Przejdź do treści
Przejdź do stopki

Od zwyczajów do stylu: mnisi dżentelmeni czy artyści?

Treść

Jeden z ojców, nieświadomie odnosząc się do pojęcia stylu, mawiał, że z daleka można poznać jezuitów, franciszkanów czy dominikanów, bo, jego zdaniem, są skrojeni na jedną miarę. Benedyktyni natomiast, dodawał z dumą, pozostają sobą – co można było interpretować dwuznacznie…

Kiedy mówimy o zwyczajach, być może pojawiają się w naszej pamięci nauki babci czy rodziców – dzisiaj już coraz mniej obecne, jako że wypierają je wzorce medialne. A przecież jeszcze kilka dekad temu babcia nie pozwalała jeść na ulicy, opierać łokci na stole, kazała „dygnąć” grzecznie starszej osobie, którą pozdrawialiśmy.

Tych samych kilka dekad temu w postulacie i nowicjacie klasztornym dość skrupulatnie uczono zwyczajów obowiązujących w danej wspólnocie. Oczywiście zmieniały się one, jednak były skrupulatnie zapisywane. Dla pewności dobrego ich przyswojenia w pewnym klasztorze zelator kazał postulantom przepisać je ręcznie. Nie było tego dużo, parę stron formatu A4. Bardzo pomocne było przeglądanie dawnych „zwyczajników”. W pewnym sensie pomagało ono docenić stan aktualny. I tak można się było dowiedzieć, że we wspomnianej wspólnocie dawniej mnisi wchodząc na krużganek zsuwali na głowę kaptur. Do mnicha w kapturze nie należało podchodzić, szanując ten moment skupienia, który nasunięty na głowę kaptur sugerował. Rozmawiać można było tylko w dyskretnych miejscach, nigdy idąc. Niedopuszczalne było wołanie na kogoś z daleka ani głośna rozmowa w celi. Nie można było wchodząc po schodach pokonywać na raz więcej niż jeden stopień. Nie można było siedzieć w habicie z założonymi nogami. Niedopuszczalne było jedzenie poza refektarzem. Po nieszporach można było się nieco posilić, oczywiście w refektarzu, przy stole „caritas”. Zawsze jednak na stojąco. Przed wyjściem z klasztoru i po powrocie do niego klękało się przed obrazem Matki Bożej odmawiając „Pod Twoją obronę”. A w niedzielę po sumie konwentualnej akolita roznosił po celach wodę święconą, zgodnie z rytuałem prosząc kapłanów o błogosławieństwo, podczas gdy bracia jedynie się żegnali znakiem krzyża. W refektarzu sztućce ustawiano wedle dawnych, beurońskich zapewne, prawideł: położona z prawej strony talerza łyżka pokrywała odwrócony widelec, nóż był zaraz obok, z jej lewej strony. W niedzielę świeżo wyprane, wyprasowane i wykrochmalone białe serwetki do ochrony habitów przed zabrudzeniem jedzeniem kładło się z prawej strony talerza, składając je w trójkąt równoramienny, którego dłuższy bok znajdował się na linii sztućców. Spod habitu nie powinno było widać koszuli czy kolorowych spodni lub… nagich stóp czy łydek. Do liturgii zakładało się zawsze buty pełne, oczywiście czarne. Zresztą celebracjom liturgicznym i przygotowaniom do nich towarzyszyła cała masa specjalnych zwyczajów: drobiazgi, szczegóły – pieczołowicie przekazywane i przestrzegane tworzyły klimat troski i świadczyły o powadze. Tworzyły właściwą atmosferę wspólnych działań, dając poczucie bezpieczeństwa, stałości i przynależności do tradycji, która istniała przed nami i liczy na to, że ją przekażemy następnym pokoleniom. Dla przykładu – stuły po celebracji składano podszewką na zewnątrz, by nie niszczyć cennej warstwy zewnętrznej stuły. Zegar w przedchórzu zawsze opóźniał o minutę, by dać szansę spóźnialskim. Także z racji na „względy ludzkie” dzwonek na jutrznię był dwie minuty wcześniej niż dzwoni na inne modlitwy. Wyjątkiem pozostawały Nieszpory (swego czasu o 15:00). Dzwoniono na nie 10 minut wcześniej, na pewno ze względu na Współbraci mogących mieć kłopot ze zbudzeniem się po sjeście. Za każdym zwyczajem stała jakaś przyczyna, często gubiona, niestety, przez kolejne pokolenia. Tak rodził się automatyzm zwyczajów. Wyzute bowiem z kontekstu stawały się na swój sposób bezbronnymi i nikomu już niepotrzebnymi sierotami.

