Przejdź do treści
Przejdź do stopki

Obama wygrał, bo był anty-Bushem

Treść

Z amerykanistą Bogdanem Szklarskim, profesorem Ośrodka Studiów Amerykańskich Uniwersytetu Warszawskiego, rozmawia Anna Wiejak

Dlaczego Amerykanie zdecydowali się na Baracka Obamę? Czy to nie był akt desperacji, wynikający z obecnej sytuacji w Stanach Zjednoczonych?
- Nie. O akcie desperacji moglibyśmy mówić, gdyby z drugiej strony był kandydat, który nie kwalifikuje się na urząd. Myślę, że to jest akt wiary. Amerykanie wybrali wiarę i optymizm, aczkolwiek mają dość mieszane uczucia, bo z jednej strony uważają, że sprawy w gospodarce idą w złą stronę, że sytuacja jest zła, mają nadzieję, że będzie lepiej, ale jednocześnie zarówno wyborcy McCaina, jak i wyborcy Obamy są przekonani, że ich kandydat podniósłby podatki. Barack Obama daje nadzieję na to, że jednak będzie optymistyczny scenariusz, a nie pesymistyczny, co nie znajduje szczególnie oparcia w jakichś merytorycznych kwestiach. Nie ma w jego programie politycznym, a szczególnie gospodarczym jakichś rewelacji, które przekonałyby nas, że rzeczywiście ta zmiana na lepsze nastąpi. Jest wola. Ten entuzjazm Barack Obama powinien umiejętnie wykorzystać. Po tym poznamy przywódcę, czy będzie on w stanie skanalizować to poparcie, które uzyskał, i tę więź, która powstała między nim a jego wyborcami i również tymi, którzy głosowali na McCaina. Oni w sumie nie odbiegali osobowościowo od siebie - McCain też był takim ciekawym, innym kandydatem.

Ale był kojarzony z obecnie rządzącym prezydentem...
- To, że był kojarzony, to jest taktyka polityczna, która spowodowała, że została mu przypięta łatka bycia współpracownikiem Busha. Pokazywano, ile procent głosowań było podobnych do głosowań neokonserwatystów i stronników Busha. Słabością kampanii McCaina było to, że on się od tego nie potrafił zdystansować, a jednocześnie w zasadzie nie mógł się zdystansować, bo musiał pilnować twardej bazy republikańskiej, przypominać wyborcom, że będzie strażnikiem wartości. Nie mógł postąpić inaczej, gdyż istniała groźba, że baza twarda nie zagłosuje w ogóle, stwierdziwszy, że im taki kandydat, który reprezentuje wartości w sposób niedoskonały, nie jest potrzebny i lepiej poczekać, przegrupować się, znaleźć odpowiedniego kandydata i za cztery czy osiem lat ruszyć do boju.

W jaki sposób, Pana zdaniem, Obama zmieni Amerykę?
- Obydwaj kandydaci składali obietnice dość ogólnikowe, sprowadzające się do tego, że będzie lepiej i w każdej sferze nastąpi jakaś reforma. Teraz jest czas przełożenia tego na konkrety. Jak? Tego on zapewne sam jeszcze nie wie. Najpierw z pewnością dojdzie do dyskusji z ludźmi, których będzie chciał mianować do swojej administracji i dopiero się wykluje ten plan. Kiedy w 1932 roku prezydent Franklin Delano Roosevelt doszedł do władzy, to też nie miał zielonego pojęcia, jak będzie wyglądała polityka reform i budowania nadziei. Wiedział natomiast, że będzie musiał psychicznie podbudować Amerykę. To Barack Obama również wie. Konkrety pojawiły się w działaniu i wyszedł z tego nowy ład, który zdefiniował amerykańską politykę, a w dniu wyborów nie było tego zwiastunów.

Dziękuję za rozmowę.
"Nasz Dziennik" 2008-11-06

Autor: wa