Przejdź do treści
Przejdź do stopki

Niemcy i Francja przepchnęły "swojego"

Treść

Choć traktat lizboński precyzuje sposób wybierania przewodniczącego Rady Europejskiej jako dokonywany przez członków tego gremium, w rzeczywistości cała procedura sprowadza się bardziej do zakulisowych rozmów o nieformalnym charakterze niż do rzeczywistej kolegialnej selekcji wśród najlepszych. Nie inaczej jest w kwestii wyłaniania wysokiego przedstawiciela Unii Europejskiej do spraw zagranicznych i polityki bezpieczeństwa. Politycy w kuluarach licytują się, próbując przepchnąć wygodnego dla siebie kandydata.
Liderzy państw Unii Europejskiej spotkali się w ramach dwudniowego szczytu w Brukseli, aby wyłonić pierwszego w historii tej wspólnoty przewodniczącego Rady Europejskiej zwanego "prezydentem UE" oraz wysokiego przedstawiciela ds. polityki zagranicznej. Przedstawiciele całej dwudziestki siódemki, głównie szefowie rządów, a w przypadku Francji i Cypru - prezydenci, którzy przybyli do stolicy Belgii, byli podzieleni co do propozycji obsady tych dwóch nowych stanowisk.
Nie ma pewniaków
Do któregoś momentu "pewniakiem" do objęcia fotela "prezydenta UE" pozostawał były premier Wielkiej Brytanii Tony Blair. Jednakże, jak podkreślali europejscy politycy, dwa nadające ton Unii Europejskiej państwa, czyli Francja i Niemcy, domagały się, by była to mniej "charyzmatyczna" osobowość, która nie przyćmiewałaby kanclerz Angeli Merkel i Nicolasa Sarkozy'ego. Wobec tego na czoło listy kandydatów wysunął się premier Belgii Herman Van Rompuy. Niemcy zaprzeczały, jakoby oficjalnie go popierały, czemu z kolei przeczyły twierdzenia niemieckiego ambasadora w Belgii. Reinhard Bettzuege deklarował bowiem, że Bruksela otrzymała takie gwarancje z Berlina. - Niemiecki rząd opowiada się za premierem Van Rompuyem, i jeśli jego kandydatura przepadnie, to nie z winy Berlina - miał powiedzieć Bettzuege belgijskiej gazecie "De Morgen". Niemieckie władze twierdziły, iż wypowiedź dyplomaty została źle zinterpretowana i wezwały dziennik do sprostowania doniesień. Mówiono, że belgijskiego polityka nie poprze z całą pewnością Wielka Brytania. Nie tylko ze względu na posiadanie swojego kandydata (Tony'ego Blaira), którego obecny premier nazwał "idealnym kandydatem", lecz także z uwagi na ostatnie wypowiedzi Van Rompuya. Stwierdził on bowiem, że Turcja nigdy nie będzie częścią Europy, co wyjątkowo nie spodobało się brytyjskiemu rządowi wspierającemu tureckie starania o członkostwo w UE. Zdaniem części polityków, takie zakulisowe rozmowy i niejasne ustalenia są sprzeczne z ideą demokracji i szkodzą wizerunkowi Unii. - Wydaje mi się, że jest to na tyle poważna decyzja, iż powinna się odbywać bardzo transparentnie. Jeżeli ktoś traktuje Europę poważnie, i tak samo traktuje to, co mówił przez tyle miesięcy, nie powinno być dla niego dyshonorem zaprezentować swój program, zwłaszcza dla tych polityków, którzy myślą o sobie w kategoriach przywódców europejskich - mówił w rozmowie z "Naszym Dziennikiem" europoseł PiS Paweł Kowal (Europejscy Konserwatyści i Reformatorzy).
Szczyt rozpoczęła wspólna kolacja liderów Wspólnoty. Dopiero po niej politycy zasiedli do stołu negocjacyjnego. Rozmowy podzielono na dwa etapy. Najpierw prezentowano kandydatów z większych państw UE, później zaś z mniejszych krajów. Jeszcze przed rozpoczęciem głównych negocjacji zawarta została nieformalna umowa, że jeden z nowo wybranych polityków będzie reprezentował światopogląd centroprawicowy (najprawdopodobniej prezydent), zaś drugi centrolewicowy (wysoki przedstawiciel). Także te ustalenia, zdaniem komentatorów brytyjskiej BBC, osłabiają szansę Tony'ego Blaira na przewodniczenie Radzie.
Szwedzi chcieli to "przepracować" w nocy
Przedstawiciele Szwecji sprawującej obecnie prezydencję w Unii mieli nadzieję, że szczyt przyniesie porozumienie i zaowocuje wyłonieniem dwóch kluczowych nazwisk. Jeszcze do południa szwedzki premier Fredrik Reinfeldt mówił, że to porozumienie uda się osiągnąć, lecz, jak dodał, może to nastąpić dosłownie w ostatnich godzinach szczytu, być może nawet na trzy godziny przed jego zakończeniem. Reinfeldt twierdził, że ewentualne nieosiągnięcie konsensusu uwypukli podziały istniejące wewnątrz UE i znacznie utrudni wypełnienie głównych celów prezydencji. - Potrzebuję oczywiście współpracy moich kolegów, aby spróbować przebrnąć przez to dzisiejszej nocy - mówił szef szwedzkiego rządu jeszcze przed rozpoczęciem szczytu. - Czy potrzebujemy tych nazwisk już dziś w nocy? Cóż, nie wiem. Może to zająć kilka godzin, może to zająć całą noc - dodawał.
Do wczorajszego wieczoru w grze wciąż pozostawało pięć nazwisk pretendentów do objęcia fotela przewodniczącego Rady. Oprócz Tony'ego Blaira i Hermana Van Rompuya liczyli się także: duński premier Jan Peter Balkenende, szef rządu Luksemburga Jean-Claude Juncke oraz była prezydent Łotwy Vaira Vike-Freiberga.
Pięciu kandydatów było również na szefa unijnej dyplomacji. Co ciekawe, część polityków właśnie na tym stanowisku chętniej widziałaby Tony'ego Blaira. Choć sam były brytyjski premier podkreślał, że nie widzi siebie w tej roli, to jednak nie wykluczał takiej ewentualności. W tym kontekście padało też nazwisko innego Brytyjczyka, byłego szefa dyplomacji Davida Milibanda, choć on sam twierdził, że nie aspiruje do tej funkcji. Mimo sprzeciwu państw środkowoeuropejskich ze względu na komunistyczną przeszłość kandydata pod uwagę brano też byłego premiera Włoch Massimo D'Alema. Na liście znajdowali się także: Brytyjka, unijny komisarz handlu baronessa Catherine Ashton i inny reprezentant KE Fin Olli Rehn.
Po godzinie 19.00 "Le Monde" podał nieoficjalną informację, że jest zgoda na objęcie przez premiera Belgii fotela "prezydenta UE". Gazeta poinformowała również, że unijni przywódcy zgodzili się też, aby dyplomacją pokierowała baronessa Ashton. Godzinę później informację potwierdzono oficjalnie.
Łukasz Sianożęcki
"Nasz Dziennik" 2009-11-20

Autor: wa

Tagi: unia europejska prezydent