Przejdź do treści
Przejdź do stopki

Platforma zakotwicza na mieliźnie

Treść

Z dr. Cezarym Mechem, ekonomistą, wiceministrem finansów w rządzie Kazimierza Marcinkiewicza, rozmawia Małgorzata Goss Alarmuje Pan, że polityka aprecjacji złotego prowadzona przez NBP, polegająca na podnoszeniu stóp procentowych powyżej poziomu w strefie euro, świadczy o braku prorozwojowej strategii dla naszego kraju. To pozbawia nas szans na znalezienie własnej niszy na rynku w ramach międzynarodowego podziału pracy... - Dodatkowo nie działamy w kierunku rozwoju gospodarki opartej na wiedzy. Jeśli sprzedajemy polskie przedsiębiorstwa podmiotom zagranicznym, to jednocześnie powodujemy odpływ wiedzy do centrali koncernu mieszczącej się w innym kraju. To dodatkowy czynnik wyludnienia Polski, tym razem z ludzi najlepiej wykształconych. - Europa się depopulizuje i ugina pod ciężarem imigracji z krajów Bliskiego Wschodu, toteż Polacy stają się bardzo atrakcyjni jako pracownicy, tyle że nie w swoim kraju, lecz gdzie indziej. Dzieje się tak dlatego, że kolejne polskie rządy nie znajdują odpowiedzi na wyzwania światowe. Tą odpowiedzią musi być znalezienie własnego miejsca w sferze gospodarki opartej na wiedzy, zwiększanie zatrudnienia, ekspansja gospodarcza. Precyzyjną strategię, jak do tego doprowadzić, przedstawiliśmy, jako grono ekspertów, jeszcze przed poprzednimi wyborami. Chodzi o głośny program gospodarczy Prawa i Sprawiedliwości, który zyskał poparcie społeczne. Niestety, poprzedni rząd po objęciu władzy odłożył ten program ad acta. Czy klucz do realizacji takiej strategii posiada rząd, czy też NBP? - Polityka pieniężna NBP musi być skorelowana z polityką gospodarczą i fiskalną rządu. Musi być wizja, której niestety nie ma. Powinna ona uwzględniać wszystkie strategiczne elementy, w tym kwestie związane z emisją gazów cieplarnianych. Otóż oprócz batalii o aprecjację juana toczy się bowiem w świecie druga - o to, kto ma prawo do jakich poziomów emisji. Zachód stara się powstrzymać ekspansję Chin przez ograniczenie im prawa do emisji. Chiny i Indie odpowiadają - nie! Nie zgadzają się na ograniczenie emisji znacząco poniżej poziomów emisji przypadających na jednego mieszkańca w krajach wysoko rozwiniętych. Wiedzą, że inaczej wcześniej czy później ich dalszy rozwój natrafi na barierę dozwolonych emisji i wtedy będą musieli nagle wskoczyć w najnowocześniejsze kosmiczne technologie produkcyjne, które są dla tych krajów nieopłacalne pod względem ekonomicznym. To się rozgrywa na naszych oczach! Nie można wykluczyć, że potęga Chin jest już tak wielka, iż nie pozwolą sobie narzucić ograniczeń. A Polska? Ostatnio zgodziliśmy się na drastyczne ograniczenie limitów emisji do 2012 roku z 30 do 20 mln ton dwutlenku węgla rocznie. Ograniczenie to pociągnie za sobą bardzo duże ograniczenie produkcji energii w kraju w sytuacji już pojawiającego się deficytu energii elektrycznej. Dzieje się to w kontekście globalnego kryzysu energetycznego, gdy Polska ma jedne z największych złóż węgla brunatnego na świecie, a górnictwo węgla kamiennego odzyskało rentowność. W tym samym czasie, jak donosi "The Economist", dzięki intensywnemu lobbingowi kanclerz Angeli Merkel i komisarza Guntera Verheugena zgodzono się na wyższe emisje CO2 ze strony Mercedesa i BMW. Co na to Polska? Gdzie jej strategia? My negocjujemy z Litwinami większy udział w ich inwestycji w elektrowni atomowej. Dlatego, powtarzam, przy obecnej polityce jako Polacy możemy mieć możliwości rozwoju, ale jako