Ocaliła mnie Matka Boża
Treść
Z inżynierem Eugeniuszem Trepczyńskim, cudownie ocalonym 5 sierpnia 1944 r. podczas masowej egzekucji mieszkańców Woli przez oddziały niemieckie pacyfikujące Powstanie Warszawskie, rozmawia Małgorzata Rutkowska
Do jakiej daty urodzin Pan się przyznaje?
- Przeżyłem własną śmierć, jestem więc o 20 lat młodszy, niż to wynika z metryki. A urodziłem się 1 grudnia 1924 roku.
Dzień, w którym życie zostało Panu po raz drugi darowane, to 5 sierpnia 1944 roku. Co się wtedy z Panem działo?
- W lipcu 1944 r. zachorowałem i zostałem przyjęty do Szpitala Wolskiego [obecnie Instytut Gruźlicy i Chorób Płuc - przyp. red.] w Warszawie przy ul. Płockiej. Na oddziale gruźliczym wydzielona była sala chorób wewnętrznych. Opiekowała się mną wspaniała doktor Janina Misiewicz - odwiedzam zawsze jej grób na cmentarzu na Powązkach. W szpitalu przebywałem cały czas do wybuchu Powstania. 1 sierpnia zapanował wielki entuzjazm i radość, byliśmy pewni zwycięstwa, wierząc, że Warszawa będzie wolna. Po kilku dniach zapał zaczął trochę przygasać, napływali pierwsi ranni - powstańcy i mieszkańcy Woli, w szpitalu szukali schronienia także ludzie zdrowi, mając nadzieję, że tu będzie bezpiecznie. Niestety, szybko okazało się, że Niemcy nie respektują żadnych zasad humanitarnych.
Wciąż przebywał Pan wtedy w szpitalu?
- Ponieważ byłem już rekonwalescentem, zostałem przydzielony do opieki nad rannymi. Personelu medycznego nie było za dużo, a ludzi potrzebujących pomocy wciąż przybywało. Kulminacyjnym dniem dla szpitala i osób w nim się znajdujących był 5 sierpnia. W godzinach - jak pamiętam - popołudniowych wpadła zgraja żołnierzy mówiących po rosyjsku, poubieranych w byle co, pod dowództwem oczywiście Niemców. W pierwszej chwili schowaliśmy się do swoich sal, a kto mógł, starał się uciec. Jednak szybko pojawili się Niemcy i krzycząc, wypędzili nas do holu na parterze. Staliśmy tam przez jakiś czas. Potem Niemcy kazali nam wyjść z budynku szpitala i popędzili Płocką do Górczewskiej. Skręciliśmy w lewo, dochodząc do wiaduktu kolejowego.
Jak wyglądała Wola na tym odcinku?
- Widzieliśmy makabryczne sceny. Domy przy Górczewskiej płonęły, na ulicy leżało mnóstwo ciał zamordowanych ludzi, wszędzie były porozrzucane jakieś rzeczy osobiste. Zrozumieliśmy, że Niemcy prowadzą nas na rozstrzelanie, że za chwilę podzielimy los mieszkańców Górczewskiej. W naszej grupie, liczącej blisko 300 osób, zapanowała rozpacz i trwoga, ludzie głośno się modlili. Żołdacy zapędzili nas do wnęki w nasypie wiaduktu po prawej stronie. Naprzeciwko ustawili karabiny maszynowe. Zorientowali się jednak - a może ktoś wydał im takie polecenie - że w tym miejscu trudno będzie rozstrzeliwać i przepędzili nas pod wiaduktem do obszernej szopy czy hali po lewej stronie ulicy. To były jakieś magazyny. Tam zastaliśmy już dużą grupę ludzi, w tym wiele kobiet i dzieci. Usiedliśmy na ziemi, czekając w napięciu, co się stanie. Po jakimś czasie Niemcy zaczęli wywoływać ludzi, ogłaszając, że np. potrzeba 10 lub 20 mechaników, hydraulików. "Chętni" wychodzili z szopy... Po pewnym czasie słychać było strzały. W końcu tych "chętnych" zabrakło. Przyszła kolej na nas, głównie pacjentów ze Szpitala Wolskiego i kobiety z dziećmi.
Wyszliście z powrotem na Górczewską?