Jeden z ojców, nieświadomie odnosząc się do pojęcia stylu, mawiał, że z daleka można poznać jezuitów, franciszkanów czy dominikanów, bo, jego zdaniem, są skrojeni na jedną miarę. Benedyktyni natomiast, dodawał z dumą, pozostają sobą – co można było interpretować dwuznacznie: albo że pozostają sobą, nie ulegając formacyjnemu wdrażaniu we właściwy styl, albo że styl ten doskonale zintegrowali z własną osobowością. Każdy może wybrać tu bliższą mu opcję…

Z czasem, i to nawet nie tak długim, pewne poznane i nauczone w postulacie zwyczaje dziwnym sposobem się zaczynały gdzieś gubić: to ktoś posługiwał w asyście pontyfikalnej w sandałach, to ktoś chyłkiem jadł w korytarzu jabłko, ktoś położył na półce w „przedchórzu”… kubek z jogurtem, ktoś podczas rekreacji założył nogę na nogę. Z czasem przestano też klękać przed obrazem Matki Bożej, wychodząc z klasztoru…

A jeśli się jakiemuś mnichowi zdarzyło pobyć nieco w innym klasztorze, cały misterny ethos zwyczajów po prostu musiał się rozsypać – i to nie tylko dlatego, że inne klasztory mają inne zwyczaje. Generalnie szacunek do zwyczajów upada. Wszystko staje się praktyczne i pragmatyczne. Nie ma problemu z ubraniem żółtych, skądinąd drogich butów (seria limitowana!) do habitu. Nawet mnisi z klasztorów tradycjonalistycznych imponują markowym sportowym obuwiem widocznym pod habitem. O zakładaniu nogi na nogę, najnowszych smart-watch na przegubie nie wspominając (a pomyśleć, że niecałe 20 lat temu pewien dominikanin powiedział pewnemu benedyktynowi dyskretnie rozmawiającego przez telefon komórkowy, że benedyktyn byłby ostatnim, po którym spodziewałby się komórki). Czas idzie do przodu. Nikogo nie dziwi już oficjum odmawiane ze smartfonu czy markowy plecak noszony do habitu (a dwadzieścia lat temu pewien magister nowicjatu nie pozwalał na coś takiego!). Przykłady można by mnożyć. Nie chodzi wszakże o narzekanie czy katastrofizm. Raczej o obserwację rzeczywistości i wyciągnięcie właściwych wniosków. Aby to uczynić, sięgnijmy do pojęcia, które od kilku dekad pojawia się w odniesieniu do życia benedyktyńskiego i które, być może, mogłoby nadać zwyczajom nowego znaczenia. Chodzi o pojęcie stylu.