kraj - nie. Niezależnie od braku strategii gospodarczej polityka Rady Polityki Pieniężnej podnoszenia stóp procentowych jest dokładnym przeciwieństwem programu, który prezentowaliśmy. Przecież mamy inflację, trzeba ją zdusić. - Nasza inflacja z jednej strony jest inflacją podażową związaną ze wzrostem cen nośników energii i żywności, który występuje na zewnątrz, a z drugiej strony inflacją popytową związaną z tym, że doganiamy w rozwoju kraje UE, a Polacy mają alternatywę lepiej płatnej pracy poza Polską, co wywołuje wzrost płac i cen. Polska prowadzi politykę nastawioną na tani import, chcąc w ten sposób zdusić inflację. To osłabia opłacalność eksportu i wypycha zatrudnienie za granicę, powodując miliardowe straty, a przecież my tych miliardów potrzebujemy na rozwój. Ponadto polityka ta silnie kontrastuje z polityką pieniężną Czech, które utrzymują stopy procentowe poniżej stóp w euro i to mimo 5,4-procentowej inflacji. Również przystąpienie do euro nie jest, jak sądzą niektórzy, rozwiązaniem. Gdybyśmy weszli do eurostrefy - procesy inflacyjne też by występowały. W Słowenii, którą dzieli od UE mniejszy dystans, inflacja po przyjęciu euro skoczyła do 5,7 proc., w Hiszpanii inflacja sięga 4,3 proc., a przecież są to kraje strefy euro. A zatem wejście do euro nie jest gwarancją stłumienia inflacji, bo inflacja w krajach eurostrefy jest różna. Ba, wyższa inflacja w danym kraju wcale nie oznacza, że tam się źle dzieje, może po prostu mają wyższy wzrost płac. No dobrze, ale politykę niskich stóp procentowych i niskiego kursu walutowego utrudnia wysoki deficyt budżetowy, który powoduje presję inflacyjną. - Deficyt budżetowy powinien być spowodowany nakładami inwestycyjnymi na infrastrukturę produkcyjną, wtedy nie ma niebezpieczeństwa inflacji, bo te inwestycje się zwrócą. Jeśli się taki deficyt redukuje, to tak samo jak z aprecjacją czy redukcją emisji - pojawia się bariera rozwoju. To proste - jeśli nie wybudujesz portu czy drogi, nawet nie będziesz w stanie wywieźć swoich towarów za granicę. Jeśli nie stworzy się odpowiedniej infrastruktury produkcyjnej, to nawet kilkakrotnie niższe płace nie doprowadzą do powstawania inwestycji produkcyjnych w naszym kraju. U nas nie odróżnia się deficytu związanego z nakładami inwestycyjnymi od deficytu wynikającego z przejadania pieniędzy. Powtarza się też z uporem, że rokroczny deficyt powoduje lawinowe narastanie długu publicznego. Tymczasem w Polsce nie mamy wcale wysokiego długu publicznego, utrzymuje się poniżej 50 proc. PKB i wynosi nieco powyżej 500 mld złotych. Jest to kwota niska w porównaniu z innymi krajami. Straszy się społeczeństwo tym, że obsługa długu kosztuje. To przewrotne tłumaczenie. Wysokie koszty obsługi długu nie wynikają z tego, że jest on wysoki, ale z wysokości stóp procentowych ustalanych notorycznie na najwyższym poziomie w Europie. Na początku 2006 roku ekipie minister finansów Teresy Lubińskiej udało się zbić rentowność dwuletnich obligacji skarbowych poniżej 4 proc., gospodarka i społeczeństwo od razu odczuły ten pozytywny impuls. Teraz rentowność tych papierów wynosi powyżej 6 procent. W praktyce to oznacza, że za obsługę długu publicznego płacimy o połowę więcej. Zwolennicy neoliberalnej ekonomii twierdzą, że dzięki wysokim stopom procentowym do Polski napływa kapitał zagraniczny i tworzy miejsca pracy. - Napływa głównie krótkoterminowy kapitał spekulacyjny. Korzysta z wysokich stóp, realizuje zyski i wywozi je za granicę. Taki kapitał nie tworzy tutaj