- Wypędzono nas w grupie około 20 osób. Miałem na sobie tylko bieliznę szpitalną i szlafrok, żadnych innych rzeczy. Razem ze mną był mężczyzna o kulach, również wyprowadzony ze Szpitala Wolskiego. Gdy weszliśmy w ulicę Górczewską, po przejściu paru kroków zobaczyliśmy, że Niemcy rozstrzeliwują poprzednią grupę - po kilka osób wpędzano na plac znajdujący się na lekkim wzniesieniu. Górczewska była wtedy bardzo wąska, domy stały trochę wyżej, nad ulicą. W pewnym momencie mój towarzysz rzucił kule, wziął mnie pod rękę i powiedział: "Daj pyska, to już koniec, już się nie zobaczymy". Zaczął iść o własnych siłach i tak mnie prowadził. To on mnie uratował.
Miał Pan świadomość, że to ostatnie chwile życia?
- Weszliśmy na wzniesienie pod domami, które już się paliły. Po lewej stronie zobaczyłem stosy trupów. Po prawej było pusto. Tam właśnie nas skierowali. Wcześniej zobaczyłem straszną scenę - dwóch mężczyzn w białych fartuchach, zapewne lekarze, coś tłumaczyło oficerowi w mundurze niemieckim. W pewnej chwili gestapowiec wyjął pistolet, strzelił do nich dwa razy i spokojnie odszedł. Wtedy już wiedziałem, co nas czeka. Zacząłem odmawiać "Pod Twoją obronę", oddając się pod opiekę Matki Bożej. Pomyślałem również o mojej mamie, że na pewno na mnie czeka, ale na próżno...
Niemcy przystąpili do egzekucji natychmiast?
- W pewnej odległości w półkolu stali żołdacy, tacy sami, jak ci, którzy wypędzili nas ze szpitala. Usłyszałem strzały i poczułem, że mój towarzysz ciągnie mnie za sobą. Upadłem na twarz na ziemię. Kula jakby mnie drasnęła w lewą rękę. Wokół rozlegały się kolejne strzały, jęki, krzyki. Leżałem i nie wiedziałem, czy żyję, czy nie, bo nikt nie wie, jak jest po śmierci. Przecież po to strzelali, żeby mnie zabić. Straciłem trochę rachubę czasu. Nie mogę zapomnieć głosu kobiety, która prosiła: "Zabijcie najpierw moje dziecko, później mnie". Po pewnym czasie ucichła, ale dziecko kwiliło, później i ono przestało.
Wspomniał Pan, że rozstrzeliwanie odbywało się jakby na wolnym placu. To miało jakieś znaczenie?
- Tak, bo byliśmy w pewnej odległości od palącego się domu. Następne grupy już prowadzili pod ten budynek.
Co działo się po egzekucji? Czy Niemcy od razu opuścili to miejsce?
- Leżałem, nie czując żadnego bólu, tylko szum w uszach. Słyszałem, jak Niemcy chodzili i dobijali rannych. I znowu przeżyłem. Jak to można nazwać? Cud. Ponieważ modliłem się do Matki Bożej, to kto mnie uratował? Nikt inny, tylko Ona.
Jak długo leżał Pan wśród zabitych?
- Nie wiem. Gdy zrobiło się ciemno i zapadła noc, ktoś mnie zapytał: "Czy jesteś ranny?". Podniosłem głowę i zobaczyłem iście piekielny widok: palące się domy, a pod nimi stosy ciał podpalonych przez spadające głownie. W powietrzu unosił się potworny fetor. Górczewską jeździli Niemcy na motorach, ale nie wchodzili między trupy. Człowiek, który zauważył, że żyję, zaczął się czołgać. Ja za nim. Dosłownie czołgałem się po martwych ciałach, nie mogę zwłaszcza zapomnieć jednej kobiety. Leżąc, trzymała otwartą torebkę, prawdopodobnie została okradziona przez oprawców. Później żałowałem, że nie wziąłem jej dokumentów, przynajmniej rodzina by wiedziała, kiedy i gdzie zginęła. A tak pozostała anonimowa, jak większość ofiar niemieckiego ludobójstwa na Woli. Chciałem jednak jak najszybciej uciec z miejsca kaźni.
Przed siebie, byle dalej od Górczewskiej?
- Przeczołgałem się wśród trupów do muru przegradzającego podwórko między domami. Na szczęście stała tam jakaś drabina, przeszedłem więc na drugą stronę placu, gdzie leżała sterta tobołków. Znalazłem jakąś marynarkę, więc mogłem pozbyć się szpitalnego szlafroka. Koszulę jednak zostawiłem. Potem poszliśmy w stronę Ulrychowa.
Poszliśmy? Nie był więc Pan sam?
- Dołączył jakiś ksiądz, nie wiem, skąd, i pewna kobieta. Szybko jednak się rozstaliśmy, po drodze ksiądz został w kościele - prawdopodobnie na Kole, kobieta też zniknęła. Dalej szedłem już sam.
Odczuwał Pan jakieś dolegliwości związane ze zranieniem w egzekucji?
