Przejdź do treści
Przejdź do stopki

Pan Bóg nade mną czuwał

Treść

- opowiada Monika Pyrek, wicemistrzyni świata w skoku o tyczce

Jak "smakuje" srebrny medal mistrzostw świata?
- Znakomicie. Jestem bardzo szczęśliwa, mimo ogromnego zmęczenia uśmiech nie schodzi z mojej twarzy. Ale nie może chyba być inaczej, skoro osiągnęłam największy sukces w swojej dotychczasowej karierze. Teraz się cieszę, a jednocześnie mam świetną zachętę do jeszcze cięższej pracy.

Dużo Panią kosztował ten su kces?
- Wiele wysiłku i to zarówno fizycznego, jak i psychicznego. Na zawodach towarzyszyła mi ogromna nerwówka. Byłam przerażona po rozgrzewce, gdyż z powodu silnego wiatru nie wykonałam jej tak, jak powinnam. Dlatego, aby nabrać pewności siebie, zaczęłam bardzo nisko, od wysokości 4,20 m. Wielka w tym zasługa trenera Wiaczesława Kaliniczenki, który mnie uspokajał, powtarzał, że cały czas wierzy w mój sukces.
A jeśli chodzi o wyrzeczenia... Cały ten rok mam niezwykle pracowity. Ukończyłam studia, obroniłam pracę magisterską. Rok temu ze względu na igrzyska wzięłam urlop dziekański, chciałam skupić się tylko i wyłącznie na sporcie. Ale nie wyszło, start nie wyglądał tak, jak oczekiwałam. Uznałam, że teraz priorytetem muszą być studia. I okazało się, że zarówno w nauce, jak i sporcie udało mi się odnieść sukces. Zastanawiam się, czy to nie jest zatem mój sposób na niego?

Po mistrzostwach świata podkreślała Pani, że z utęsknieniem czekała na ten sukces. Czy srebro z Helsinek pomogło zapomnieć o żalu i niedosycie z ateńskich igrzysk?
- Wynagrodziło żal, na pewno. Znów poczułam, jak to jest być na szczycie, a dla sportowca to wyjątkowe i ważne uczucie. Oczywiście - co chcę podkreślić - nigdy nie miałam powodów, by myśleć o sobie jako o zawodniku przegranym, przyznaję jednak, że niepowodzenie z Aten mocno mnie dotknęło.
Cieszę się bardzo, że od tylu lat udaje mi się utrzymać w czołówce, mimo tego, iż moje najlepsze wyniki aż tak znacznie się nie poprawiają. I niekiedy słyszę zarzuty, że skaczę na tym samym poziomie. Wtedy przytaczam historię naszego wspaniałego tyczkarza Tadeusza Ślusarskiego, który wcale nie osiągał nadzwyczajnych wysokości, a jednak zdobył dwa olimpijskie medale. Być może sztuka polega też na tym, by skakać równo i dobrze tam, gdzie trzeba - na najważniejszych zawodach, gdzie jest największa presja, która wielu potrafi sparaliżować.
Dzięki Helsinkom czuję się mocniejsza. Sukces pozwolił mi umocnić wiarę w siebie. Po Atenach chciałam nawet zakończyć karierę, trenerzy Kaliniczenko i Witalij Pietrow, z którym współpracuję, zapewniali mnie jednak, że jeśli zmienię sprzęt, będę mieć lepszą i stabilniejszą formę, że będę w stanie walczyć o najwyższe cele.

Podczas helsińskich mistrzostw dała się Wam mocno we znaki pogoda. Najpierw z jej powodu konkurs skoku został przeniesiony, co dla zawodnika mentalnie i psychicznie przygotowanego na start za kilka chwil musiało być sporym wyzwaniem.
- W środę, gdy według planu miały się odbyć zawody, warunki były bardzo ciężkie, ale ja paradoksalnie stwierdziłam, że moje szanse wzrastają. Trudniej było uzyskać dobrą wysokość w takich warunkach, a ja umiem skakać w deszczu. Nie byłam więc bardzo szczęśliwa, kiedy konkurs przeniesiono. Czekały mnie niezwykle ciężkie dwa dni. W urokliwych skądinąd Helsinkach było wtedy szaro, buro, pogoda była fatalna, stąd prawie cały czas spędziłam w swoim pokoju. Różne myśli chodziły mi po głowie, zaczęłam się obawiać, by nie powtórzyła się sytuacja z Aten, gdy byłam świetnie przygotowana, a jednak nie wyszło.

A potem - w piątek - podczas zawodów wiało i wiało. Jak się Pani odnalazła w tych warunkach?
- Było ciężko, ale nie wypada narzekać, bo Jelena Isinbajewa pobiła przecież rekord świata. Jednak szczerze mówiąc, wiało, i to bardzo. Byłam zaniepokojona po rozgrzewce, która nie wyszła jak należy - z powodu wiatru i obaw przed nim. Wtedy do akcji wkroczył mój trener, który podpowiedział mi takie rzeczy, na które nigdy bym sama nie wpadła. Dzięki niemu udało mi się pokonać stres, skoczyłam naprawdę dobrze. Srebrny medal to nasz wspólny sukces.