żadnych nowych miejsc pracy. Miejsca pracy powstają gdzie indziej. Nowe zjawiska związane z procesem globalizacji przybierają na sile w tempie geometrycznym. Destabilizacja rynków finansowych, wzrost cen surowców. Świat ogarnęła gorączka inflacji. Co jest praźródłem tych zjawisk? - Można oczywiście cofnąć się dalej, ale tak naprawdę wszystko zaczęło się od kryzysu internetowego w Stanach Zjednoczonych w kwietniu 2000 roku. Wtedy to właśnie nagle okazało się, że oczekiwania inwestorów giełdowych, dotyczące nowych technologii informatycznych, perspektyw spółek informatycznych, zysków z tych inwestycji i ich wpływu na wzrost gospodarczy, uległy załamaniu. Przełożyło się to na radykalną przecenę aktywów tych spółek, spadek ich notowań, bilionowe straty akcjonariuszy, to zaś spowodowało wyhamowanie gospodarki amerykańskiej, zmniejszenie spożycia, osłabienie konsumpcji i narastający efekt we wszystkich sferach życia. Zbiegło się to ze zmianą prezydentury w Stanach Zjednoczonych. Nowa administracja musiała udzielić odpowiedzi na to załamanie w postaci nowej strategii gospodarczej. Projekcje makroekonomiczne dotyczące globalizacji nie przewidywały takiego scenariusza. Schemat miał wyglądać mniej więcej tak: bogaty Zachód otworzy swoje rynki dla krajów rozwijających się, ustępując im pola w dziedzinie prostej produkcji, sam zaś wejdzie w sferę zaawansowanych technologii, co pozwoli mu utrzymać pozycję lidera w gospodarce światowej... - Czy jest to strategia pierwotna, czy wtórna wobec procesu globalizacji? - to pytanie pozostawiam otwarte. W każdym razie gospodarka oparta na wiedzy to koncepcja, która daje krajom Zachodu szansę funkcjonowania w sytuacji globalnej, kiedy to setki milionów ludzi żyje na bardzo wysokim poziomie, a miliardy na bardzo niskim. Jest to próba wytyczenia drogi dla krajów wysoko rozwiniętych, które poprzez edukację, osiągnięcie wyższego poziomu intelektualno-kompetencyjnego i kreatywności swoich społeczeństw mogą znaleźć dla siebie niszę pozwalającą zachować wysokie dochody. Wysoko wykształceni specjaliści są nie do zastąpienia, kreują dużą wartość dodaną, a jest to atut na tyle unikalny w świecie, że pozwala żyć na znacznie wyższym poziomie od całej reszty. Rozwój gospodarczy jest oparty tak naprawdę na wiedzy, trzeba więc tak inwestować w ludzi własnych społeczeństw, aby dostarczyć mu wyższej wiedzy, unikalnych umiejętności, które będą wyżej opłacane niż inne. Dzięki takiej strategii promuje się własny kraj, znajduje dla niego miejsce w zglobalizowanym świecie, w międzynarodowym podziale pracy. Kryzys na rynku internetowym w Stanach Zjednoczonych dał początek serii zjawisk w gospodarce amerykańskiej. Jak na nie zareagowano? - Odpowiedzią były strategiczne kroki podjęte przez administrację Busha, które - jak się wydaje - zakończyły się niepowodzeniem. Dlatego właśnie mamy dzisiaj destabilizację na światowych rynkach. W miejsce jednolitego przywództwa amerykańskiego kształtuje się wiele ośrodków przywódczych. Jakie kroki podjęła administracja Busha? - W miejsce gospodarki, która rozwija się i pędzi, opierając się na nowych technologiach, ekipa Busha zastała gospodarcze spowolnienie, które musiała w jakiś sposób zneutralizować. Podjęto cały pakiet środków zaradczych, który spowodował, że recesja okazała się jedną z krótszych w historii. Jednym z kluczowych był zwrot w kierunku nieruchomości. Nieruchomości i mieszkalnictwo miały być tą dziedziną, która przejściowo będzie napędzać gospodarkę amerykańską, aby