Przejdź do treści
Przejdź do stopki

Nie, że jesteśmy zobowiązani, ale czy nam to się opłaca

Treść

Z dr. Cezarym Mechem, doradcą prezesa Narodowego Banku Polskiego, byłym wiceministrem finansów, rozmawia Małgorzata Goss Przewidział Pan trafnie w swoich publikacjach zarówno fakt zaostrzenia kryzysu gospodarczego, jak i osłabienia złotego. Nie przewidział Pan jednak, że jako "lekarstwo" na kryzys zostanie zaproponowane... wprowadzenie euro i gwarancji rządowych dla banków zagranicznych w Polsce. - Proponowane działania polegające na przyjęciu euro oraz rządowych gwarancji wypłacalności dla zagranicznych banków działających w Polsce są błędne, kosztowne i pogorszą sytuację kryzysową w Polsce. Aby prawidłowo zaplanować kurację, należy postawić prawidłową diagnozę. A przyczyną problemów gospodarczych w Polsce jest opatrzna polityka gospodarcza, połączona z brakiem efektywnego nadzoru nad rynkiem kapitałowym i operujących na nim instytucjach. W efekcie poddani jesteśmy dwóm szokom - pierwszy ma charakter "szoku płatniczego", który za chwilę przełoży się na "szok kredytowy". Jakie są przyczyny tych szoków? - Przyczyną "szoku płatniczego" jest szkodliwa społecznie wyprzedaż instytucji finansowych inwestorom zagranicznym, połączona z krytykowaną przeze mnie sprzedażą polskich przedsiębiorstw zagranicznym inwestorom strategicznym. Na to nałożyło się wypchnięcie zadłużenia państwa, przedsiębiorstw i obywateli za granicę na skalę przekraczającą 50 proc. PKB, przy tym znaczna jego część musi być spłacona w ciągu najbliższego roku. Tak ogromny wzrost zadłużenia zagranicznego sprawia, że w warunkach istniejącego kryzysu finansowego jesteśmy silnie uzależnieni od finansowania zagranicznego, w dodatku w sytuacji utrzymywania się na stałe deficytu handlowego i faktycznego wyeliminowywania sieci dystrybucyjnych polskich eksporterów. Obsługa długu zagranicznego wymaga stałego dopływu środków walutowych, tymczasem obecnie zagraniczne instytucje finansowe nie są skore dostarczać nam pożyczek, a pozyskanie obcych walut drogą eksportu staje się coraz trudniejsze. Oparcie eksportu na inwestorach strategicznych ma ponadto tę wadę, że w chwili kryzysu światowego i ograniczania skali produkcji mogą oni - w ramach działań oszczędnościowych - likwidować zbędne moce produkcyjne właśnie w Polsce, nie oglądając się na nasz deficyt płatniczy. Ze względu na ograniczenie działalności kredytowej banków, należy się liczyć z powstaniem "szoku kredytowego", którego siła będzie wydatniejsza niż znaczne zaciśnięcie polityki monetarnej. Co zatem robić? - Niezbędne są energiczne działania władz, które z jednej strony zapobiegną transferowaniu środków finansowych za granicę, a z drugiej - doprowadzą do utrzymania akcji kredytowej dla polskiej gospodarki na poziomie sprzed kryzysu. Konieczne jest więc dokapitalizowanie państwowych banków, potrzebne są gwarancje rządowe, ale tylko dla nich, po to, aby wzmocnić możliwości finansowania tych obszarów gospodarki, z których wycofują się banki zagraniczne. Nie należy pod żadnym pozorem ulegać presji banków zagranicznych w przedmiocie przyznania gwarancji rządowych dla ich spółek-córek w Polsce, ponieważ takie działanie naraża nas na olbrzymie straty. Przyznanie gwarancji zagranicznym podmiotom zależnym spowoduje, że ograniczą one wywieranie presji na swoje zagraniczne centrale, by te pomogły im ze źródeł zagranicznych w kontynuowaniu refinansowania klientów. To spotęguje opisany "szok płatniczy". W związku z wycofywaniem się z rynku instytucji zagranicznych państwo powinno wesprzeć finansowanie infrastruktury oraz budownictwa mieszkaniowego, z których finansowania gremialnie wycofały się banki zagraniczne. Te działania muszą być wsparte przyśpieszeniem pozyskiwania funduszy unijnych i środków z międzynarodowych