Nie bała się Pani, że o wszystkim może zadecydować przypadek, jakiś podmuch wiatru?
- Tak też się stało w mojej pierwszej próbie na 4,50 m. Na ostatnich krokach dostałam bardzo silny powiew, skok był całkowicie nieudany. Ale to były mistrzostwa świata. Musiałam się zmobilizować, bo na tej imprezie nie można się poddać, trzeba walczyć do końca. Nie ma czasu na jedno zawahanie.

Udało się Pani znieść presję. Przed mistrzostwami wielu zakładało bowiem bez wahania, że na podium wręcz muszą stanąć Jelena Isinbajewa, Anna Rogowska i Monika Pyrek. Oczekiwania były wielkie...
- Mnie presja sparaliżowała na igrzyskach. Teraz byłam mądrzejsza o doświadczenie i naukę zdobyte w Atenach. Wiedziałam, że przez cały czas muszę być skoncentrowana, że nawet na chwilę nie mogę oderwać się od konkursu. Czułam presję, ale w dużo mniejszym stopniu niż Ania. Jej było trudniej, bo w tym roku skakała świetnie, miała znakomite wyniki i wszyscy na nią liczyli. Ja startowałam niejako z drugiej pozycji. Czułam, że wysokość 4,60 m da medal, że trzeba ją pokonać niezależnie od warunków.
Miałam też trochę szczęścia, którego dotąd mi brakowało. Zwykle bowiem, jeśli tylko delikatnie nawet trącałam poprzeczkę, ona spadała. W Helsinkach przy 4,60 minimalnie ją potrąciłam, ale została na swoim miejscu. Widać Pan Bóg nade mną czuwał.

Złoty medal, już przed zawodami, zarezerwowano dla Jeleny Isinbajewej. Rosjanka faktycznie wygrała, do tego z rekordem świata. Na czym polega jej fenomen, gdzie tkwi przewaga?
- W technice. Ona jest byłą gimnastyczką i dzięki temu ma rewelacyjną koordynację ruchów. Proszę zauważyć, jak zachowuje się w momencie, gdy odwraca się na plecy i jest do góry nogami. Potrafi przy tym bardzo dobrze utrzymać się przy tyczce, wykorzystać całą jej siłę. My niestety tego jeszcze nie umiemy, choć na przykład Siergiej Bubka twierdzi, że to ja mam technikę najbliższą mężczyznom, a Jelena zmodyfikowaną. Ale ona jest po prostu fenomenalna w tym, co robi. Technicznie i fizycznie, sprawnościowo i kondycyjnie. Poza tym jest silna, zadziorna, a co najważniejsze - bawi się skakaniem i wciąż znajduje nową motywację.

Czy to nie jest deprymujące, gdy w jakiejś konkurencji bierze udział zawodniczka tak bardzo odbiegająca poziomem, wygrywająca wszystko, co jest do wygrania? Zwykle przecież, gdy startuje w jakichś zawodach, pozostałe rywalki walczą najwyżej o drugie miejsce.
- Już się do tego przyzwyczaiłyśmy. W skoku o tyczce kobiet zawsze była jakaś liderka, której reszta próbowała dorównać. Kiedyś na czele były Stacy Dragila i Swietłana Fieofanowa, teraz Jelena. Każda z nas chce z nią walczyć, jednocześnie wiemy, że jest ona pociągiem napędzającym całą konkurencję. Dzięki niej możemy startować w najpoważniejszych mityngach, przykładowo niedługo wystąpimy w Złotej Lidze w Brukseli. Jej sukcesy są też przepustką dla nas. A przy okazji pokazuje, że trzeba i można walczyć ze słabościami. I że tak naprawdę nikt nie zna możliwości człowieka.

A czego Pani brakuje, by jeszcze mocniej się zbliżyć do Rosjanki? Gdzie dostrzega Pani rezerwy?
- Po pierwsze w tym roku nie miałam jeszcze szczęścia startować w korzystnych warunkach. Mam nadzieję, że to się zmieni, może w Brukseli? A brakuje mi jeszcze trochę techniki, do tego wiary w siebie, pewności. Wiem, że jeśli na treningach regularnie pokonywać będę wysokość 4,70-4,80 m, to podobnie musi być na zawodach. Muszę się też wzmocnić ogólnie, kondycyjnie, szybkościowo, siłowo. Nad tym będziemy pracować.
Ufam teorii trenera Pietrowa, który twierdzi, że podstawą jest technika, a do niej trzeba dołączyć trochę siły, gimnastyki i szybkości, żeby stworzyć ogólną harmonię. Szkoleniowiec uważa, że jeszcze jeden rok powinnam poświęcić na ustabilizowanie techniki, a dwa na przygotowanie szybkościowe i koordynacyjne. Wtedy na olimpiadzie w Pekinie może być dobrze, a nawet bardzo dobrze.

Marzy Pani czasem o pokonaniu bariery 5 m?
- Oj, to marzenie odległe. Mam świadomość, że nie jestem jeszcze przygotowana na tę wysokość. Na pewno mogę skoczyć 4,80-4,85 m, ale do 5 trochę mi brakuje. Oczywiście wierzę, że kiedyś i tę barierę pokonam.

Dziękuję za rozmowę.
Piotr Skrobisz

"Nasz Dziennik" 2005-08-19

Autor: ab