Przejdź do treści
Przejdź do stopki

Niemcy chcą chipować dzieci

Treść

Na chipowanie wszystkich nowo narodzonych dzieci i odbieranie ich rodzicom zamierzają zezwolić urzędnikom niemieckich Jugendamtów (urząd ds. dzieci) władze niemieckiego kraju związkowego Hesji. To najbardziej szokująca wersja zwiększenia uprawnień tych urzędów, znanych ostatnio z dyskryminowania Polaków z rodzin mieszanych.

Minister do spraw socjalnych w Hesji Silke Lautenschlaeger (CDU) popiera pomysł, by w tym landzie wprowadzono obowiązek zakładania każdemu nowo narodzonemu dziecku na nóżkę chipa, który będzie rejestrował każdą wizytę dziecka u lekarza, na szczepieniach lub innych wizytach pedagogicznych. Jugendamt będzie miał wgląd w wiadomości zakodowane w chipie i jeśli urzędnik uzna, że rodzice nie wypełniają należycie swoich obowiązków, wtedy pojawi się w domu "podejrzanych" i będzie mógł nawet odebrać im dziecko.
Jugendamt to urząd, który w założeniu powinien dbać o dobro dzieci i młodzieży. W rzeczywistości jednak coraz bardziej ingeruje w życie tysięcy rodzin, najczęściej cudzoziemców, często nie licząc się z ich dobrem. Ostatnio o Jugendamtach było głośno z powodu skarg mieszkających w Niemczech Polaków, którym - po rozwodzie z niemieckimi małżonkami - zabraniały rozmawiania z dziećmi w języku polskim. To niestety nie jedyne przypadki ingerencji Jugendamtów w życie rodzin. Posuwały się one nawet do blokowania możliwości nauczania języka polskiego dzieciom naszych rodaków w RFN.
Mimo to władze Niemiec chcą jeszcze bardziej zwiększyć uprawnienia tych urzędów, choć - jak wskazuje wiele osób - już teraz nie są one właściwie przez nikogo kontrolowane. Przypadek w Hesji jest najbardziej szokujący. Na szczeblu federalnym są mniej bulwersujące pomysły, które jednak również zmierzają do zwiększenia uprawnień Jugendamtów. Minister sprawiedliwości Brigitte Zypries (SPD) potwierdziła spekulacje niemieckich mediów, że rząd RFN powołał specjalną grupę roboczą, która do listopada tego roku ma za zadanie opracować projekt zwiększający zakres kompetencji urzędników Jugendamtów. Poinformowała ona, iż przygotowywany jest projekt ustawy przewidujący, że rodzice, którzy będą ociągali się, sprzeciwiali lub ignorowali decyzje wydane przez urzędników Jugendamtów, zostaną ukarani grzywną pieniężną. Jej wysokość to przeciętnie 50-100 euro. Jednak bardziej zamożni rodzice mogą płacić dużo większe kary - jak stwierdził w jednym z wywiadów szef berlińskiej SPD Michael Mueller - nawet do 2500 euro. Tłumaczył on, że taką właśnie karę pieniężną należałoby nałożyć na rodziców z bogatej dzielnicy Zehlendorf, "którzy nie reagują na wagary swoich dzieci".
Decyzja niemieckich władz świadczy o całkowitym lekceważeniu przez nie zarówno głosów rodziców - tak niemieckich, jak i z rodzin obcokrajowców, w tym Polaków - jak i przedstawicieli Unii Europejskiej, którzy badają teraz wcześniejsze przypadki dyskryminacji przez Jugendamty obcokrajowców.
Pierwsza fala krytyki przelała się przez niemiecką prasę w połowie lat dziewięćdziesiątych, kiedy to zaczęły padać zarzuty w stosunku do Jugendamtów o sprzeniewierzanie się zasadom dbania o dobro dziecka i ślepe wypełnianie jedynie poleceń lokalnych urzędników gmin i miast. Prowadziło to często do arbitralnych decyzji o odbieraniu dzieci rodzicom i umieszczania ich w domach dziecka. O takich praktykach pisał m.in. prof. dr pedagogiki i socjologii Heinrich Kupffer z Kilonii, nazywając w swoich licznych pracach naukowych Jugendamty instytucjami niedemokratycznymi, a ich działanie określając jako fikcję.