dać jej czas na restrukturyzację i ponowne pójście w kierunku sektorów rozwojowych. Na początek silnie obniżono stopy procentowe, nawet do 1 procenta. Wizja zysków z inwestycji w nieruchomości miała pomóc Amerykanom odbudowywać straty poniesione na spółkach internetowych. Ceny nieruchomości rosły, a z drugiej strony opłacało się wziąć tani kredyt, aby w nie zainwestować. Włączono zapasowy motor, który miał napędzać przejściowo gospodarkę? - Gospodarkę, konsumpcję, zmniejszenie bezrobocia. Ludzie zaczęli inwestować w nieruchomości, budować, a jednocześnie proces ten był silnie finansowany. Przez wiele lat jeden z najprostszych biznesów polegał na tym, żeby wziąć kredyt, kupić nieruchomość i patrzyć, jak jej cena z roku na rok rośnie, i to rośnie dużo szybciej niż oprocentowanie kredytów. Mając nieruchomość, można było zaciągnąć pod nią coraz wyższy kredyt, podnosząc własną konsumpcję. Każdy stawał się bogaczem! Krach, który dzisiaj widzimy, jest odwróceniem tego pierwotnego procesu. Inwestycje w nieruchomości to tylko jeden z "zapasowych motorów". Kolejnym była polityka fiskalna. Bush obniżył podatki, a więc zostawił Amerykanom pieniądze w kieszeniach, co również rekompensowało im straty w aktywach spółek nowych technologii. Trzeci motor był związany z ekspansją wojskową i zwiększeniem wydatków na zbrojenia. Czyli inwazja w Iraku... - Jak podaje Alan Greenspan [ówczesny szef Systemu Rezerwy Federalnej Stanów Zjednoczonych, FED - przyp. red.], a był on jednym z najlepiej poinformowanych - chodziło o ropę. Można było zakładać, że będzie to wojna, której koszt potem się zwróci, bo zostaną uruchomione jedne z największych złóż ropy, wzrośnie jej podaż, cena pójdzie w dół i Ameryka uniknie problemu inflacji. Rzeczywiście, po pierwszej wojnie w Zatoce Perskiej cena ropy spadła do 11 USD za baryłkę. Potem ruszyła w górę, ale sama perspektywa upłynnienia rezerw wpływała na ograniczenie jej ceny. Stany Zjednoczone miały w tym czasie bardzo duży deficyt fiskalny (obniżone podatki, zwiększone wydatki) i słabnącą koniunkturę w związku z upadkiem perspektyw dotyczących nowych technologii. Z drugiej strony, ekspansywna polityka pieniężna (niskie stopy procentowe) napędzała budownictwo i inne gałęzie przemysłu. Ameryka pogrążyła się w "słodkim optymizmie". - Tylko zachodzi pytanie: jak to zbilansować? Bo jeśli masz więcej pieniędzy, większy deficyt itd., to jest to pusty pieniądz. Stąd zgoda administracji Busha na ekspansję chińską. Chiny okazały się tym, kto przyszedł z zewnątrz i zgodził się sfinansować Stanom Zjednoczonym przeobrażenia gospodarcze, poprzez dostarczanie Amerykanom towarów w czasie, gdy ci podwójnie się zadłużali (w ramach polityki pieniężnej i fiskalnej). I tak oto ogromny import z Chin wlał się na amerykański rynek. Chińczycy dostawali w zamian obligacje amerykańskie. Powstał jakby globalny układ bankier (Chiny) - klient (USA)? - Przede wszystkim to pokazuje, że istnieją kraje o dużych ambicjach, jak Stany Zjednoczone, które są w stanie takie operacje przeprowadzać, jeśli tego wymaga interes kraju. W przeciwieństwie do niektórych innych krajów, które nie bacząc na własny interes, zachowują się biernie... Jakie skutki przyniosła strategia ekipy Busha? - Przekonano Amerykanów, że powinni być bardziej ekspansywni, więcej wydawać, kreować koniunkturę, a z drugiej strony w ramach restrukturyzacji wewnętrznej rozpoczęto proces, który popierał zresztą Greenspan, polegający na przejściu zobowiązań kredytowych opartych na