instytucji finansowych przeznaczonych na inwestycje infrastrukturalne. Ich napływ przeciwdziałałby nadmiernemu osłabieniu złotówki. Zasadnicze znaczenie dla powstrzymania kryzysu gospodarczego ma zablokowanie pakietu energetyczno-środowiskowego oraz dofinansowanie przez państwo inwestycji w energetykę opartą o najtańsze polskie źródło energii - węgiel. W sytuacji osłabienia złotego należy sięgnąć po argument wprowadzenia euro? - Polska powinna dbać o zwiększenie zaufania ze strony partnerów zagranicznych poprzez ukazywanie większej konkurencyjności naszej gospodarki i zdrowych podstaw bilansu płatniczego opartych o zdolności eksportowe, a nie przez sztuczne zawyżanie kursu operacjami spekulacyjnymi. Ewentualna likwidacja złotówki powinna być rozpatrywana w kontekście gospodarczego interesu kraju, a nie jednostronnej debaty politycznej. Niedawna międzynarodowa konferencja naukowa NBP była pierwszą w Polsce poważną dyskusją na temat wszystkich "za" i "przeciw" przyjęciu przez Polskę wspólnej europejskiej waluty. Jak przebiegała debata? - Poza teoretycznym naświetleniem aspektów monetarnych omawiano warunki opłacalności przystąpienia do wspólnej waluty. O obiektywizmie tej konferencji najlepiej świadczy fakt, że o ile rozpoczęła się od głosów zdeterminowanych, z góry zakładających, że to się opłaca (zastanawiano się tylko, gdzie Polska ma dołączyć - do strefy euro czy dolara i stanęło na euro, gdyż, jak mówiono, "nie możemy zostać nowym stanem USA"), to zakończyła się w odmiennym nastroju, a mianowicie sesją na temat: "Quo vadis euro?" . W związku z przypadającą w tym roku 10. rocznicą wprowadzenia euro próbowano odpowiedzieć na pytanie, czy za 10 lat euro będzie jeszcze funkcjonowało... To nieoczekiwany finał zważywszy, że do opinii publicznej docierają jedynie głosy zdeterminowanych, którzy przyjęcie euro przez Polskę traktują jako "konieczność dziejową"? - Często w mediach głoszony jest pogląd, że skoro weszliśmy do Unii Europejskiej, a traktat akcesyjny zobowiązał nas dodatkowo do wstąpienia do strefy euro, to należy wykonać to jak najwcześniej. W rzeczywistości sytuacja traktatowa Polski jest podobna do sytuacji Szwecji, która też jest zobowiązana przystąpić do strefy euro. Szwedzi jednak przeciwstawili się temu w referendum. Szwecja pozostała przy koronie i nikt jej za to z Unii nie wyrzuca. Ponadto dwa inne kraje Unii - Dania i Wielka Brytania - zastrzegły sobie w traktacie prawo nieprzystępowania do euro. To dowodzi, jak ostrożnie podchodzą do tego problemu władze innych państw. Dyskusja w Polsce, jeśli ma być merytoryczna, nie powinna koncentrować się na tym, że "jesteśmy zobowiązani do przyjęcia euro", lecz na tym, czy to się nam opłaca i jakie warunki powinny być spełnione. Powinniśmy mówić o meritum sprawy, a dopiero potem ewentualnie o terminie. Niestety, u nas debata toczy się niejako od końca. A przecież, kto jak kto, ale my posiadamy już w tym względzie spore doświadczenie historyczne: Polska w przeszłości należała do wspólnego obszaru walutowego Rosji, cesarskich Niemiec i Galicji. W Galicji mieliśmy nawet swojego ministra finansów. Czy należenie do wspólnego obszaru walutowego dla któregokolwiek z zaborów było korzystne? Dla zaboru pruskiego i austriackiego było to ewidentnie niekorzystne, ponieważ polityka pieniężna Prus i Austro-Węgier była niedopasowana do sytuacji na polskich ziemiach, w efekcie czego Polacy, a nawet Niemcy z poznańskiego, emigrowali za pracą do Zagłębia Ruhry, zaś Polacy z Galicji - do Stanów Zjednoczonych. Podobne doświadczenia historyczne mają Skandynawowie. Na przełomie XIX i XX wieku Norwegia, Szwecja i Dania były związane unią walutową (do dziś ich waluta nosi wspólną nazwę "korona"), i mimo że nie są to duże kraje, nie wytrwały w tej unii! Doświadczenie wspólnej waluty musiało