- Czułem niewielki ból w lewej ręce. Nie była to jednak rana, tylko jakby zadrapanie. Jak się okazało, kula przeznaczona dla mnie przeszła przez rękaw koszuli na wysokości serca. Do dziś widać przestrzelone miejsce w tkaninie.
Jak daleko zdołał się Pan oddalić tej nocy od Górczewskiej?
- Dotarłem do domów, gdzie mieszkali jeszcze ludzie, dopiero później ich wysiedlili. Spragnieni byli wiadomości, bo słyszeli już o masowych mordach. Zostałem u nich na noc, a rano znów pojawili się żołdacy, tacy sami jak w Szpitalu Wolskim. Krzycząc: "Raus, raus!", wypędzili wszystkich z domu. Poszedłem z tymi ludźmi, którzy mnie przenocowali. Po różnych perypetiach udało się nam dotrzeć do wsi Gać pod Warszawą, dziś to miejsce nazywa się Radiowo i jest częścią Bielan. Był to kolejny, bardzo szczęśliwy zbieg okoliczności.
Dlaczego?
- Znałem tę wieś, bo pochodziła z niej kobieta, która przynosiła nam przed wojną mleko i nabiał. Jej mąż był sołtysem, został rozstrzelany za pomoc powstańcom z Puszczy Kampinoskiej. Zostałem w tej wsi, bo na drodze spotkałem siostrę mojego kolegi Zbyszka Brzezińskiego. Chciała dać mi garnitur swego brata, bo moje odzienie wyglądało nieszczególnie. Pożegnałem więc moich współtowarzyszy i zostałem. Następnego dnia razem z gospodarzem pojechałem w pole po zboże. Wracając, zobaczyłem czekające na mnie przed domem mamę i siostrę! Trudno wyrazić naszą radość. Okazało się, że mama po wysiedleniu z Warszawy 6 sierpnia udała się do tej wsi, słusznie spodziewając się znaleźć tu dach nad głową. Czy to cudowny zbieg okoliczności, że ludzie, z którymi szedłem z Warszawy, spośród wielu dróg wybrali właśnie tę, która doprowadziła mnie do spotkania z rodziną? Jak tu nie wierzyć w Opatrzność Bożą? Dowiedziałem się też, że mama zamówiła właśnie na 5 sierpnia Mszę św. w intencji mojego wyzdrowienia w kościele na Nowolipkach, przy ul. Dzielnej.
W tej wsi udało się dotrwać do końca Powstania?
- Byliśmy tam tylko przez pewien czas. Wieś zajęli żołnierze węgierscy, którzy mieli pomagać Niemcom zdławić Powstanie, ale byli bardzo dobrze nastawieni do Polaków. Potem jednak Niemcy wysiedlili całą wieś - kobiety, mężczyzn, dzieci, pędząc nas wszystkich do kościoła św. Wojciecha na Woli.
Miał Pan wrócić w to straszne miejsce? Czy spodziewał się Pan może spotkać kogoś znajomego czy z rodziny?
- Na Woli nic już nie było ani domów, ani ludzi. Szła z nami moja mama, siostra, ciotka i jej syn. Mąż ciotki został na początku Powstania postrzelony, trafił do szpitala św. Łazarza i tam go Niemcy zamordowali. Mama nie mogła zabrać chorej babci, została z nią sąsiadka, która też ledwo chodziła. Co się z nimi stało, nie wiadomo. Mimo poszukiwań nie odnalazły się po wojnie... Nie doszliśmy jednak do kościoła. Na ulicy Wolskiej, na wielkim podwórku rozdzielono nas - osobno kobiety, osobno mężczyźni. Mamie z siostrą i ciotką udało się uciec, mnie też. Schowaliśmy się za jakąś szopę. Reszta ludzi poszła do kościoła, nie wiem, dlaczego nie chcieli uciekać. Zostali zamordowani.
Kolejna udana ucieczka... Jak dalej potoczyły się Pana losy?
- Z powrotem poszliśmy do wsi Gać, a stamtąd udaliśmy się do Mogielnicy, gdzie moja ciotka była dentystką. Tam doczekałem końca wojny. Straszne przeżycia zostawiły swoje ślady, zapadłem na ciężką chorobę płuc, długi czas leczyłem się w sanatorium. Do Warszawy wróciłem w 1946 r., "spóźniłem się", więc nie przyjęli mnie do szkoły kolejowej, a nie chciałem powtarzać roku. Ciotka namawiała mnie, bym poszedł na medycynę. Ale po przeżyciach na Woli nie mogłem patrzeć na ludzkie zwłoki. Po zrobieniu matury poszedłem więc na Politechnikę Warszawską. Pracowałem do emerytury w Instytucie Mechaniki Precyzyjnej.
