Opowiedzieć tangiem
Treść
Zespół złamanego serca - to pojęcie medyczne na określenie jednostki chorobowej, której objawy przypominają chorobę serca zwaną "wieńcówką". Taki stan może być spowodowany silnym emocjonalnym przeżyciem, jak na przykład stratą kogoś bardzo bliskiego, kochanego. Nie musi to być śmiertelne odejście, dotyczy to również stresu wywołanego przez utratę miłości, przez porzucenie, przez rozwód itp. Klimaty, jakie niesie tango, zarówno w warstwie muzycznej (rytm, metrum), jak i fabularnej (treść, tematyka), metaforycznie można by tak właśnie nazwać: zespołem złamanego serca, wszak bohaterowie tych tangowych opowieści to często ludzie ze złamanym sercem. Zwłaszcza kobiety, bo to głównie one są porzucane, one cierpią, o ich bólu rozstania opiewają teksty tangowych piosenek. Stąd dominuje tu raczej mroczny klimat smutku. Owszem, porzuconym może być także mężczyzna, jak w tangu Petersburskiego "Ta ostatnia niedziela", ale to raczej odosobniony przykład, co wyraźnie widać w spektaklu Marty Górnickiej "Tango laboratorium".
W dzisiejszej cyborgowej cywilizacji mówienie na scenie o uczuciach w tonacji serio jest przedsięwzięciem dość ryzykownym, albowiem w silnie zdegradowanej już (przez media i sztukę) przestrzeni naszego życia taki temat z miejsca wywołuje cyniczną postawę odbiorcy, zwłaszcza młodego. Toteż Marta Górnicka, aktorka i wokalistka, by ustrzec się w swoim spektaklu przed sentymentalizmem czy nadmierną czułostkowością, od czasu do czasu bierze w nawias dystansu śpiewane przez siebie utwory, wprowadza nawet dyskretnie elementy groteski, a chwilami - jak sama przyznaje - bawi się formą tanga. Artystka stara się różnicować interpretacyjnie utwory, jednak tak, by nie zatracić istoty tanga, a zarazem, by nadać spektaklowi dramaturgię z pogranicza teatru.
"Tango laboratorium" (niezbyt udany tytuł, napuszony nieco z tym określeniem "laboratorium", które nijak ma się do tego, co na scenie) to w zasadzie recital Marty Górnickiej zrealizowany w estetyce spektaklu teatralnego. Rzecz składa się z tang Astora Piazzolli oraz współcześnie zinterpretowanych tang z lat trzydziestych ubiegłego wieku. Ułożeniem piosenek spektakl nawiązuje do historii tanga argentyńskiego, pokazując niejako przejście tej formy muzycznej, która od muzyki i tańca przedmieść i slumsów Buenos Aires awansowała do statusu muzyki artystycznej i weszła na salony świata. Stało się tak dzięki propagatorowi tanga argentyńskiego Astorowi Piazzolli.
To właśnie nieżyjący już od 1992 roku Astor Piazzolla, syn emigrantów z Włoch, kompozytor tanga argentyńskiego, wirtuoz bandeonu, zbudował filozofię tanga i rozsławił je na świecie. Odtąd argentyńskie tango wykonywano nie tylko na estradach muzyki rozrywkowej, ale i w salach filharmonii. Nie zapomnę koncertu, jaki spory czas temu miałam przyjemność oglądać i słuchać w filharmonii w Amsterdamie, w słynnej Concertgebouw, gdzie całą scenę zagarnęła dla siebie, całkowicie zdominowawszy tamtejszą orkiestrę symfoniczną, włoska diwa sceny Milva. Śpiewała właśnie tanga Astora Piazzolli. I to jak! Swoją emocją (wydawało się zupełnie niekontrolowaną), ogromną ekspresją porwała całą tę wielką widownię amsterdamskiej filharmonii. Zastanawiałam się wówczas, czy od czasu powstania Concertgebouw w 1888 roku mury tej przepięknej sali słyszały kiedykolwiek wcześniej tango argentyńskie.
Nie zamierzam porównywać spektaklu Marty Górnickiej ze spektaklem Milvy, bo przecież to dwie diametralnie różne osobowości artystyczne, dwa diametralnie różne temperamenty aktorskie i ludzkie, różne doświadczenia, różne kręgi kulturowe itd., itd. No i przede wszystkim warszawskie wykonanie ma charakter kameralny. Uważam jednak, że spektakl Marty Górnickiej mógł być prawdziwie porywający, bardziej dynamiczny i gęściej wypełniony emocją. Co najmniej dwa elementy stanęły na przeszkodzie.
Pierwszy, to sprawa reżyserii, drugi brak tańca. Marta Górnicka zanadto zaufała sobie jako reżyserce spektaklu. Tak się zazwyczaj dzieje, że kiedy artysta sam reżyseruje swój spektakl i siebie grającego w tymże przedsięwzięciu, popełnia najczęściej ten sam błąd: brak dystansu do siebie jako postaci scenicznej. Nie ma obiektywnego spojrzenia, gdyż nie widzi siebie od strony widowni. Spektakl Marty Górnickiej początkowo wciąga, przykuwa uwagę widza mocnym wejściem wokalistki, jej siłą ekspresji, czytelnym gestem, wyrazistą mimiką, interesująco pomyślanym ruchem wypełniającym przestrzeń sceny. Jednak po pewnym czasie następuje znużenie, estetyka środków wyrazu powtarza się, nowoczesna aranżacja niektórych tang przedwojennych kieruje się w stronę nieco filozoficznej refleksji, artystka próbuje wydobyć z tanga Piazzolli jego wielowarstwowość, ale brakuje odpowiednich środków wyrazu. Zmiana barwy głosu, ułożenie sylwetki, przyciemnienie świateł to za mało. Rzecz wymaga w tym miejscu skupienia ze strony widza, ale jest już on trochę znużony, tym bardziej że tempo spektaklu "siada". W tym miejscu scena aż prosi się o taniec, choćby gdzieś w tle. Tango argentyńskie bez tańca na scenie to prawie tak, jak hiszpańskie flamenco bez kastanietów. Szkoda.
A nawiasem mówiąc, pozazdrościć można Argentyńczykom i Hiszpanom. Pierwsi uznali tango argentyńskie za swoje dobro narodowe i z dumą chronią je tak, jak się chroni pamiątki narodowe. Hiszpanie podobnie traktują swoje flamenco. Oba gatunki wyrastają z korzeni ludowych. Natomiast w Polsce ośmiesza się wszystko, co ma nasz charakter, polski, narodowy. Polska młodzież o wiele lepiej zna historię krajów Unii Europejskiej aniżeli własną. Takim samym brakiem wiedzy wykazuje się wobec polskiej literatury klasycznej. Zresztą, zarówno szkoła, jak i rozmaite dziedziny sztuki, w tym teatr, formują osobowość tych młodych ludzi nie w oparciu o nasze polskie, narodowe dzieła, lecz obce. Efekt jest taki, że młodzież traktuje polski dorobek kulturalny, polskie pamiątki narodowe wstydliwie jako ciemnogród.
Temida Stankiewicz-Podhorecka
"Tango laboratorium", występuje: Marta Górnicka, aranżacja i kierownictwo muzyczne: Tomasz Filipczak, scenografia: Izabela Wądołowska, ruch sceniczny: Anna Jankowska, kostiumy: Joanna Kaczyńska, Laboratorium Dramatu, Warszawa.
"Nasz Dziennik" 2009-07-08
Autor: wa