O Justynie, co nigdy się nie poddaje
Treść
Choć Justyna Kowalczyk przyzwyczaiła już do wielkich zwycięstw i wielkich sukcesów, styl, w jakim triumfowała w cyklu Tour de Ski, raz jeszcze zadziwił i zachwycił. W ciągu kilkunastu dni rywalizacji w wyjątkowo wymagających i prestiżowych zawodach pobiła kolejne rekordy i zanotowała kolejne wpisy na kartach historii. Uczyniła tak, choć nie uchodziła za faworytkę, a podczas zmagań musiała uważać nie tylko na rywalki, ale i na kontuzjowane kolano.
Tour de Ski to najtrudniejsza i najbardziej wyczerpująca impreza w biegach narciarskich. Osiem albo dziewięć - jak w ostatniej edycji - startów w dziesięć lub jedenaście dni, wszystkie wyczerpujące, na najwyższym poziomie koncentracji. Z finałem, który może powalić nawet najmocniejszego, tylko dla orłów, wyjątkowych pod względem siły nie tylko fizycznej, ale i psychicznej. Kowalczyk jest w niej prawdziwą mistrzynią. Z sześciu dotychczas rozegranych edycji wygrała aż trzy. Wszystkie w stylu budzącym największy podziw i uznanie. W debiucie, w sezonie 2006/2007, zajęła jedenaste miejsce. Rok później była już siódma, potem czwarta. Od sezonu 2009/2010 jest niepokonana i bije rekordy, których pewnie długo nikt nie poprawi. A może nie poprawi w ogóle.
Pierwszy sukces uważa za najcenniejszy. O końcowe zwycięstwo rywalizowało wówczas kilka zawodniczek, dość powiedzieć, że koszulkę liderki odbierały sobie Polka, Słowenka Petra Majdić, Włoszki Arianna Follis i Marianna Longa. - Przyznam, że było to trudne do wytrzymania - wspominała Kowalczyk. Przed przedostatnim biegiem, na 10 km stylem klasycznym, to nasza reprezentantka znajdowała się na czele. Ów start jej jednak kompletnie nie wyszedł, spadła na drugą pozycję, ponad 30 s za Majdić. Strata wydawała się ogromna, ale zawodniczki czekał jeszcze podbieg pod Alpe Cermis. Szalona próba dla najbardziej wytrwałych, biegnąca w górę stoku zjazdowego. Sprowadzająca na ziemię najbardziej pewnych siebie i krążących w chmurach. Słoweńska specjalistka od sprintów nie dała rady, a Polka pofrunęła jak na skrzydłach. Uzyskała czas lepszy od Majdić o prawie minutę i w wielkim stylu odniosła końcowe zwycięstwo.
Rok później wszystko poszło jak z płatka. To oczywiście gigantyczne uproszczenie, bo Kowalczyk sukces kosztował tyle samo pracy i potu, ale tym razem ani przez moment nie był on zagrożony. Rozpoczęła od zwycięstwa w prologu, potem nie dała rywalkom szans w zmaganiach na 10 km klasykiem i zdobyła bezpieczną przewagę, gwarantującą spokój. - Byłam wtedy faworytką i jakoś zniosłam tę rolę - powiedziała. Drugą na mecie Norweżkę Therese Johaug wyprzedziła aż o 1.21,5 minuty. Nigdy wcześniej i nigdy później różnica między dwoma najlepszymi zawodniczkami nie była tak duża. Wtedy jednak na starcie zabrakło Bjoergen, od pewnego czasu omijającej Tour de Ski szerokim łukiem. Część komentatorów próbowała zatem pomniejszać sukces naszej reprezentantki, wysuwając tezę, że pomogła jej nieobecność Norweżki. Faktem jest, że w ubiegłym sezonie, choć to Polka zdobyła Kryształową Kulę, przegrywała rywalizację z urodzoną w Trondheim zawodniczką. Kowalczyk takie uwagi zbywała uśmiechem, ale na jej ambicję działały pobudzająco.
Od pewnego czasu nie ma bowiem dla naszej biegaczki lepszego czynnika mobilizującego niż wielka rywalka z Norwegii. Między paniami zaczęło iskrzyć w okolicach igrzysk w Vancouver, gdy Polka zwróciła uwagę na przyjmowany przez Bjoergen środek znajdujący się na liście substancji zakazanych. Norweżka odpowiedziała ostro, tłumacząc się astmą, ale nagle okazało się, że wśród biegaczek jest mnóstwo osób chorujących na tę przypadłość. Od tego czasu walka obu zawodniczek nabrała dodatkowych rumieńców i podtekstów. Kowalczyk przy różnych okazjach dawała do zrozumienia, że biegaczka zdrowa już na starcie znajduje się w trudniejszym położeniu od tej chorej (albo raczej "chorej"), a Bjoergen nigdy nie zapomniała oskarżeń o doping. W poprzednim sezonie w polsko-norweskiej rywalizacji częściej górą była Marit. Przyznawała to nawet Kowalczyk, która sięgnęła przecież po Kryształową Kulę. - Zbyt często zajmowałam drugie miejsca - opowiadała. Także początek obecnego "rozdania" zapowiadał dominację Bjoergen. Norweżka wygrywała bieg za biegiem, a nasza reprezentantka plasowała się poza podium. Pozostała jednak cierpliwa, podobnie jak trener Aleksander Wierietielny, spokojnie tłumaczący, że wielka forma nadejdzie w odpowiednim miejscu i czasie. I nadeszła.
