Płynę po złoto
Treść
Rozmowa z Konradem Czerniakiem, wicemistrzem świata w pływaniu
Z mistrzostw świata w Szanghaju przywiózł Pan komplet zdobyczy: medal, rekord Polski, kwalifikację olimpijską i miejsce w klubie Polska - Londyn 2012. Jest zatem z czego się cieszyć?
- No tak, ale medal był srebrny, a mógł być złoty (śmiech). Żartuję. Faktycznie udało mi się tam zrealizować wszystkie cele, dzięki czemu nie będę musiał o nic się martwić w kontekście przygotowań do igrzysk olimpijskich.
Ten medal był Pana konkretnym celem czy bardziej marzeniem?
- Marzeniem. Celem było jak najlepsze i jak najszybsze pływanie. Na tym się koncentrowałem. Przed mistrzostwami mój trener Bartosz Kizierowski powiedział, bym potraktował je jako szansę na poprawę, wykonanie kolejnego kroku do przodu, sprawdzenie pewnych elementów w kontekście startu w Londynie.
Długa była droga do tego sukcesu?
- Bardzo długa, naznaczona ciężką pracą. Na początku nie było łatwo, bo nie zdobywałem medali, czyli tego najbardziej wymiernego i widocznego owocu pracy. Pamiętam, jak dopiero w wieku 17 lat wywalczyłem swój pierwszy krążek mistrzostw Polski juniorów, co stanowiło pewien przełom. Potem były kolejne sukcesy, większe, ale na spektakularny wynik, na arenie międzynarodowej, musiałem cierpliwie poczekać. Wiele poświęciłem, by w Szanghaju stanąć na podium, medal tam zdobyty pozwolił mi w jakimś stopniu odebrać sobie te lata wyrzeczeń. Wynagrodzić je.
Od kilku lat trenuje Pan w Hiszpanii pod okiem Bartosza Kizierowskiego. Dlaczego?
- Po liceum musiałem podjąć decyzję, co robić dalej. Nie mogłem zostać w Puławach, musiałem coś zmienić, poszukać nowych możliwości. Jedną z nich stał się wyjazd do Hiszpanii, do szkoły Bartosza Kizierowskiego. Trener przedstawił mi dokładny plan przygotowań, nakreślił, jak przez najbliższe lata wszystko może funkcjonować. Decyzja nie była łatwa, bo była z gatunku tych, które wpływają na całe życie. Zdecydowałem się jednak na wyjazd i ani przez moment tego nie żałowałem.
Jak się pracuje z Kizierowskim? Co wyróżnia jego warsztat?
- Perfekcja. Jest bardzo dokładny, ma niesamowicie czułe oko, które potrafi wychwycić najdrobniejsze nawet pomyłki i błędy. Śmieję się, że czasami aż to mnie denerwuje, bo myślę sobie, że popłynąłem idealnie, dotykam ściany w przeświadczeniu, że usłyszę same komplementy, a tu Bartosz zaczyna wyliczankę, co zrobiłem nie tak. Ale dzięki temu ciągle się rozwijam, bo przecież w sporcie na najwyższym poziomie o sukcesie decydują niuanse. Bartosz nigdy nie odpuszcza i tego samego oczekuje od swych podopiecznych. Na każdy trening przychodzi uśmiechnięty i stuprocentowo zaangażowany. Ma takie powiedzenie, że jego angaż w zajęcia jest adekwatny do angażu zawodnika. Jeśli widzi, że ktoś nie ma motywacji, obija się - postępuje dokładnie tak samo. Ale gdy dostrzega, że zawodnik chce pracować, poświęca się pływaniu w stu procentach, daje z siebie jeszcze więcej, by mu pomóc się rozwinąć.
Jest bardziej nauczycielem czy przyjacielem?
- Jednym i drugim. Na treningach jest wymagającym i surowym szkoleniowcem, który potrafi w mocnych słowach powiedzieć, o co mu chodzi, a poza nimi jest doskonałym kolegą i przyjacielem.
Pływanie jest sportem niewdzięcznym i monotonnym, przynajmniej jeśli chodzi o sam trening. Pański trener ma jakiś sposób, by z tym zerwać?
- Muszę przyznać, że od trzech lat zaskakuje mnie praktycznie na każdym treningu. Idąc na zajęcia, mniej więcej wiem, co mnie na nich spotka, ale Bartosz wymyśla tak ciekawe i nietuzinkowe ćwiczenia i zadania, że chce się je wykonywać. Faktycznie, pływanie jest monotonne, bo naszą areną pracy jest basen, tor i woda. Trenujemy sześć dni w tygodniu, dwa razy dziennie w samej tylko wodzie. Oprócz tego dochodzi siłownia i zajęcia na lądzie. Nikt jednak nikogo do niczego nie zmusza. Jeśli ktoś tego nie lubi i robi na siłę, może zrezygnować. Mnie, dla odmiany, zawsze cieszyło i sprawiało radość. A Bartosz wiele treningów przeprowadza na zasadzie zabawy, co też jest niezwykle cenne.
Ile kilometrów rocznie Pan przepływa?
- Nie liczyłem, ale w sezonie od 1500 do 1800 na pewno. Wychodzi na to, że być może więcej wtedy pływam, niż chodzę (śmiech).
Po mistrzostwach świata otrzymał Pan miesiąc wakacji, co chyba nie zdarza się zbyt często?
- Oj nie. Trener uznał, że potrzebuję odpoczynku, dłuższej chwili na relaks, by w pełni sił przystąpić do kolejnego sezonu, olimpijskiego. A jeśli chodzi o wolne, to zazwyczaj, prócz krótszych wakacji, kilka dni luzu mam tylko w święta. I tyle.