Problemem zainteresowały się nawet Komisja Europejska i Parlament Europejski. Czworo Polaków, którym zakazuje się kontaktowania się w języku polskim z własnymi dziećmi, złożyło 30 stycznia br. do Komisji Petycji Parlamentu Europejskiego skargę na urzędników niemieckich. W skardze opisali przypadki utrudniania przez urzędy kontaktów lub wręcz zakazywania im rozmowy w języku polskim ze swoimi dziećmi. Komisja przyjęła petycję czworga Polaków i postanowiła zbadać sprawę.
Pokrzywdzeni przez Jugendamty Polacy są oburzeni ostatnimi propozycjami rządu. Jedna z Polek, która złożyła w KPPE skargę na niemiecki urząd, Beata Pokrzeptowicz, w rozmowie z "Naszym Dziennikiem" stwierdziła, że jest to przykład dwulicowego działania niemieckich władz, które z jednej strony udają, że starają się reagować na oskarżenia w stosunku do urzędników, a z drugiej - zwiększają ich kompetencje. - Przypominam, że w praktyce Jugendamty nie podlegają żadnej kontroli oraz nie ponoszą żadnej odpowiedzialności za los dzieci, o których decydują. Nie respektują ani wyroków niemieckiego Trybunału Konstytucyjnego, ani Europejskiego Trybunału Praw Człowieka, o czym pani minister Zypries jest doskonale poinformowana. Zadbała ona osobiście, żeby Jugendamty nie miały fachowego i prawnego nadzoru oraz żeby ich pracownicy pozostali bezkarni i na własnych stanowiskach, pomimo łamania przez nich prawa - stwierdziła Pokrzeptowicz w imieniu Stowarzyszenia Polscy Rodzice Przeciw Dyskryminacji Dzieci.
Komisja Petycji Parlamentu Europejskiego, która zajmuje się sprawami petycji, m.in. dotyczących likwidacji Jugendamtów jako organizacji antyeuropejskich, antydemokratycznych i niepodlegających kontroli, nie ma najmniejszych wątpliwości, co do kierunku polityki niemieckiej w celu forsowania zakazów używania na przykład języka polskiego dzieciom polskim. Jeżeli Jugendamty nadal będą zabraniały rodzicom używania języka polskiego w kontaktach z dziećmi - w myśl nowych przepisów - Polacy nieprzestrzegający zakazu będą karani grzywną.
Niemcy z jednej strony, zmuszone są do prowadzenia pertraktacji, ale z drugiej - budują mur i wytyczają kurs konfrontacji, ażeby stworzyć fakty dokonane totalitarnej kontroli rodziny przez polityków Jugendamtów - uważają przedstawiciele stowarzyszenia. Pomysł karania rodziców przez Jugendamty ostro skrytykował także Mirosław Kraszewski, którego podpis również widnieje pod petycją skierowana do KPPE.
Urzędy te zostały utworzone jeszcze przez hitlerowców do wychowywania "czystych rasowo" dzieci. Do 1952 roku Jugendamty podlegały niemieckiemu MSW, lecz po tym okresie stały się jednostkami zależnymi jedynie od lokalnych urzędników, którzy finansują ich działanie, ale - jak pokazuje praktyka - mają niewielki wpływ na ich postępowanie. Teoretycznie dużo do powiedzenia w kwestiach Jugendamtów ma burmistrz lub odpowiednik polskiego wojewody, lecz ze względu na dwuczłonowość urzędu, władza ta jest symboliczna, gdyż w praktyce decyzje podejmują sami urzędnicy. Tak więc w konsekwencji Jugendamty rządzą się same.
Waldemar Maszewski, Hamburg
"Nasz Dziennik" 2007-03-31

Autor: wa