Terminu tego używa Frédéric Debuyst OSB w opublikowanej w 1985 książce Benedyktyni. Sztuka życia. Takie podejście do monastycyzmu może zaskakiwać, ale jednak zdaje się ukazywać nowy horyzont rozumienia monastycyzmu benedyktyńskiego. Wiąże go właśnie i po prostu ze sztuką życia, do czego styl zdaje się pasować w sposób naturalny. Dla Debuysta ta sztuka życia to nic innego jak codzienność inspirowana Ewangelią tak w wymiarze indywidualnym, jak i wspólnotowym. Katalizatorem stylu jest Reguła wyznaczająca jego zasady. Jako główną z nich Debuyst wskazuje perspektywę wspólnego życia i wzajemnego, świadomego i chcianego inspirowania się współbraci starszych i młodszych, zdrowych i chorych, bardzo zapracowanych i tych, którzy nie mogą pracować. Właśnie w synchronizacji tej różnorodności powstaje styl, o którym Debuyst pisze jako o rzeczywistej harmonii czy linii duchowej rozwijającej się we właściwym sobie rytmie, gdzie „większość z wielkich tematów benedyktyńskich, jak dyskrecja, właściwa miara, pokój, wolność, ‘rozszerzenie serca’ nabierają swego właściwego sensu”. Jest to dynamizm kiełkującego nie wiadomo jak ziarna rzuconego w glebę – dyskretnego w swoim ukryciu, a przecież niezwykle skutecznego. Jest on „zadziwiająco trzeźwy, ludzki, skupiony na tym, co istotne”. Zarazem nie jest ani wielki, ani mocno zrytualizowany – zwyczajny tak, gdy chodzi o modlitwę, jak i w odniesieniu do pracy. Przenika go wrażliwość na potrzeby innych, a nade wszystko na obecność Chrystusa w całym stworzeniu. Wszystko ma swój czas i swoje miejsce, spowite klimatem gościnności i życia braterskiego, które nie są niczym innym jak personalizmem wspólnotowym i chrystologicznym, inspirowanym duchem Ewangelii. W swoim najbardziej znanym dziele Debuyst to swoje rozumienie życia benedyktyńskiego rozciąga także na monastyczną architekturę, widząc ją jako wyraz wyżej wspomnianej ewangelicznej harmonii i integracji wielości. Na tej podstawie można mówić o stylu benedyktyńskim w architekturze klasztornej, respektującej charakter i piękno pejzażu, a zarazem gościnnej dla człowieka.

Innym autorem, też zresztą benedyktyńskim, dla którego styl jawi się jako jedno z kluczowych pojęć dla dzisiejszego rozumienia i kreatywnego przeżywania chrześcijaństwa, jest Elmar Salmann OSB. Trzecia część jego pracy zatytułowanej Kroki i krajobrazy chrześcijaństwa nosi tytuł Styl. Chrześcijaństwo jako praktyka cielesna. Jeden rozdział tej części, zatytułowany Rytmy doświadczenia symboliczno-granicznego: ku pewnej teorii stylu życia chrześcijańskiego, próbuje naszkicować kierunki, w których należy szukać zrozumienia (ale i rozwijania) pojęcia stylu w kontekście teologicznym. Styl bowiem, zdaniem Salmanna, łączy mistykę i rytuał, cielesność i duchowość, refleksję i uczucie. Jest spotkaniem obecności i symbolu, życia i ideału, liturgii i doktryny, celebracji i doświadczenia. Dzięki stylowi intymność łączy się z wcieloną Prawdą, tradycja znajduje swoją aktualizację w spontaniczności, a wszystko to odbywa się w aurze pełnej wolności. Wszystko ma tu znaczenie: słowa, gesty, tekst, a nade wszystko „atmosfera”, która powstaje – przy dobrym stylu niepowtarzalna, poruszająca i przemieniająca serca. W ostatniej części przytoczonego wyżej rozdziału Salmann pisze o stylu religijności. Według niego nie istnieje religijność bez stylu. On gwarantuje, że religijność staje się faktycznym, głębokim doświadczeniem. Religijność winna zaślubić styl życia, prowadząc w ten sposób do syntonii między przeznaczeniem a wolnością, duszą a ciałem, dzięki której mistyka życia i gesty rytualne, powołanie, obowiązek i przyjemność splatają się w niepowtarzalnej konfiguracji. Jako archetyp takiej syntonii między łaską a naturą, przeznaczeniem a wolnością Salmann wskazuje postać Jezusa Chrystusa, w której prostota naturalnie łączy się z głębią, przejrzystość z tajemniczością, wyznaczając w ten sposób niepowtarzalny i niedościgniony „styl Ewangelii” – ideał, który jest nieustanną inspiracją, ale i wyzwaniem chrześcijan.