Starał się Pan pamiętać, czy raczej zapomnieć to, co zdarzyło się 5 sierpnia 1944 roku?
- W nocy miałem makabryczne sny. Śniły mi się sceny, które widziałem na Górczewskiej. Nie chodziłem zresztą długo na to miejsce, nawet za bardzo nie opowiadałem o tym, co przeżyłem. Żona wiedziała, córki, potem wnuki... Dopiero od kilkunastu lat mówię o tym. Próbowałem zainteresować tą historią różne media, osoby, ale długo nie było odzewu. Nagrywano ze mną audycje radiowe, filmy, ale mijała rocznica 5 sierpnia i koniec. Cóż, można wierzyć w moją historię albo nie, nie mam żadnego dowodu poza przestrzeloną koszulą z pieczątką Szpitala Wolskiego, 7. oddział.
Koszula jest obecnie częścią ekspozycji w Muzeum Powstania Warszawskiego.
- Przechowała się u mojej mamy, po jej śmierci znów trafiła do mnie. W 2006 r. zdecydowałem się przekazać tę najcenniejszą dla mnie pamiątkę do muzeum.
Na pewno zastanawiał się Pan, dlaczego ocalał Pan podczas egzekucji.
- Miałem trochę szczęścia. Podczas okupacji przeżyłem trzy albo cztery niemieckie łapanki na ul. Towarowej, z każdej udało mi się wyjść cało. Kiedyś spóźniłem się na konspiracyjne zebranie, kolega na ulicy powiedział mi: "Nie idź tam, bo jest obława". Wyraźnie czuję, jak Ktoś mnie prowadzi przez życie. Wiem, że wszystko zawdzięczam Matce Bożej...
Warszawa to Pana rodzinne miasto?
- Jestem od pokoleń warszawiakiem, szczególnie od strony mamy. Mieszkaliśmy przy ul. Niskiej 76, w domu mojej babci. Tam dziadek Franciszek Zdort miał duży zakład kowalski, remontował wozy. Z kolei mój ojciec Piotr Trepczyński z zawodu był kopyciarzem, posiadał fabrykę kopyt szewskich. Na Niskiej mieszkaliśmy do założenia getta, potem Niemcy wyrzucili nas na "aryjską stronę". Babcia chciała być blisko domu, znalazła trzypokojowe mieszkanie na ul. Burakowskiej i tam dotrwaliśmy do Powstania Warszawskiego.
Gdyby nie choroba i pobyt w szpitalu poszedłby Pan walczyć w Powstaniu?
- Na pewno dołączyłbym do powstańców. Podczas okupacji formalnie nie należałem do Armii Krajowej, bo mój komendant z batalionu "Kiliński" nie zaprzysiągł mnie. Nosiłem korespondencję, gazetki. Komendant zginął 1 sierpnia 1944 r. koło sądów na Lesznie. Po wojnie pomagałem żonie go ekshumować.
Satysfakcjonuje Pana upamiętnienie masowych mordów na Górczewskiej?
- Przez wiele lat nikt się nie interesował tym miejscem. Później stanął skromny pomnik z tablicą informacyjną, że tu zginęło 12 tys. Polaków. W końcu wzniesiono duży krzyż. Stopniowo, już w latach 90., teren został zabudowany, w bezpośrednim sąsiedztwie pomnika znalazł się salon samochodowy. Gdy robiono wykopy pod jego fundamenty, znaleziono grubą, na prawie pół metra, warstwę prochów. Trzeba pamiętać, że po wojnie z ulic Warszawy, z katowni niemieckich zebrano 12 ton popiołów ze spalonych ludzi. Niemcy w ten sposób zacierali ślady swoich zbrodni. Z ul. Górczewskiej zbierał te prochy mój kolega, Niemcy wcielili go do specjalnego komanda. Dziś chcą przenieść pomnik na Górczewskiej w inne miejsce, bo salon musi się rozbudować... Trzeba zrobić wszystko, żeby do tego nie doszło.
Gdy kamienie przestaną mówić, a wcześniej odejdą świadkowie, pamięć wygaśnie... W tym roku przyjdzie Pan pod pomnik 5 sierpnia?
- Na pewno. O godz. 17.00 ks. abp Kazimierz Nycz w kościele św. Wojciecha odprawi Mszę Świętą w intencji zamordowanych mieszkańców Woli. Jak co roku odbędzie się też spotkanie w Instytucie Gruźlicy i Chorób Płuc. Będę uczestniczył w tych uroczystościach.
Dziękuję za rozmowę.
"Nasz Dziennik" 2009-08-01
Autor: wa