być wyjątkowo złe, skoro żadne z tych trzech państw nie przyjęło dotąd euro... - Ale na tym nie koniec historycznych odniesień: przecież Irlandia, zanim po I wojnie światowej odzyskała wolność, należała do Anglii, a wspólną walutą Zjednoczonego Królestwa Wielkiej Brytanii i Irlandii był funt. I pomimo tego, że Anglia przez cały XIX wiek była centrum gospodarczym świata, a Irlandia należała do jednego obszaru walutowego, Irlandczycy masowo emigrowali z powodu głodu do Stanów Zjednoczonych. Również inne unie walutowe, znane z historii, takie jak Łacińska Unia Walutowa, czy też niedawna "dolaryzacja" w Argentynie - nie przetrwały próby czasu. Unia walutowa Prus i Austrii przetrwała dziesięć lat i nie zapobiegła wybuchowi wojny między tymi krajami w 1867 roku. Nie wolno zatem zakładać a priori, że wspólna waluta dla danego kraju jest opłacalna, skoro nie znamy ani jednego pozytywnego przykładu. Owszem, może być opłacalna, gdy są spełnione określone przesłanki, ale bywa też kosztowna, jeśli przesłanki te nie są spełnione. Podczas wspomnianej konferencji miała miejsce ciekawa dyskusja na temat noblisty Roberta Mundela. Zastanawiano się, czy Nagrodę Nobla otrzymał za swój wczesny dorobek, kiedy sformułował warunki optymalnego obszaru walutowego, czy też za późniejszy okres, w którym stał się kanadyjskim "ojcem euro". Panuje powszechne przekonanie, że zamknięcie państw we wspólnym obszarze walutowym doprowadzi do wzajemnego dopasowania, konwergencji gospodarczej. Czy rzeczywistość Eurolandu 10 lat po wprowadzeniu unii walutowej to potwierdza? - Rzeczywiście, często można się spotkać z poglądem, że wprawdzie nie są spełnione przesłanki optymalnego obszaru walutowego, ale jak się ten obszar utworzy, to gospodarka się dopasuje i przesłanki się pojawią. Odpowiedzmy więc sobie najpierw na pytanie, jakie to wymogi trzeba spełnić, aby obszar walutowy był optymalny - aby dobrze służył rozwojowi gospodarczemu. Jest ich cztery: wymóg pełnej mobilności przepływu pracowników, elastyczności płac, transferu solidarnościowego i odporności na szoki zewnętrzne. Te wymogi muszą być spełnione przez obie strony, które łączą się wspólną walutą, a więc obie strony muszą się dostosować. Zacznijmy więc od mobilności pracowników. Czy w relacjach Polski i Eurolandu ten warunek jest spełniony? - Mobilność przepływu pracowników jest dobra w ramach poszczególnych państw, ale nie na całym obszarze Unii. W granicach kraju wszelkie krajowe zaświadczenia, dyplomy, certyfikaty są zunifikowane i akceptowane, brak barier kulturowych oraz językowych, które ograniczałyby awans. A jak jest w Europie? W niektórych krajach eurostrefy występują restrykcje dotyczące zatrudnienia, ale to mniejszy problem, bo one z czasem znikną. Problemem znacznie poważniejszym, który pozostanie, jest brak równego startu dla pracowników rodzimych i obcych, nieuznawanie zaświadczeń, mnożenie wymogów formalnych utrudniających imigrantom zatrudnienie, bariery dla świadczenia usług transgranicznych, bariery językowe. Podstawowa bariera tkwi jednak w ludzkiej naturze. Ludzie nie chcą krążyć po Europie za pracą. Marzą o osiadłym trybie życia i domku z ogródkiem. - Status emigranta wiąże się z koniecznością przystosowania się do nowych warunków, zamieszkania tam, gdzie akurat jest praca. To także sprawa znalezienia pracy dla żony, szkoły dla dzieci, które nie znają miejscowego języka, rozstania z resztą rodziny, z przyjaciółmi. Proces zwiększenia mobilności pracowników natrafia na naturalne bariery, które każą postawić zasadnicze pytanie: czy rzeczywiście tego chcemy? Kolejna kwestia - elastyczności płac... - Obszar wspólnej waluty dobrze funkcjonuje, jeśli pracodawcy mają możliwość dostosowywania płac do zmieniających się warunków gospodarczych. Znowu nasuwa się pytanie: czy rzeczywiście