W innym, krótkim tekście noszącym znamienny tytuł Sacra morum elegantia. O ideale chrześcijańskiego gentlemana Salmann próbuje naszkicować, nie bez właściwej sobie nostalgii, praktyczny wymiar tego chrześcijańskiego stylu. Kto dzisiaj bowiem jeszcze pamięta o ideale dżentelmena? Dla kogo jest on jeszcze punktem odniesienia? Raczej jest symbolem epoki, która bezpowrotnie odeszła. I, faktycznie, takie mieć można wrażenia, przeglądając proponowaną przez Salmanna galerię wielkich „dżentelmenów” chrześcijaństwa od Klemensa Aleksandryjskiego, poprzez Rufina, Laktancjusza, Kasjodora, Piotra Czcigodnego, Anzelma, Elreda po Franciszka Salezego, Romana Guardiniego, Daga Hammarskjoelda czy Dietricha Bonhoeffera. Wedle Salmanna łączy ich przyzwoitość, dworskość i świadomość wewnętrznej siły. Są przy tym pełni taktu wobec innych osób, roztaczając wokoło aurę przyjazności i ogarniającej hojnie wszelką różnorodność miłości. Salmann nazywa ich mistrzami uważności i pedagogiki, w których odbija się w Chrystusie wcielenie szczególnej mocy wrażliwości, pobożności, troski o innych jak i zapomnienie o sobie i oddanie. Są z nim Panami i Sługami, Pasterzami, owcami i bramą, Oblubieńcami i winną latoroślą, życiem i Logosem. Nade wszystko zaś świadczą o Tajemnicy „Niewypowiedzianego”, który nas otula, przenika, kocha i jest godzien miłości, choć pozostaje niedostępny, a jednak działa, przemieniając nas w ludzi „z otwartą przyłbicą”, poszukujących owego Oblicza, Słowa i Światła, które pozwala dostrzec Prawdę tkającą pejzaż naszego życia.

Samo zaś wyrażenie Sancta (sic! Tytuły cytowanych wyżej tekstów Salmanna używają słowa sacra!) morum elegantia pochodzi z komentarza do Reguły św. Benedykta opata Maura Woltera, który zachęca, by mnisi podczas rekreacji zachowywali ową „świętą elegancję obyczajów i ów pokój, które są dziedzictwem świętego naszego Ojca Benedykta i najsłodszym zwierciadłem Aniołów i ludzi”. Te właśnie słowa posłużyły też za tytuł Księgi Pamiątkowej ofiarowanej wyżej wspomnianemu Elmarowi Salmannowi na 70-lecie urodzin: w pewnym sensie oddają one charakter jego teologii. Dlatego też przytoczyliśmy aż dwa artykuły tego autora. Dzięki nim zarysowała się jasno linia łącząca obyczaje (czy, jak to się mówi w klasztorach, „zwyczaje”) właśnie ze stylem. Bo, co tu dużo mówić, zwyczaje te są dziś coraz bardziej problematyczne. Życie płynie naprzód, zmienia się jego kontekst, w rezultacie więc zmieniają się i zwyczaje. Co z nich pozostaje? Na ile są jeszcze potrzebne, na ile coś znaczą, a na ile są tylko formą? Pojęcie stylu wydaje się je ocalać, konfigurując je w nowy sens. Analizując i rozwijając teologię stylu, można by otworzyć nowe horyzonty dla obecności monastycyzmu i chrześcijaństwa we współczesnym świecie. W wywiadzie udzielonym na zakończenie polskiego wydania swoich tekstów Salmann ujął to w następujący sposób: „Dzisiaj utraciliśmy w naszym Kościele formy stylu życia. Jest zbyt wiele stylizacji. (…) Chrześcijaństwo było przekazywane w ciągu wieków poprzez gesty stylu – rytu, życia zakonnego i rodzinnego – aby nadać życiu adekwatną formę. Dogmat i moralność są tego składnikami. Aby żyć dobrym stylem, potrzeba konwencji, wychowania określonego stosunku, uczciwości. To podstawa i składniki, ale nie substancja”. Oto skromne, lecz jak bardzo kuszące miejsce dla zakonnych zwyczajów zobaczonych z tej nowej strony: trzeba, by zostały skonfigurowane w piękny, wyrazisty i przekonujący styl – tym bardziej potrzebny, im bardziej kuleją formy i praktyka życia liturgicznego czy rodzinnego – wnosząc w ten sposób wkład w „odnowę stylistyczną” Kościoła.