Łączy Pan sport ze studiami wychowania fizycznego na madryckim uniwersytecie. Domyślam się, że nie jest to łatwe.
- Do tego studia są po hiszpańsku. Nie ukrywam, nie jest lekko, będę musiał chyba rozciągnąć te studia w czasie, ale na pewno z nich nie zrezygnuję. Wszystko jest bowiem możliwe, do pogodzenia, a przecież nauka jest w życiu szalenie ważna. Nie można z klapkami na oczach koncentrować się tylko na sporcie, warto mieć inne zainteresowania czy odskocznię.
W Szanghaju, w finale 100 m stylem motylkowym, przegrał Pan tylko z Michaelem Phelpsem. W czym Amerykanin jest lepszy?
- Cóż, to pływak wszech czasów, trudno o lepszą wizytówkę. Na setce delfinem, bo na niej się skupmy, jest absolutnym mistrzem drugiej pięćdziesiątki. Można nieraz odnieść wrażenie, że jego rywale w pewnym momencie stają w miejscu, a on włącza wyższy bieg, przyspiesza i robi z nimi, co chce.
Fenomenem Pheplsa zajmowali się już naukowcy, wysuwają zresztą tezy, że Amerykanin jest ideałem pływaka, jeśli chodzi o budowę ciała, mięśnie, pojemność płuc, motorykę itd. Można w ogóle go pokonać?
- Można, kilku zawodników już znalazło sposób. Mimo wszystko nie jest maszyną, a człowiekiem, któremu też przytrafiają się słabsze momenty. Domyślam się jednak, że chodzi panu o to, czy ja mogę go pokonać. Wierzę w to, a wiara jest fundamentem sukcesu. Muszę oczywiście poprawić parę elementów, które choć są już na lepszym poziomie niż przykładowo rok temu, to jednak wciąż wymagają szlifu. Myślę tu o kwestiach technicznych, takich jak skok, nawrót, pływanie pod wodą i wspomniana druga pięćdziesiątka oraz dopływanie do ściany. W tym sezonie, przed mistrzostwami, praktycznie nigdy nie udało mi się kończyć rywalizacji idealnie, ten element wyszedł perfekcyjnie w finale, dzięki czemu zdobyłem medal. Myśląc o podium w Londynie, a marzę nawet o najwyższym jego stopniu, trzeba będzie popłynąć idealnie, czyściutko, bez najmniejszej pomyłki.
Ubiegłoroczny brąz mistrzostw Europy, niedawne srebro z Szanghaju potwierdziły słuszność obranej drogi, ale zapewne bardzo wzmocniły też Pana psychikę?
- W ostatnich latach faktycznie wykonałem ogromny krok do przodu, jeśli chodzi o psychikę, nastawienie, obycie na zawodach najwyższej rangi. Trenuję na sto procent, w każde zajęcia wkładam masę energii, daję z siebie wszystko i staram się przenosić góry. Taka jest bowiem droga do sukcesów. Wielu moich kolegów i koleżanek pracuje podobnie, ale nie osiąga podobnych wyników. Czemu? Bo nie mają mocnej głowy. Mówi się, że w pływaniu psychika jest połową sukcesu. Dlatego i nad tym elementem trzeba nieustannie pracować, ciągle go doskonalić i szukać nowych, skuteczniejszych rozwiązań, by do startów podchodzić z pozytywnym nastawieniem, a nie paraliżującym stresem.
W Szanghaju padły dwa rekordy świata, pierwsze po zakazie stosowania "kosmicznych" strojów. Zgadza się Pan z opinią, że miały wartość większą niż sto bitych na mistrzostwach wcześniej, tyle że w poliuretanowych kostiumach?
- Przed 1 stycznia 2010 r. na najważniejszych imprezach padał rekord za rekordem, wszyscy mieli kłopoty z ich liczeniem i tak naprawdę w pewnym momencie przestali się nimi ekscytować. Mówiono tylko o strojach, pytano, w jakim kto płynął, i tu szukano odpowiedzi na pytania, dlaczego ktoś wypadł rewelacyjnie, a ktoś inny nie. To był zwariowany czas, niemający wiele wspólnego z prawdziwą rywalizacją. Teraz wreszcie sytuacja się unormowała, każdy ma równe szanse. Czasy i miejsca stały się adekwatne do tego, jak się trenowało, a nie w jakim kostiumie się startowało.
W jakiej kondycji jest polskie pływanie? Pana medal oczywiście ucieszył, ale trudno było oprzeć się wrażeniu, że świat nam mocno uciekł.
- Spokojnie, nie dramatyzujmy. Na mistrzostwach było kilka finałów, padło kilka rekordów Polski i życiowych, a to znaczy, że praca nie poszła na marne. Paru zawodników faktycznie nie trafiło z formą, ale to się zdarza i z tego też można wyciągnąć wnioski. Cały czas dążymy do tego, by zbudować silną reprezentację, i wierzę, że to się uda. Talentów nie brakuje, pasji i zaangażowania też.
Dziękuję za rozmowę.
Piotr Skrobisz
Konrad Czerniak (ur. 11 lipca 1989 r.) - najzdolniejszy polski pływak. Srebrny medalista mistrzostw świata (2011, Szanghaj) i brązowy mistrzostw Europy (2010, Budapeszt) w wyścigu na 100 m stylem motylkowym.
Nasz Dziennik 2011-08-11
Autor: jc