chcemy, aby nasze płace zostały maksymalnie uelastycznione? Wyobraźmy sobie (nieco przejaskrawiając), że przychodzimy do pracy i dowiadujemy się, że od dziś zarabiamy np. o 20 proc. mniej... Oczywiście jest to w europejskim systemie kulturowym trudne do wyobrażenia, w sytuacji gdy są umowy o pracę, układy zbiorowe. To wszystko prawda. Jeśli jednak polityka pieniężna obszaru wspólnej waluty okaże się niedostosowana do cyklu koniunkturalnego gospodarki danego kraju, to przedsiębiorcy tego kraju znajdą się w takiej sytuacji, że z jednej strony będą mieli problemy produkcyjne i kosztowe, a z drugiej - nie będą mogli szybko dostosować płac, bo wiążą ich umowy i układy zbiorowe. Aby zatem uniknąć ewentualnych strat z tego tytułu, będą musieli w ofercie zatrudnienia z góry brać poprawkę na brak elastyczności płac, a więc oferować płacę na niższym poziomie, aby zrekompensować sobie ryzyko niedopasowania polityki pieniężnej. Ten sposób zabezpieczenia się przed stratami kosztem zaniżania płac - w sprzyjających warunkach stawałby się źródłem nadzwyczajnych zysków przedsiębiorcy. Dlatego właśnie płace w optymalnym obszarze walutowym muszą mieć dużą elastyczność, aby pracodawcy nie wymagali takich nadzwyczajnych zysków. Dziś opłaca się szyć czapeczki, pracodawca zatrudnia szwaczki za umówionym wynagrodzeniem, ale wkrótce sprzedaż staje, więc pracodawca mówi - od jutra zmniejszam płace o połowę. Ależ to pełna destabilizacja pracownika! Wszystko staje się płynne - mieszkanie, praca, płaca... - Dlatego należy zadać sobie pytanie - czy chcemy takiego dostosowania? Jeśli nie będzie pełnej mobilności pracowników i elastyczności płac, to gospodarka w tej części obszaru walutowego nie będzie się rozwijać, nastąpi zastój. Dlaczego więc nasza gospodarka jak dotąd rozwija się bez wystawiania pracowników na takie szoki? - Bo przejmuje je na siebie kurs wymiany. Jeśli nagle się okazuje, że szycie tych czapeczek jest nieopłacalne i dostajemy za nie mniej waluty - to wprawdzie kurs złotówki słabnie, ale my nadal dostajemy stałą płacę, ustaloną w umowie. Owszem, obserwujemy, że możemy za nią mniej kupić albo musimy ciężej pracować, ale nie mamy tego dyskomfortu, że nagle nasza pensja może spaść o połowę. Inaczej jest we wspólnym obszarze walutowym - tam stosunki płacowe muszą być bardzo elastyczne, bo tej bariery w postaci kursu wymiany walut już nie ma. Kolejny warunek dobrego funkcjonowania wspólnego obszaru walutowego to solidarność między krajami strefy... - Chodzi o odpowiedź na pytanie, czy istnieje automatyczny mechanizm transferów fiskalnych redystrybucji pieniądza na całym obszarze wspólnej waluty. Innymi słowy - czy do regionów dotkniętych asymetrycznym szokiem będą dopływać w ramach solidarności środki pomocowe. Dzisiaj, jeśli jakiś region Polski dotknie nieszczęście - zapaść gospodarcza, eksplozja bezrobocia, powódź, tornado, katastrofa - premier sięga do rezerwy budżetowej i kieruje tam pomoc. A zatem w ramach kraju mechanizm solidarności wymagany dla optymalnego obszaru walutowego - działa. Czy jednak działa on we wspólnej Europie? W Unii cały czas trwa dyskusja nad tym, który z krajów płaci za dużą składkę. Państwa są bardzo egoistyczne, a nawet jeśli przeznaczą środki na pomoc, to droga do transferu jest bardzo długa i wymaga czasu. Pod tym względem - nawet jeśli bylibyśmy dopasowani i godzili się na świadczenie wspólnej pomocy - to mechanizm unii walutowej w zasadzie nie jest do tego przygotowany. Niektórzy mówią: utwórzmy jedno superpaństwo, zlikwidujmy rządy narodowe, a wtedy solidarność między krajami zacznie działać. Próbuje się stworzyć jeden obszar walutowy, licząc, że reszta sama się ułoży - solidarność i elastyczność płac oraz mobilność pracowników. Tylko ciekawe, w jakim będą mówić języku? Wiara, że unifikacja sama