Szósta edycja Tour de Ski tak naprawdę była wielkim celem Bjoergen. Już kilka miesięcy temu to ogłosiła, deklarując, że interesować ją będzie tylko i wyłącznie zwycięstwo. Uchodziła za faworytkę, zdecydowaną. Prasa w jej ojczyźnie była pewna sukcesu, ba, dominowało w niej zdanie, że przed ostatnim etapem cyklu będzie miała nad Polką... sześć minut przewagi. Tyle że już na samym początku Kowalczyk ją zdeklasowała, wygrywając prolog, bieg na 10 km klasykiem i sprint takąż techniką. Norweskie media były w szoku, a część z nich zaczęła się zastanawiać, czy aby Marit zdoła podnieść się psychicznie. Zdołała. Dzięki temu jej rywalizacja z Polką do samego końca porywała. Do ostatniego, niedzielnego biegu pod Alpe Cermis obie wspaniałe rywalki zgromadziły na kontach po cztery wygrane starty. Dzieliła je różnica siedmiu sekund, czyli tyle, co nic. Ale to Kowalczyk przywdziała szaty faworytki. - Rywalizacja pod Alpe Cermis wiąże się z bólem, cierpieniem i kryzysami, jakie się przeżywa. Justyna miała okazję je przezwyciężać pięć razy, więc wie, jak to robić. Marit tylko raz, zatem tego doświadczenia jej zabraknie - przypuszczała przed zawodami Majdić. I nie pomyliła się. Kowalczyk zdeklasowała Bjoergen, odbierając jej resztki złudzeń. Na morderczym podbiegu zachowała siły na... bieg właściwy (większość zawodniczek po prostu szła do przodu) oraz uśmiech. Podczas gdy Norweżka straszliwie cierpiała, mistrzyni z Kasiny Wielkiej pędziła po trzeci z rzędu triumf. Nikt i nic jej nie zatrzymało. - W tym roku po prostu biegałam znakomicie - tak wyjaśniła tajemnicę swojego sukcesu i w tych słowach kryła się cała prawda.
Kowalczyk przystąpiła do rywalizacji perfekcyjnie przygotowana. To akurat nie powinno dziwić, bo razem z trenerem Wierietielnym tworzą wyjątkowy duet, który można obstawiać w ciemno. W każdym z dziewięciu startów pobiegła doskonale, mądrze taktycznie, prawie zawsze wybierając optymalne warianty. - Mam do siebie pretensje tylko o 3 km klasykiem w Toblach, w którym dałam się ponieść nerwom - przyznała. Wygrała cztery etapy, w czterech była druga, w jednym trzecia. To niesamowite dokonania, których długo nikt nie pobije. Co ciekawe, sama była najbardziej zadowolona z teoretycznie... najsłabszego swojego występu. Sprintu w Toblach, zakończonego na najniższym stopniu podium. - To nigdy nie była moja konkurencja i bałam się, że mogę na niej dużo stracić do Marit. Gdyby tak się stało, gdybyśmy razem nie wybiegły na 15 km, rywalizacja mogłaby się potoczyć zupełnie inaczej - powiedziała.
W Tour de Ski 2011/2012 Kowalczyk ustanowiła kilka rekordów. Jako pierwsza wygrała tę imprezę po raz trzeci, jako pierwsza, co oczywiste, trzeci raz z rzędu. Jako pierwsza każdy z etapów zakończyła na podium. Wygranych etapów, łącznie, zgromadziła na koncie już dziesięć, co też jest rekordem. - Justyna była dla mnie zbyt mocna - szczerze przyznała Bjoergen, wielka pokonana. Co ciekawe, na konferencji prasowej podsumowującej zmagania Polka z Norweżką wymieniały uśmiechy, żartowały i życzyły sobie nawzajem rychłego powrotu do zdrowia. Wielu przyjęło to jako ocieplenie wzajemnych stosunków.
Co dalej? W lutym naszą mistrzynię czekają historyczne zawody Pucharu Świata w Szklarskiej Porębie. Chce je wygrać. Do zdobycia pozostaje kolejna Kryształowa Kula. Kowalczyk ma ich w kolekcji już trzy, marzy o czwartej, ale taki też jest cel Bjoergen. Na razie bliżej znajduje się Norweżka, która w klasyfikacji PŚ zgromadziła 102 punkty więcej. - Sporo, będzie ciężko, ale ja się nigdy nie poddaję - podsumowała Kowalczyk.
Piotr Skrobisz
Nasz Dziennik Wtorek, 10 stycznia 2012, Nr 7 (4242)
Autor: au