Przejdź do treści
Przejdź do stopki

Pokora, samotność i pustynia

Treść

- 28. Rajd Dakar wspomina motocyklista Jacek Czachor

Jakie wrażenia wywiózł Pan z tegorocznego Dakaru?
- Przede wszystkim uczucie ogromnego zmęczenia. Tak jak za dawnych czasów, w tym roku nie było bowiem żadnej przerwy, poza jednym tylko dniem. Cały czas musieliśmy jechać, walczyć z pustynią, samym sobą. Na szczęście impreza była dobrze zorganizowana, co przejawiało się choćby w tym, że do mety - na najlepszych pozycjach - dojeżdżali czołowi zawodnicy. Nie było przypadkowości, niespodzianek. W minionych latach różnie pod tym względem bywało.

Było zatem trudniej niż w ostatnich czasach
- Ciężko jednoznacznie odpowiedzieć. Dla mnie każdy Dakar jest trudny i jest dużym wyzwaniem. Wiem z doświadczenia, że teoretycznie nawet łatwiejszy odcinek może okazać się tym najgorszym. Ja w tym roku dostałem na przykład karę na stosunkowo prostym odcinku, gdyż całkowicie straciłem orientację. Dołożyłem sobie kilkadziesiąt kilometrów jazdy, metę minąłem wykończony. A miało być spokojnie...

Czym się różnił Dakar 2006 od wcześniejszych, w których miał Pan możność jechać?
- Na pewno był lepiej poukładany organizacyjnie. To niby rzecz podstawowa, ale w ubiegłym roku były duże problemy z jedzeniem, musieliśmy stać w bardzo długich kolejkach. Teraz kłopot zniknął. Na wyższym poziomie były biwaki. Trasa była trudna, ale wytyczona z głową. Jak jeden dzień był bardzo ciężki, to po nim następował łatwiejszy. Jak metę mijaliśmy o pierwszej w nocy, to start do kolejnego odcinka był odpowiednio później.
A jeśli chodzi o zmiany regulaminowe, to po raz pierwszy pewne odcinki musieliśmy pokonywać z wyłączonym GPS. Było ciężko, bo brakowało nam wzmianek w książce drogowej. Zdarzało się, że miałem jedną na 35 kilometrów. Czyli jechałem po dziewiczej pustyni i przez ten czas nie miałem ani jednego punktu odniesienia, ani jednej skały, drzewa, które nas naprowadzało we właściwą stronę. Zostawał kompas. Niektórzy przez dwie godziny, inni jeszcze więcej szukali punktu przejazdu...
Niezbyt mądre było także ograniczenie prędkości dla motocyklistów do 150 km na godzinę. My przecież rzadko przekraczamy 170. Na całej trasie, która liczy ok. 5 tys. km, zdarza się to może na 50 km, i to tylko w superłatwym terenie. Teraz mieliśmy tolerancję dziesięciokilometrową, zatem mogliśmy jechać do 160 km/h. Większość jechała blisko dopuszczalnej granicy. Czy to był dobry pomysł? Nie wiem, jeśli już mamy wolniej jeździć, to może trzeba po prostu ograniczyć pojemność motocykla.

Jak się jeździło na pustyni bez GPS? Co pomagało - doświadczenie, obycie, zmysł orientacji?
- Wszystko po kolei. Klucz polegał na dobrym czytaniu mapy, a ta umiejętność przychodzi wraz z doświadczeniem. Cały czas trzeba jechać bardzo dokładnie, rozglądać się dookoła. Wielu korzysta ze śladów, jakie zostawiają inni. Bywa to jednak zgubne, bo na etapie, na którym ja zabłądziłem, jechałem właśnie po śladach. Niestety zaprowadziły mnie nie tam, gdzie chciałem.
Gdy podróżuje się bardzo szybko, łatwo o pomyłkę - szczególnie na sawannie, gdzie jest dużo drzew. Kiedy się już przejedzie dany zakręt, człowiek zastanawia się, co zrobić - czy szukać skrótów, czy wracać, czy jechać dalej, licząc, że uda się wrócić na właściwy szlak. Czasu na decyzje nie ma dużo.