Ktoś może postawić takiemu rozumowaniu zarzut „pięknoduchostwa”, który wydawałby się uzasadniony obecną sytuacją w świecie i Kościele. Stoimy przed tyloma palącymi problemami. Potrzeba konkretnych działań, bez zabawy w formy i styl! I można by się z tym zgodzić, wszakże pod warunkiem, że nie weźmie się pod uwagę obecnej sytuacji Kościoła, wiary i religijności w świecie. Na ile one jeszcze coś znaczą, pokazują to choćby wydarzenia ostatnich miesięcy związane z kryzysem pandemii i reakcją Kościoła, a także ukazującą się w niej rolą wiary. Jasne, że żyjemy w innych czasach, niż te, w których pandemie postrzegane jako kara Boska wzbudzały pobożność i nowe formy zaangażowania religijnego. Pandemia roku 2020 pokazała oderwanie działań charytatywnych od tradycyjnych, rytualnych form pobożności. Wobec zamknięcia kościołów i transmisji nabożeństw w Internecie pojawiły się pytania o dotychczasowe przeżywanie i rozumienie liturgii i wspólnoty kościelnej. Nie są to pytania łatwe i na pewno refleksja nad nimi potrwał dłużej. Trzeba jednak ten kryzys zobaczyć w kontekście obecnej sekularyzacji. To ona podmyła dotychczasowe formy i wyobrażenie o religijności i jej praktykach. Wyżej wspomniany kryzys ujawnił jedynie to, co w praktyce zaistniało już wcześniej. Dlatego pewne diagnozy postawione z racji na sekularyzację wydają się aktualne. Tak jest z propozycją Christopha Theobalda, która odwołuje się także do pojęcia stylu: Chrześcijaństwo jako styl. Pewien sposób uprawiania teologii w ponowoczesności. Czwarta część drugiego tomu tej pracy jest poświęcona bezpośrednio tezie postawionej w tytule. Autor podchodzi do tematu z perspektywy teologicznej, która – tak czy owak – winna się pojawić, jeśli rozmawiamy o monastycyzmie. Wszak ona ostatecznie określa jego sens. I właśnie w kategorii sensu i wiarygodności życia wiarą Theobald postrzega styl. Przypomina, że mówienie o Bogu dzisiaj to opowieść o Tajemnicy świata i historii. Pewne i, na swój sposób już zużyte formy religijne przestają już wystarczać. Bo wszak świat cały czas zadziwia i zaskakuje. Doświadczenie wiary winno za tym nadążać – a raczej być na tyle głębokie, aby przyjąć i odpowiednio zareagować na te dochodzące z zewnątrz wydarzenia. I w tym przypadku jedyną skuteczną opcją, oferującą skuteczną i konstruktywną syntezę, jest Ewangelia. Dobry styl jest w stanie połączyć motywy pozornie sprzeczne – i w tę stronę idzie propozycja Theobalda, próbującego wpisać chrystologię w tematy mondializacji, stworzenia i życia.

Perspektywa Theobalda jest oczywiście dużo szersza niż ta, którą przedstawia tak Salmann, jak Debuyst. Wychodzi ona daleko poza klasztorną klauzurę. Taka jest jednak dzisiaj rzeczywistość świata, który nie wierzy jak dawniej w Boga, ale obserwuje, podgląda i sam się pokazuje. Jak dobrze wiemy, w ten sposób działają media. Być zauważonym dzisiaj znaczy po prostu zaistnieć w mediach.

