzieć w jednym miejscu, w jednym hotelu, to, proszę mi wierzyć, chyba byśmy zwariowali.
Jak zatem przetrwaliście te kilkanaście dni?
- Po prostu wiedzieliśmy, po co pojechaliśmy do Japonii. Chcieliśmy się sprawdzić, zagrać jak najlepiej. Czuliśmy, że stoimy przed wielką szansą, że możemy szybko zapewnić sobie awans na igrzyska, bez niepotrzebnego stresu i kolejnych wyczerpujących walk. Po trzech wygranych spotkaniach złapaliśmy wiatr w żagle i powiedzieliśmy sobie, że wręcz musimy pójść za ciosem. Łatwiej przetrwać, gdy gra się dobrze i zwycięża.
Niektórzy uważają, że drugie miejsce na Pucharze Świata jest cenniejsze od wicemistrzostwa świata czy mistrzostwa Europy. Zgadza się Pan z tym?
- To są trzy różne imprezy, dlatego trudno mi je porównywać. Na pewno jednak Puchar Świata jest najtrudniejszym turniejem, trudniejszym chyba nawet niż sama olimpiada. Występuje w nim bowiem dwanaście najlepszych drużyn rywalizujących systemem każdy z każdym. Nie ma możliwości ustawiania, kombinowania, wystawiania teoretycznych rezerwowych, by dać odpocząć gwiazdom. Trzeba grać i w każdym meczu udowadniać, że jest się najlepszym.
Gdyby mógł Pan wybrać jedno szczególne wspomnienie z Japonii, to co by to było?
- Dużo tego jest. Ale wybrałbym chyba moment wyczekiwania, jaki nastąpił po spotkaniu z Egiptem. Wygraliśmy go i lecieliśmy do Tokio na decydującą fazę turnieju. Każdy z nas podświadomie pytał, co będzie dalej, czy postawimy kropkę nad i. Byliśmy o krok, ale najtrudniejszy, najdłuższy.
Czego zabrakło do końcowego zwycięstwa i pierwszego miejsca?
- Trochę doświadczenia. Mieliśmy wielką szansę, by stanąć na najwyższym stopniu podium, lecz jej nie wykorzystaliśmy.
Nie było żal porażki z Brazylią? Już dawno Canarinhos nie znajdowali się tak bardzo w Waszym zasięgu?
- Powtórzę - mieliśmy szansę, ale ją zmarnowaliśmy. Mogliśmy wygrać z Brazylią, także z Rosją i Iranem. We wszystkich tych spotkaniach zagraliśmy jednak słabiej i przegraliśmy. Iran nas lekko zaskoczył, bo nie spodziewaliśmy się, że wzniesie się na takie wyżyny. Nas dotknęła niemoc, ale proszę zauważyć, że w Japonii każdy przeżywał gorsze dni. Nikt nie odniósł kompletu zwycięstw.
Po kilku miesiącach pracy z Andreą Anastasim można powiedzieć, że Włoch to właściwy człowiek na właściwym miejscu?
- Bardzo dobrze nam się z nim współpracuje. Trener jest przejrzysty, ma jedne zasady, konkretny protokół pracy. Wszyscy wiemy, co mamy robić, znamy swoje miejsce. A przy tym zostawia nam dużo swobody, zarówno jeśli chodzi o działania na boisku, jak i poza nim.
Można go porównać z poprzednikami? Wyznającym ostrą dyscyplinę Raulem Lozano lub przyjacielskim Danielem Castellanim?
- Jest zupełnie kimś innym. A rozszerzając, jest szefem. Wydaje polecenia, my je wykonujemy, po treningu się żegnamy i widzimy następnego dnia. Jak to w pracy.
W Japonii był Pan kapitanem reprezentacji, czuł Pan zatem dodatkowy dreszczyk emocji, wychodząc na boisko?
- Ani dodatkowych emocji, ani dodatkowej presji czy jakiegoś obciążenia nie czułem. Oczywiście bycie kapitanem stanowiło dla mnie ogromną nobilitację i zaszczyt.
Co było i jest siłą reprezentacji Polski?
- Waleczność. Walczyliśmy do końca z przeciwnikami, ze swoimi słabościami. Wierzyliśmy, że jeśli będziemy tak postępowali, to będziemy odnosić sukcesy.
To właśnie powiedział Anastasi tuż po rozpoczęciu pracy w Polsce. Że wyników nie obieca, ale walkę o każdą piłkę w każdym spotkaniu już tak.
- Może nie w każdym secie, może nie w każdym meczu nam się to udawało, ale w przekroju całego sezonu tak właśnie można nas scharakteryzować.
Gdzie widzi Pan reprezentację w sierpniu przyszłego roku, oprócz tego, że w Londynie?
- Zbyt wcześnie na takie pytania. Teraz, moim zdaniem, musimy udowodnić swoją przydatność do reprezentacji, czyli dobrze rozegrać sezon ligowy, by otrzymać powołanie. Nikt nie otrzyma miejsca w kadrze za zasługi czy piękne oczy.
Jako zespół wciąż mamy sporo rezerw. Trudno mi teraz na gorąco wyliczać konkretne, musimy pracować nad wszystkim. Nikt nie próżnuje, rywale cały czas podnoszą swoje umiejętności, my też musimy. Na szczęście mamy odpowiedzialnych ludzi wokół, którzy wiedzą, co i jak powinniśmy poprawić.
Po takim sezonie jak ostatni czujecie, że nie ma rzeczy niemożliwych, wszystko jest do wygrania?
- Można tak powiedzieć. Znamy swoje miejsce w szeregu, być może nie jesteśmy najlepszą drużyną świata, ale jak przekonywał nas trener, wcale nie musimy nią być, żeby wygrywać.
Dziękuję za rozmowę.
Piotr Skrobisz
Marcin Możdżonek ma 26 lat, na co dzień gra w Skrze Bełchatów. Z reprezentacją Polski zdobył złoty i brązowy medal mistrzostw Europy, zajął też trzecie miejsce w finale Ligi Światowej i drugie na Pucharze Świata. Był najlepiej blokującym zawodnikiem tej ostatniej imprezy.
Nasz Dziennik Czwartek, 15 grudnia 2011, Nr 291 (4222)
Autor: jc