przez się posiada moc sprawczą, oparta jest na kruchych podstawach, bo czy my, jako Polacy, chcemy być tak zunifikowani? I czy chcą tego inni - Niemcy, Brytyjczycy, Duńczycy, Hiszpanie? Powiedział Pan, że gospodarka musi być odporna na szoki zewnętrzne. Co to znaczy? - Chodzi o to, że w krajach połączonych wspólną walutą cykle koniunkturalne muszą być do siebie bardzo zbliżone. Jeśli te cykle i w efekcie - szoki, są bardzo podobne, to nie ma znaczenia, czy kraje stanowią jeden obszar walutowy czy mają różne waluty - w każdym z nich będzie stosowana taka sama optymalna polityka pieniężna, umożliwiająca funkcjonowanie gospodarki. W rzeczywistości jednak w krajach Unii Europejskiej cykle są różne. Jeśli te różnice zachodzą między krajami, które mają własną walutę, to każdy z nich może prowadzić własną optymalną politykę pieniężną. Jeśli jednak kraje o różnych cyklach zamknie się w jednym obszarze walutowym - to wspólna polityka pieniężna będzie do jednych pasowała, a do innych nie. Jakie to daje skutki? Jeśli u nas będzie dekoniunktura, a w Eurolandzie koniunktura, to zaostrzenie polityki pieniężnej przez Europejski Bank Centralny, konieczne dla Eurolandu, u nas pogłębi dekoniunkturę. Nie dość, że gospodarka siada, to będzie dodatkowo chłodzona. I odwrotnie - jeśli u nas wystąpi koniunktura, a w Eurolandzie dekoniunktura, i Bank Centralny będzie chciał pobudzić gospodarkę eurostrefy, obniżając stopy - to u nas wystąpi zjawisko przegrzania gospodarki. Typowym przykładem takiego oddziaływania jest Irlandia. Cały gospodarczy cud Irlandii związany był z tym, że mieli własną politykę monetarną. W 1993 roku wprowadzili pakiet monetarny, zdewaluowali swoją walutę, i w tym momencie pojawił się gospodarczy boom, który trwał ponad 10 lat. Gdy później weszli do strefy euro, ich polityka monetarna została dodatkowo poluzowana, ponieważ początkowo euro było słabe, a dolar silny, Irlandczycy zaś byli silnie powiązani z gospodarką amerykańską. W rezultacie nastąpił dodatkowy impuls, do którego może by nie doszło, gdyby mogli prowadzić własną, bardziej powściągliwą politykę monetarną. To właśnie z powodu przynależności do Eurolandu na naszych oczach gaśnie gwiazda Irlandii. Weszli w kryzys jako pierwsi w Europie... - Razem z Danią, ale Dania jest tylko powiązana z euro, więc można powiedzieć, że Irlandia była pierwsza w eurostrefie. Ten kryzys pokazuje, na ile różne organizmy są w stanie wspólnie funkcjonować w jednym obszarze walutowym. Irlandia uznała, że trzeba się ratować na własną rękę, i pierwsza zagwarantowała we własnych bankach pełne wkłady, ściągając do nich kapitał z otoczenia, co tak zirytowało sąsiednie rządy i Komisję Europejską. - Irlandia i pozostałe kraje, dla których nie jest odpowiednia polityka monetarna EBC, tj. Hiszpania, Portugalia, Włochy, Grecja - pogrążone są w głębszym kryzysie niż pozostałe kraje wspólnego obszaru walutowego. Zachodzi więc pytanie, czy przy tym impasie nie zaistnieją w ramach eurostrefy silne tendencje odśrodkowe? Z przebiegu dyskusji na wspomnianej konferencji wynikało, że podstawową odpowiedzią na obecny kryzys jest właśnie polityka monetarna. To dowodzi, jak jest ona istotna dla każdego kraju. Do niedawna rokowania dla eurostrefy nie były aż tak złe. Kryzys obnażył słabości tego projektu? - Przewidywania, iż gospodarki zamknięte w jednym obszarze walutowym upodobnią się do siebie, nie do końca znajdują potwierdzenie. Co więcej, badania pokazują, że np. Włosi byli bardziej zbliżeni do jądra eurostrefy, zanim weszli do euro, niż są obecnie. A więc nie tylko nie następuje proces konwergencji, lecz - przeciwnie - występuje zjawisko dywergencji, czyli rozłączania gospodarek Eurolandu. To potwierdza teorię, iż optymalny obszar walutowy mogą stworzyć tylko kraje bardzo do siebie podobne w