Jednak nasz temat to zwyczaje monastyczne. Media i monastycyzm to temat delikatny, ale szeroki i nad wyraz aktualny. Jeśli mnisi chcą być świadkami, muszą jakoś być widoczni w społeczeństwie, które skądinąd ma tyle innych rzeczy do oglądania. Z drugiej strony życie monastyczne z samej swej natury winno być ukryte. Jak to pogodzić? Zwyczaje, styl – nawet jeśli są ważne – czyż w kontekście monastycznym nie mają jedynie charakteru wewnętrznego? Do końca jednak tak nie jest: transmisje, streaming, wystąpienia medialne dotyczą dzisiaj także mnichów. I to coraz bardziej. A skoro, jak się mawia, „styl to człowiek”, jakość i uczciwość klauzurowego życia – w tym, rzecz jasna, traktowanie klasztornych obyczajów – czy chcemy tego, czy nie, wychodzi w czasie każdego „pojawienia się na zewnątrz”. To okrutne, ale i nieuniknione. Psychologia, ale i socjologia, ma o tym wiele do powiedzenia. Dlatego każdy szczegół jest ważny. Bez obsesji, ale z wolnością, hojnością, lekkością i smakiem. To jest może nowy horyzont tajemniczego benedyktyńskiego ślubu „conversatio morum” – w stronę „świętej elegancji”, która nie będzie auto-referencyjną manifestacją nostalgii czy kontestacyjnego przywiązania do niekoniecznie dobrze rozumianej tradycji, lecz pociągającym świadectwem szczęścia, które daje życie poświęcone Panu Bogu w klasztornej klauzurze piękne wyrastaniem z tak bogatej i wzruszającej tradycji. Kto wie, może to właśnie miał na myśli św. Benedykt, podając jako praktyczne kryterium wartości mnicha jego „sposób życia” to, co widać na zewnątrz, we wspólnocie. Parę przykładów: Mienie ruchome klasztoru, tj. narzędzia, szaty i różne inne przedmioty, niechaj opat powierzy braciom, do których może mieć zupełne zaufanie ze względu na ich sposób życia i postępy w cnocie. Gdy chodzi o kapłana czy kleryka chcącego dołączyć do wspólnoty:  Jeśli zaś zechce później zobowiązać się do stałości, nie godzi się odrzucać takiej prośby, tym bardziej, że w czasie, gdy mieszkał jako gość, można już było poznać jego życie. Dalej czytamy: również komuś z wyżej wspomnianych kapłanów czy kleryków ma opat prawo przydzielić miejsce wyższe, niż wynikałoby to z czasu jego wstąpienia, skoro uzna, że ich sposób życia na takie wyróżnienie zasługuje. Także o wyborze opata rozstrzygać musi wartość życia i mądrość nauki. Tak więc życie mnicha to nieustany spektakl – od nowicjatu poczynając po opata: Wszyscy nieustannie obserwują, i są obserwowani, 24 godziny na dobę, w najróżniejszych sytuacjach. To bardziej miarodajne, niż kontakt przez studio telewizyjne czy wystąpienia przygotowane przez specjalistów od PR. Niczego się nie da ukryć. Niemożliwe wręcz nie ustrzec się krytyki – jak to mówi Biblia: nikt nie jest prorokiem we własnej ojczyźnie – a tym bardziej we własnej wspólnocie.

Jaka w tym rola zwyczajów? Są kodem umożliwiającym względnie bezkonfliktowe współistnienie rozmaitych temperamentów i kultur. Mają dawać pokój i bezpieczeństwo, ale ukazują też klasę. Osoba z klasą potrafi poprzez zwyczaje wyrazić siebie jeszcze lepiej, być sobą we wspólnocie. Osoba bez klasy nie odnajdzie się w nich, będzie się z nimi męczyła, oferując w efekcie rozmaite zastępcze i najczęściej żałosne (by nie rzec karykaturalne) formy własnej osobowości. Oczywiście istnieją też urodzeni kontestatorzy zwyczajów – tym pewniejsi, im dłużej są w klasztorze. Różnica jednak między indywidualnością a indywidualizmem jest wyraźna – taka mniej więcej, jak między osobowością a …osobliwością. Kluczem do dobrego życia zwyczajami są inteligencja, wyobraźnia i kreatywność. One pozwalają zintegrować twórczo osobowość z kontekstem zwyczajów danego środowiska. A dzisiaj jest to coraz ważniejsze, bo mnicha nie uwiarygadnia już habit (zresztą coraz rzadziej noszony), lecz właśnie osobowość. Mniszy dżentelmen nie jest więc „elegancikiem” czy pięknoduchem, lecz na swój sposób wirtuozem form, którym potrafi nadać prawdziwe życie. I tutaj dochodzimy do jeszcze innej konfiguracji „zwyczajów” i „stylu”, która otwiera na tyle nowe i szerokie horyzonty, że należałoby je rozwinąć w innym miejscu.