stałej stopie na stopę zmienną. Greenspan przekonywał, że można na tym dużo zarobić. Zmienna stopa wyznacza aktualną podaż pieniądza, a w tym czasie była ona bardzo niska, poniżej stałej stopy kredytu. Amerykanie w znacznym stopniu przenieśli więc kredyty na zmienną stopę i zauważali, że płacą niższe odsetki. To dodatkowo pobudziło gospodarkę w tamtym okresie. Jednocześnie w trakcie inwazji w Iraku plany amerykańskie dotyczące ropy nie wypaliły. Na dodatek Amerykanie wycofali się z krajów Zatoki Perskiej. Ceny ropy poszybowały do góry. Czyli jeden motor siadł... - Następna kwestia: Chiny to jest 1,3 mld ludzi, obok są miliardowe Indie, które wprawdzie nie odgrywają aktywnej roli, ale przyłączają się do tego, co robią Chiny. Otóż Chiny zalały świat towarami! Kiedyś podobną rolę odgrywała Japonia, ale Japonia była jednak dziesięć razy mniej ludna niż Chiny. Oddziaływanie tych ostatnich jest nieporównywalnie większe. Chińczycy dostarczali towary, brali obligacje amerykańskie, ich rezerwy rosły. Charakterystyczne, że w "The Economist" była na ostatniej stronie kolumna przedstawiająca stan rezerw walutowych krajów. Teraz jej już nie ma, w sytuacji, kiedy to tzw. kraje wschodzące od nich "pękają". I nadal bardzo szybko się rozwijają, uaktywniły setki milionów tanich pracowników. Nagle okazało się, że potrzebują zarówno więcej surowców, jak i żywności. Na rynku światowym stały się dominującym nabywcą ropy naftowej - 80 proc. przyrostu ropy naftowej nie trafia już do krajów wysoko rozwiniętych, ale do "krajów wschodzących"! Z jednej strony bogacące się kraje zaczęły zakupywać więcej żywności na swoje potrzeby, a z drugiej strony miliony hektarów ziemi uprawnej przeznaczono na produkcję upraw na biopaliwa. Zaczęła się dyskusja dotycząca juana, że jest on niedowartościowany. To jest celowa strategia Chin - zaniżony kurs walutowy? - Celowa jest niechęć do wejścia w mechanizm aprecjacji juana, bo to ograniczałoby im możliwości eksportowe. Chińczycy zauważyli, że wymuszona na Japonii przez Reagana w latach 80. aprecjacja jena radykalnie ograniczyła ekspansję tego kraju. I Chiny na to nie poszły? - Nie poszły, bo widzą skutki. W Chinach wydano masę książek opisujących, jak źle Japończycy wyszli na aprecjacji swojej waluty. Wprawdzie Japonia pozostaje krajem wysoko rozwiniętym, ale straciła impet, nie może wykorzystać potencjału wzrostu. A poprzednio rozwijała się w tempie 10 proc. PKB rocznie. Tak samo jak dzisiaj Chiny. Jak wymuszono na Japończykach politykę aprecjacji jena? - To było w efekcie negocjacji. Japończykom zagrożono, że nie otrzymają dostępu do rynku amerykańskiego, jeśli się nie zgodzą na aprecjację. Proces został przeprowadzony po cichu, a składał się z dwóch elementów. Z jednej strony Japończycy przeprowadzili skokową aprecjację jena, a z drugiej strony - kraje arabskie nie zwiększyły cen ropy naftowej w dolarach. Nie było elementu przekazującego inflację cenową, bo podaż ropy naftowej była stabilna. Można domniemywać, że dzisiaj strategia Amerykanów wobec chińskiej waluty byłaby podobna, gdyby udało się uruchomić złoża ropy w Iraku. Ceny ropy by spadły, a z drugiej strony nastąpiłaby aprecjacja juana. Chiny zaczęłyby się kotłować i zmniejszać swoje zapotrzebowanie na surowce, wzrost by u nich siadł, eksport by siadł, coraz trudniejsza byłaby sprzedaż towarów do USA, a równocześnie Amerykanie - mając tanią ropę - pobudziliby własne przedsiębiorstwa do większej produkcji, która zastąpiłaby tani import. Chiny przestałyby