sferze cyklów i posiadające bardzo zróżnicowane zdolności produkcyjne. Kraje basenu Morza Śródziemnego mają inną specyfikę niż pozostałe, przede wszystkim są nastawione głównie na turystykę, a także wykazują odmienną strukturę zachowań ludzkich. Dodatkowo w Hiszpanii, podobnie jak w Stanach Zjednoczonych, kryzys objawił się gwałtownym przeszacowaniem wartości nieruchomości. Wcześniejsza eksplozja wartości hiszpańskich aktywów była spowodowana wejściem tego kraju na dorobku, będącego w fazie doganiania i wyrównywania cen z otoczeniem, do strefy o niższych stopach procentowych (tj. strefy euro). Nastąpiło tam znaczące przeszacowanie aktywów. Premier Tusk zapowiedział wprowadzenie Polski do euro już w 2011 roku. Rząd przygotował harmonogram tej operacji. - Harmonogram nie powinien być sprawą pierwszorzędną. To, od czego należałoby zacząć i czego należy oczekiwać, to zastosowanie kryteriów oceny opłacalności całego przedsięwzięcia, na wzór słynnych kryteriów Browna [premiera Wielkiej Brytanii - przyp. red.]. Na podstawie tych kryteriów rząd brytyjski analizuje, czy przystąpienie do strefy euro jest dla nich opłacalne. Kryteria powinny być, jak rozumiem, przedstawione przez rząd społeczeństwu wraz z analizą sytuacji Polski pod kątem każdego z nich. Jakie to kryteria? - Najważniejsze to kryterium konwergencji gospodarczej - chodzi o odpowiedź na pytanie: czy cykle gospodarcze w Polsce i strefie euro są w sposób naturalny zbieżne i czy pozwolą na bezkonfliktowe funkcjonowanie gospodarki ze stopami, jakie funkcjonują w strefie euro? Drugie kryterium, oparte również na wiedzy o modelach optymalnego obszaru walutowego, dotyczy oceny elastyczności gospodarczej: czy gospodarka polska jest na tyle elastyczna, że jest w stanie sama z siebie, bez pomocy kursu monetarnego, przezwyciężyć nieoczekiwane trudności gospodarcze? Podstawowe pytanie brzmi: czy łatwiej przystosować się kursom wymiany walut do aktualnej sytuacji ekonomicznej i politycznej, czy gospodarce i polityce do już usztywnionego kursu? Może się okazać, że łatwiej byłoby dostosować się przedsiębiorstwom, gdyby elastyczny kurs wymiany zamortyzował szok. Trzecie kryterium odnosi się do inwestycji. Należy zbadać, czy wejście do euro zwiększy poziom inwestycji w gospodarce krajowej, czy przeciwnie - zmniejszy go. W zależności od tego, czy inwestycji będzie więcej, czy mniej, tak będzie postępował wzrost gospodarczy w Polsce, takie będzie zapotrzebowanie na pracę oraz na wyższe kwalifikacje o dużej wartości dodanej. Możliwe, że inwestycje będą, ale nie w Polsce, lecz w innych krajach euro... Kolejne kryterium Browna, specyficzne dla Wielkiej Brytanii, ale dla nas też istotne - to kryterium usług finansowych. Sprowadza się ono do pytania: czy korzystniejsze jest dla nas, że mamy odmienną walutę i własny nadzór nad instytucjami finansowymi, czy też lepiej, jeśli będziemy mieli tutaj oddziały banków zagranicznych, które mogą finansować gospodarkę polską lub też - nie finansować? I ostatnie kryterium Browna, które powinno być analizowane - to kryterium stabilizacji wzrostu gospodarczego i zatrudnienia. A więc pytanie: czy wejście do strefy euro ułatwi osiągnięcie większego wzrostu gospodarczego w Polsce i zwiększenie zatrudnienia na naszym terytorium, czy owszem, będziemy zatrudniani, ale za granicą? Odpowiedź na te pytania powinna paść, zanim zaczniemy się zastanawiać nad kalendarzem czy harmonogramem. Należy się też zastanowić, czy w chwili globalnego kryzysu sam proces wchodzenia nie spowoduje dodatkowych niekorzystnych napięć. Polska ma zbieżny cykl koniunktury ze strefą euro? - Jeśli wziąć pod uwagę instrumenty polityki pieniężnej - to wynika z nich, że wyprzedzamy cykl euro. Jak zwykły obywatel odczułby wejście Polski w takich warunkach do strefy euro? - W praktyce mogłoby