Konfigurację tę nieco prowokacyjnie wyraziła Christine Valters-Paintner w swojej książce zatytułowanej Reguła Artysty: karmienie twej kreatywnej duszy mądrością monastyczną. Oczywiście książka ta jest bardziej poradnikiem praktycznym niż dziełem teologicznym, wyraża jednak w sobie pewne intuicje, które z ostatnich latach stają się coraz bardziej obecne w refleksji teologicznej. Valters Paintner widzi analogię pomiędzy życiem artysty i mnicha. Jej zdaniem każdy mnich jest nieco artystą, a i każdy artysta jest po trochu mnichem. Takie ujęcie odpowiada coraz śmielszej asymilacji w refleksji teologicznej takich pojęć jak ekspresja, performance, kreatywność. W ten sposób możemy spojrzeć na mnicha już nie tyle jak na dżentelmena, ale jako na artystę, co, trzeba przyznać, w dzisiejszych czasach wydaje się bardzo atrakcyjne i owocne. Zresztą performatywny wymiar monastycyzmu obecny jest od początku jego historii tak w swoistych happeningach, o których opowiadają „Apoftegmaty”, poprzez syryjskich stylitów a na rosyjskich jurodiwych kończąc. Jeśli mnich od zawsze był znakiem, element performatywności i związanej z tym ekspresji, jak i kreatywności nieodłącznie należy do jego tożsamości. Trzeba to tylko obecnie na nowo odkryć.

Jak to się ma jednak do zwyczajów, od których rozpoczęliśmy nasza refleksję? Zwyczaje monastyczne to narzędzia, środki wyrazu, ramy gwarantujące rozkwitnięcie życia. Każdy wielki artysta potrzebuje ograniczeń, by wyrazić jak najmocniej swój ideał. Stąd w sztuce zawsze obowiązywały kanony i dyscyplina, poznawana i asymilowana poprzez długie dni i lata ćwiczeń. Ta żmudna rzeczywistość ostateczne stawała się glebą, z której mogło wyrosnąć nowe piękno. Ograniczenia stymulowały inspirację i kreatywność. Były kratą, po której pnie się krzew różany. Zresztą, jak wiadomo, jednym ze znaczeń samego słowa regula jest właśnie taka krata, która pomaga wzrastać roślinom. Może dzisiaj tak właśnie należy spojrzeć na monastyczne zwyczaje – jako na pewien kod, tekst czy nawet scenariusz do odczytania i zinterpretowania poprzez ukazanie w przestrzeni performatywnej kreatywności nowych form chrześcijańskiego życia (oczywiście w formule monastycznej). Wszak, jak to zostało wspomniane powyżej, cała codzienność klasztorna do nieustanny performance, dozowany możliwościami stwarzanymi właśnie przez zwyczaje. By dobrze i owocnie funkcjonować w klauzurze, potrzebna jest, przynajmniej w części, wena artysty. Dlatego potrzebny jest szeroki dialog monastycyzmu ze sztuką. W końcu pozostaje ona chyba ostatnią wartością zorientowaną transcendentnie, która wzbudza jeszcze jakieś zainteresowanie i zaufanie. Mało tego, kształtuje postawy i sposoby odbioru rzeczywistości. Codzienna praktyka monastyczna może być tego bardzo pomocnym laboratorium. Rzecz jasna nie chodzi o żaden melanż czy „uartystycznianie” monastycyzmu, raczej o zejście do jego prowokacyjnych i kontestujących źródeł, a zarazem o inspirację, dialog, poszukiwanie sojuszników w trosce o jak najlepsze spełnienie monastycznej misji w Kościele. Czasy nie są łatwe, ale i Pan Bóg nie przestaje wspierać, podsyłając rozmaite pomoce. Wystarczy mieć oczy i serce otwarte.

Fragment z czasopisma Cenobium, które powstało w ramach Instytutu Monastycznego działającego przy Opactwie Benedyktynów w Tyńcu

Bernard Sawicki OSB – absolwent Akademii Muzycznej im. F. Chopina w Warszawie (teoria muzyki, fortepian). Od 1994 r. profes opactwa tynieckiego, gdzie w r. 2000 przyjął święcenia kapłańskie, a w latach 2005-2013 był opatem. Studiował teologię w Papieskiej Akademii Teologicznej w Krakowie oraz w Ateneum św. Anzelma w Rzymie, gdzie obecnie wykłada. Autor felietonów Selfie z Regułą. Benedyktyńskie motywy codzienności oraz innych publikacji.

Żródło: cspb.pl,

Autor: mj