Przejdź do treści
Przejdź do stopki

Poczułam zastrzyk energii

Treść

Rozmowa z Moniką Pyrek, reprezentantką Polski w skoku o tyczce

Na początku była niepewność wywołana operacją stawu skokowego, na końcu rekord życiowy, a po drodze czwarte miejsce mistrzostw świata - jaki był dla Pani miniony sezon?
- Po części udany. Jestem zadowolona szczególnie z końcówki, gdy zupełnie nieoczekiwanie udało mi się poprawić rekord życiowy. Nie żebym się go nie spodziewała, przeciwnie. Wiedziałam dobrze, że stać mnie na pokonanie poprzeczki powyżej 4,80 m, ale akurat nie liczyłam, że nastąpi to w tym konkretnym konkursie, ostatnim w sezonie. Szczerze mówiąc, nie miałam już nastroju do wysokiego skakania. Ale bardzo się cieszę, ten wynik był jak duży zastrzyk energii.

Mówi Pani - sezon po części udany. Znaczy to, że nie wszystko przebiegło po Pani myśli?
- No tak, nie zdobyłam medalu mistrzostw świata, choć byłam tak blisko. Na początku roku czwarte miejsce przyjęłabym w ciemno, bo nic nie wskazywało, że mogę być w świetnej dyspozycji. Operacja, ból, strach zrobiły swoje. A jednak pojechałam do Osaki w formie, skakałam naprawdę dobrze. Niestety, to nie wystarczyło do medalu. Przegrałam próbami, minimalnie. To zabolało. Ale od razu dodam - nie czuję się rozczarowana swoim występem. Dałam bowiem na tych zawodach z siebie wszystko i nie mogę mieć pretensji. Walczyłam do końca, nie poddawałam się. Jedynie mogę ponarzekać, że zabrakło mi odrobiny szczęścia.

A skoro już jesteśmy przy bólu - nie ukrywała Pani, że pierwsze treningi po operacji były trudne, nie brakowało obaw, lęku.
- To prawda, musiałam przełamać strach przed konkretnymi ćwiczeniami. Razem z trenerem i tak wyeliminowaliśmy sporo elementów z moich normalnych zajęć, by nie wywoływać bólu. Pod koniec sezonu on jednak wracał, nie było już praktycznie mowy o treningach, mogłam się skoncentrować tylko na zawodach. Na szczęście jakoś się to udawało. Przyznam, że im dłużej uprawia się sport, tym tego bólu jest więcej. Nie ma innego wyjścia, trzeba tę sytuację zaakceptować i przyzwyczaić się, że człowiekowi będzie już stale coś doskwierać. Taki już nasz los. Cały czas kontaktuję się z lekarzami, jestem po kolejnych badaniach, wiem po nich sporo więcej. Muszę teraz zadbać o wzmocnienie prawej stopy, w dalszym ciągu jest słabsza od lewej, to powoduje przeciążenia.

W jakiś sposób koryguje to plany przygotowawcze do nowego sezonu - olimpijskiego?
- Myślę, że nie. Oznacza jedynie dodatkowy wysiłek dla mnie. Przed i po każdym treningu będę musiała wykonywać dodatkową serię ćwiczeń wzmacniających staw.

Mistrzostwa świata, jak i cały sezon w ogóle, przyniosły ogromny rozkwit skoku o tyczce kobiet, pojawiło się kilka nowych, niezwykle groźnych rywalek.
- Takiego sezonu jeszcze nigdy w historii nie było. Mistrzostwa toczyły się na niesamowicie wysokim poziomie, nie brakowało konkursów, w których trzy-cztery zawodniczki pokonywały wysokość 4,70 m. W ostatnim mityngu w Stuttgarcie Jelena Isinbajewa, Swietłana Fieofanowa i ja skoczyłyśmy powyżej 4,80 m. To coś niesamowitego.

Isinbajewa nadal jest dominatorką, ale czuje na plecach coraz mocniej oddech konkurentek.
- Mam nadzieję. Owszem, Jelena wciąż jest na czele, lecz dystans między nią a grupą pościgową się zmniejsza. Żadna z nas nie śpi, pracuje solidnie i ma chrapkę, by świetną Rosjankę pokonać. Zwłaszcza że przed nami rok olimpijski.

A klasowych zawodniczek przybywa, rywalek do medali kluczowych imprez jest dużo więcej niż przed rokiem.
- Czy ja wiem? Niektórzy obwieszczają, że w tym roku nie wiadomo skąd pojawiła się w czołówce Amerykanka Jennifer Stuczynski, a przecież ona już wcześniej skakała bardzo dobrze. Wicemistrzostwo świata Czeszki Katerini Badurovej niby mogło zaskoczyć, ale my wiedziałyśmy, że stać ją na wiele i ma duży potencjał. Prawda jest taka, że po prostu podniósł się poziom. Dziś kilka dziewczyn stać na pokonanie 4,70 m i to bez większego problemu.

I aby myśleć o sukcesach, trzeba przesuwać granice swych możliwości, pokonywać bariery. Pamiętając o tym, chyba spadł Pani z serca kamień, gdy wreszcie przeskoczyła owe 4,80 m?
- Był to już pewien problem psychiczny, przyznaję. Frustrowałam się, gdy na treningach skakałam, i to regularnie, wyżej, a na zawodach tego nie potrafiłam zrobić. Teraz poczułam zastrzyk energii, zachętę, mobilizację do dalszej, cięższej pracy.

Jaką wysokość chciałaby Pani pokonać w przyszłym roku?
- Co najmniej 4,85. Powyżej 4,80 nie ma co marzyć o poprawianiu życiówki o 10 cm czy więcej.

Taki wynik da olimpijski medal?
- Wydaje mi się, że już 4,80 powinno dać. Ale w tym roku wszyscy twierdzili, że 4,75 bez problemów przyniesie podium w Osace. Okazało się inaczej. Dlatego do wszelkich prognoz trzeba podejść z dystansem i... po prostu skakać jak najwyżej.

Na jakie elementy będzie Pani zwracać szczególną uwagę w okresie przygotowawczym?
- Mam bez przerwy rezerwy w wysokości uchwytu, i to jest cel numer jeden na zimę. Najlepsze dziewczyny skaczą na uchwytach powyżej 4,40, ja zaledwie 4,36. Muszę to poprawić. Na pewno nie odpuszczę sezonu halowego. Jeszcze nie wiem, czy wystąpię w halowych mistrzostwach świata, ale wszystko na to wskazuje, że tak.

Dziękuję za rozmowę.
Piotr Skrobisz
"Nasz Dziennik" 2007-10-18

Autor: wa