to oznaczać powtórkę z Galicji. W razie kryzysu musiałby jechać za chlebem do innych krajów. W ekstremalnych przypadkach przedsiębiorstwom nie opłacałoby się oferować pracy w kraju, lecz za granicą. Ponadto zachodzi pytanie, czy procesy wspólnego handlu spowodują upodobnienie cykli, czy ograniczymy naszą współpracę z sąsiadami ze Wschodu, czy też przeciwnie - wystąpią procesy dywergencji, czyli pogłębienia różnicy cykli, jak we Włoszech. Przeszczep euro na grunt innego kraju może zostać odrzucony? - Tylko pytanie, co dalej w takim przypadku. Wychodzić ze strefy? Badania pokazują, że jak porównamy kraje, które nie mają wspólnej waluty - Wielką Brytanię, Danię i Szwecję, z krajami Eurolandu pod względem produktywności i wydajności pracy, to okazuje się, że produktywność jest wyższa poza eurostrefą. Inne badania pokazują, jak to wygląda w wypadku krajów euro, które są niedopasowane do eurostrefy, a więc Hiszpanii, Portugalii, Włoch i Grecji. Cóż się okazuje? Gdyby wyłączyć z badań te państwa, to produktywność w strefie i poza strefą euro byłaby bardzo podobna. Jaki z tego może płynąć wniosek? Krajom, do których polityka monetarna eurostrefy pasuje - euro daje korzyści, ale niewykluczone, że odbywa się to kosztem pozostałych krajów, tych niedopasowanych. Można przewidywać, że niezadowolenie społeczne, już dziś bardzo widoczne, będzie tam narastało. Dlatego podejmując decyzję o wstąpieniu do obszaru wspólnej waluty, trzeba bardzo uważać, aby nie stać się peryferią takiego systemu. Nie słyszałam, aby ktokolwiek w naszym kraju rozpatrywał sprawę euro od tej strony. Mówi się tylko o kryteriach z Maastricht. - Wcale nie jest pewne, czy kryteria z Maastricht pasują do krajów, które chcą się włączyć do euro. Choćby warunek niskiej inflacji. Przecież jeśli kraj aspirujący do euro ma niższy poziom cen, to konwergencji muszą towarzyszyć przyspieszone procesy inflacyjne. Tymczasem ten naturalny proces musi być sztucznie hamowany, co w efekcie prowadzi do wzrostu bezrobocia i emigracji w poszukiwaniu pracy za granicę, nie wspominając niesamowitej zachęty dla spekulacyjnych operacji. Kiedy wreszcie taki kraj wchodzi do eurostrefy - polityka staje się mniej restrykcyjna i te hamowane procesy nagle odżywają i powodują wysoką inflację. To, co jest postrzegane jako wzrost cen po wejściu do euro, to w znacznym stopniu właśnie wybuch tej wstrzymywanej naturalnej inflacji, albo warunek 3-procentowego deficytu budżetowego... W naszym systemie emerytalnym, inaczej niż w krajach Eurolandu, funkcjonują ubezpieczenia kapitałowe, czyli otwarte fundusze emerytalne, które zmniejszają w sposób znaczący zobowiązania pozabilansowe Polski. Tymczasem Komisja Europejska traktuje OFE jako instytucje prywatne i oszczędności prywatne. A to powoduje, że gigantyczne środki emerytalne zgromadzone w OFE nie wpływają na zmniejszenie naszego deficytu budżetowego. Kryterium deficytu budżetowego w stosunku do Polski ulega w ten sposób nadzwyczajnemu zaostrzeniu? - Oczywiście, i to mimo że mamy bardzo niski poziom długu wewnętrznego (nieco ponad 40 procent) i zmniejszone zobowiązania pozabudżetowe. Nadmierna restrykcyjność kryterium budżetowego nie pozwoli nam na podejmowanie z budżetu bardzo korzystnych społecznie inwestycji infrastrukturalnych, które przyciągałyby inwestorów. Na czym polega przyciąganie kapitału produkcyjnego? Na tym, aby to właśnie w Polsce opłacało się podejmować inwestycje produkcyjne, a nie spekulacyjne. Jeśli nie ma odpowiedniej infrastruktury, to musimy pracować z dużym dyskontem, a więc za mniejsze płace, aby to zrekompensować przedsiębiorcom. W przeciwnym razie inwestycje w ogóle nie są podejmowane. Polsce opłacałoby się zaoferować inwestorom wszystko to, co oferują kraje wysoko rozwinięte, bo dzięki temu wzrosłyby dochody podatkowe