zagrażać gospodarczo Stanom Zjednoczonym, a z drugiej strony - Amerykanie nie mieliby inflacji. Operacja przekształcenia amerykańskiej gospodarki odbyłaby się praktycznie bez konieczności ponoszenia kosztów przez tamtejsze społeczeństwo. Reaganowi podobna operacja się udała - mimo że doprowadził do olbrzymiego deficytu handlowego i olbrzymiego deficytu fiskalnego (masowe zbrojenia), wygrał wyścig zbrojeń ze Związkiem Sowieckim. A czy za to zapłacił? Nie! Przeciwnie, Stany Zjednoczone poszły w górę, okazało się, że za pomocą tych finansowych szachów przezbroiły całą gospodarkę. Bushowi się nie udało, bo potknął się w Iraku? - Idąc tokiem opinii Greenspana: chcieliśmy uruchomić irackie złoża, ropa byłaby wtedy tania, akcjonariusze koncernów paliwowych bogaci, a tanie surowce rozwiązałyby nam ręce i moglibyśmy powiedzieć Chinom - przeprowadzacie aprecjację juana na poziomie 30 procent i równoważycie bilans handlowy albo z Europą zamkniemy przed wami nasz rynek wewnętrzny! A gdyby taki dyktat postawili Amerykanie przy drogiej ropie? - Nie mogą, bo grozi im wysoka inflacja. Chiny sprzedają amerykańskie obligacje, w efekcie dolar pikuje dalej w dół, znika import chiński, ilość towarów jest mniejsza, a ich ceny w związku z wysokimi kosztami importu surowców - lawinowo rosną. A więc musiałaby poszybować inflacja i nastąpiłyby procesy destabilizujące funkcjonowanie infrastruktury rynkowej. Dlaczego mamy obecnie destabilizację na rynku bankowym? - Na rynku amerykańskim nastąpiło jeszcze coś istotnego: otóż kredyty hipoteczne zostały przepakowane, to znaczy zadłużenie Amerykanów kupujących na kredyt domy zostało zamienione na obligacje hipoteczne i inne instrumenty pochodne. I te obligacje zostały rozproszone po całym świecie. Kupowały je fundusze inwestycyjne, banki... To była olbrzymia suma, około 900 mld USD. Dziś okazuje się, że są one warte połowę wartości nominalnej. Za amerykańskie życie na kredyt zapłacą inni? - W uproszczeniu można tak powiedzieć. W kontekście Polski - proszę mi powiedzieć, co by było, gdyby okazało się, że nasze otwarte fundusze emerytalne kupowały te instrumenty? Że za długi Amerykanów zapłaciliby polscy emeryci? A tak by zapewne było, gdybyśmy nie mieli tak krytykowanego ustawowego ograniczenia inwestycji zagranicznych OFE do 5 proc. ich aktywów... Za oceanem tymczasem nadszedł czas, gdy należało bezwzględnie wycofać się z gospodarki opartej na ekspansywnej polityce pieniężnej. Deficyt fiskalny i handlowy urósł nadmiernie, ceny ropy nie spadły, trzeba było ustabilizować politykę pieniężną. FED zaczął podnosić stopy procentowe. Wcześniej, przypomnę, zamieniono kredyty o stałym oprocentowaniu na zmienne. Nagle okazało się, że Amerykanie muszą spłacać więcej odsetek, budownictwo zaczęło siadać, spadła opłacalność, zmniejszył się popyt. To spowodowało, że ceny nieruchomości ruszyły w dół, a Amerykanie zdali sobie sprawę, że to, co mieli zabezpieczone dobrą inwestycją w postaci nieruchomości, wyparowało tak jak poprzednio w internecie. Zauważyli też, że ich zobowiązania zabezpieczone hipoteką stały się wyższe niż cena nieruchomości. Skoro tak, to przestali obsługiwać kredyty najpierw hipoteczne, później oparte na kartach kredytowych, a ostatnio zobowiązania ubezpieczeniowe (CDS). Bank przejmował nieruchomość... - Tyle że wtedy była już ona mniej warta. I tak kryzys przeniósł się do sektora bankowego? - Tak, poprzez kredyty hipoteczne. Banki wprawdzie w znacznym stopniu zdążyły już posprzedawać te zobowiązania, ale