Za Panem siedem startów w Dakarze i za każdym razem meta. Jaką ma Pan receptę na skuteczność?
- Marzeniem większości startujących w tym rajdzie zawodników jest meta. Kilku jedzie po zwycięstwo, kilkunastu po miejsce w czołowej dziesiątce, piętnastce. Ja bardzo chciałem być wśród najlepszych dziesięciu, gdy z powodu kary stało się to nierealne, zrobiłem wszystko, by nie wypaść z piętnastki. Udało się. Recepta na skuteczność? Skuteczna jazda na wysokim poziomie cały czas. Jeśli ktoś do swego występu podchodzi spokojnie, z przeświadczeniem, że nie jest najważniejsze wspaniale przejechać dwa-trzy etapy, tylko dobrze cały rajd, to będzie miał wynik.
Dakar nie polega bowiem na tym, żeby rewelacyjnie rozpocząć, przekraczać granice swoich możliwości, a potem nie skończyć. Moim celem od zawsze jest meta i jak najlepsze miejsce. Aby je osiągnąć, trzeba zadbać o wiele czynników. Muszę np. dbać o swój organizm, by go nie zatruć. Nie mogę jechać tak, abym następnego dnia nie mógł wstać. Muszę dbać o sprzęt, czyli podróżować bardzo szybko, ale zarazem ustrzegając się głupiego błędu.
Dakar polega na pokorze. Jednego dnia jakiś zawodnik mnie wyprzedza, drugiego ja jego. Sztuka nie polega na tym, by szarżować, nie dać się prześcignąć.
Znakomity zawodnik i główny faworyt do zwycięstwa - Francuz Cyril Despres - miał upadek na trasie jednego z etapów. Traf chciał, że następnego dnia był najtrudniejszy i niezwykle wymagający techniczny odcinek, którzy trzeba było pokonać na stojąco. Despresa dopadł kryzys, na nim stracił wygraną.

Co dla Pana jest największym wyzwaniem na Dakarze?
- Sama jazda po pustyni, którą... uwielbiam! Na tych zawodach trzeba liczyć na samego siebie. Nie jest tak jak w rajdach samochodowych, że przejeżdża się wcześniej dany odcinek, robi notatki, a potem pilot przekazuje, z jaką jechać prędkością i na którym biegu wejść w zakręt. Na Dakarze wszystkie decyzje podejmuje kierowca, który nie wie, czy za zakrętem nie ma drzewa czy dużego kamienia. Nawet godzinna przewaga nie gwarantuje sukcesu, o czym boleśnie przekonał się Stephane Peterhansel. Francuski kierowca jechał już po pewne zwycięstwo, kiedy uderzył w drzewo, uszkodził koło i stracił pozycję.

Jest człowiek i jest maszyna - jak rozkłada się odpowiedzialność za wynik? Czy w ciągu ostatnich lat szala się przechylała?
- Nie, nadal najważniejszy jest człowiek i tak będzie zawsze. Na Dakarze trzeba współpracować z ludźmi, począwszy od mechaników, którzy najczęściej są dobrymi znajomymi. To nie jest tak, że wychodzimy po etapie z auta czy zsiadamy z motocykla, rzucamy do nich kilka słów i idziemy w swoją stronę. My śpimy w jednym namiocie, wsłuchujemy się w to, co robią, obserwujemy, jak naprawiają nasz sprzęt. Cały czas współpracujemy. Dbamy o dobrą atmosferę, bo wiemy, że oni też pokonują tysiące kilometrów.
Zawodnik jest jednak ważniejszy. Gdy wsiadam na motor i jadę, to mogę liczyć tylko na siebie. Mechanika mam na biwaku. Sam muszę naprawiać usterki, wierzyć w swoje umiejętności.

Myśli Pan już o następnym Dakarze?
- Pewnie! O całym sezonie. Mam zapewnienia od Orlenu, że w przyszłym roku ponownie pojawię się na jego trasach. Wszystko wskazuje też na to, że wystartuję w przynajmniej pięciu z ośmiu eliminacji mistrzostw świata w rajdach terenowych. Chcę powalczyć o tytuł w klasie 450 ccm. Razem z Markiem Dąbrowskim mamy zamiar zmienić nieco nasze przygotowania do kolejnego Dakaru, poświęcić się im całkowicie od listopada. A na samym Dakarze sprawić niejedną niespodziankę.

Dziękuję za rozmowę.
Piotr Skrobisz

"Nasz Dziennik" 2006-02-01

Autor: ab