ich klienci, którzy je nabyli, stali się przez to gorszymi klientami. A więc straty i tak uderzyły w banki. I tu, proszę zauważyć - następny kontekst polski: zawsze powtarzaliśmy, że na rynku finansowym musi być klarownie, transparentnie, nadzór musi być sprawny. Okazało się, że brak tej transparentności spowodował kryzys w całym sektorze bankowym, ponieważ dzisiaj nikt nie wie, kto jakie posiada zobowiązania. Brak transparentności obrócił się przeciwko całemu rynkowi. Nikt się np. nie spodziewał, że dużymi nabywcami przepakowanych, bezwartościowych kredytów amerykańskich okażą się niemieckie banki lokalne... - My mielibyśmy ten sam problem, gdyby fundusze emerytalne mogły więcej środków lokować w zagraniczne instrumenty. Dzięki Bogu nie mają tych papierów! Następnie pojawił się problem związany z płynnością na rynku międzybankowym. W zaistniałej sytuacji bank, który udziela pożyczki innemu bankowi, nie ma pewności, że ten jest wypłacalny. Instytucje bankowe boją się pożyczać, nie znając sytuacji drugiej strony. Europejski Bank Centralny i FED rzucają na rynek międzybankowy setki miliardów, aby podnieść poziom zaufania i zwiększyć płynność sektora. W kogo kryzys uderzy najmocniej? - Cała ta wielka operacja, której źródłem była strategia pobudzenia gospodarki amerykańskiej, spowodowała, że z jednej strony - wyrósł kolos chiński, z drugiej - załamanie na rynku amerykańskim zostało zdywersyfikowane poprzez rozprzestrzenienie instrumentów finansowych na całym świecie. Chińczycy zapowiadają, że będą dywersyfikować swoje ogromne rezerwy, trzymane dotąd w dolarach amerykańskich. Trwa ucieczka od dolara. Doprowadziło to do spadku kursu amerykańskiej waluty. W efekcie uderzenie idzie również w kierunku Unii Europejskiej, bo z jednej strony - dolar amerykański spada względem euro, a więc gospodarka Wuja Sama staje się bardziej konkurencyjna wobec europejskiej, z drugiej zaś - nie ustaje presja na Unię taniego importu z Chin, jak i wypieranie Europy z innych rynków w Afryce i Ameryce Łacińskiej. Na to nakłada się wzrost cen surowców i żywności spowodowany zakupami ze strony "krajów wschodzących". Unia, ze swoją aprecjacją euro, znalazła się w kleszczach. A jak wygląda sytuacja Polski? - Polska będzie atakowana podwójnie, bo ponadto prowadzimy politykę aprecjacji złotówki względem euro. To zabierze nam miejsca pracy w kraju. Opłacalnym wyjściem staje się emigracja zarobkowa do innych krajów UE, zwłaszcza tych, które znajdą dla siebie jakąś gospodarczą niszę odporną na presję Chin i Stanów Zjednoczonych. Na przykład Niemcy, którzy produkują nowoczesne maszyny, znajdują klientów w Chinach i innych "krajach wschodzących". Sytuacja jest dynamiczna. Prosta początkowo produkcja chińska staje się coraz bardziej skomplikowana i nowoczesna. Oni także szeroko wchodzą w nowe technologie. Gdy Chiny i Indie w pełni się wyzwolą i w swym rozwoju nie będą uzależnione od technologii Zachodu, to okaże się, że na globalnym rynku Europejczyk będzie musiał bezwzględnie konkurować z Chińczykiem, który ma znacznie niższą płacę, zerową pomoc socjalną, zdrowotną, brak zabezpieczenia emerytalnego. Wynik tego starcia może być tylko jeden - będziemy musieli zejść cywilizacyjnie do ich poziomu. Pasem transmisyjnym tego procesu będą ceny surowców, żywności i zanieczyszczeń, za które będziemy musieli płacić coraz więcej, ograniczając opłacalność produkcji krajowej i ograniczając własną konsumpcję. Dziękuję za rozmowę. "Nasz Dziennik" 2008-01-19

Autor: wa