budżetu. Jeśli zostaniemy zmuszeni, aby nieracjonalnie oszczędzać środki budżetowe, nie wydawać ich na drogi, porty, internet - to inwestorzy po prostu nie przyjdą, bo gdzieś indziej znajdą lepsze warunki do prowadzenia biznesu. W budżecie należy ograniczać wydatki bieżące z uwagi na skłonność administracji do nadmiernego wydawania publicznych pieniędzy, ale nie wydatki inwestycyjne. Musimy mieć prawo doganiania innych krajów. Sporo emocji wzbudza też kurs przeliczenia złotówki na euro... - Jeśli ktoś stara się zwalczać naturalne procesy inflacyjne związane z konwergencją redukowaniem ilości pieniądza [tj. podwyższeniem stóp procentowych - przyp. red.], to z jednej strony podwyższa rentowność inwestorom zagranicznym, a z drugiej - napędza procesy spekulacyjne. Gdy inwestorzy wiedzą, że za chwilę dojdzie do połączenia ze strefą euro, to inwestują w ten sposób, aby podwójnie zyskiwać: na wyższym oprocentowaniu papierów skarbowych i na podbijaniu kursu. Tymczasem zawyżony kurs wymiany waluty przy przejściu na euro może być zgubny dla gospodarki. Może się okazać, że nie opłaca się w kraju produkować i eksportować. Jeśli w tych warunkach pracodawcy nie będą mogli obniżyć płac, to co zrobią? Zredukują zatrudnienie i nie będą podejmować nowych inwestycji. W przeszłości już mieliśmy z tym do czynienia. To jest przykład reformy Grabskiego. Zaraz po pierwszej wojnie światowej wymieniono markę polską na złoty polski, który był równy frankowi szwajcarskiemu, miał pełne pokrycie w złocie. Wymiany dokonano po kursie, który w tamtym momencie był kursem rynkowym. Wydawało się wtedy, że jest właściwie oszacowany. Tymczasem okazało się, że ten kurs był przeszacowany. I wszystko stanęło! Gdyby Polska nie miała wtedy możliwości zdewaluowania złotówki o 41 procent, to mielibyśmy kryzys gospodarczy przez całe XX-lecie. Kryzys może trwać i 20 lat. Doznała tego Wlk. Brytania, która w czasie I wojny światowej odeszła od parytetu złotego, a po wojnie do niego wróciła, ale był on niedostosowany do siły jej gospodarki. I mieli przez całe XX-lecie kryzys, przy czym na początku wielkiego kryzysu światowego zmuszeni byli odejść od parytetu złotego, ponieważ nie byli w stanie się dostosować. Na gospodarce brytyjskiej silnie odbiło się prawo o niedopasowaniu elastyczności płacowej i mobilności pracowników. Górnicy nie chcieli się zgodzić na niższe płace i rozpoczęli długoletni strajk, na którym notabene skorzystała Polska, bo polski węgiel mógł wejść na rynki europejskie. To pozwoliło odetchnąć polskiej gospodarce. Takie były skutki zbyt silnego funta, niedostosowania siły waluty do gospodarki. Brytyjczycy nie mogli zdewaluować waluty? - Chcieli pokazać, że ich waluta jest trwała, mocna i nie straciła na znaczeniu. Wywołało do dwudziestoletnią stagnację, a i tak nie uratowało ich przed odejściem od parytetu złota. W Polsce było podobnie. Dlaczego tak ciężko przechodziliśmy kryzys 1929 roku? Ponieważ byliśmy trwale powiązani z parytetem złota i krajami, które w tym parytecie uczestniczyły. W efekcie światowy kryzys dotknął nas mocniej niż inne kraje i trwał znacznie dłużej. Kurs wymiany może być korzystny dla gospodarki w danym momencie, a za chwilę już nie. Ponadto pamiętajmy, że o tym, jaki będzie kurs wymiany złotego na euro, będą decydowały kraje eurostrefy. Będą się starały nakłonić nas do przyjęcia kursu, który będzie korzystny dla nich, a więc takiego, który to im pozwoli produkować i eksportować towary do Polski, a nie odwrotnie. Może się więc okazać, że kurs złotówki będzie przeszacowany, zwłaszcza jeśli się go podbije operacjami spekulacyjnymi. Przy przeszacowanym kursie nasze pensje i emerytury w euro byłyby wyższe? - Tak, ale na te pensje i emerytury musielibyśmy zarobić. A tu pracy możemy mieć w kraju jak na lekarstwo. Kto będzie pracował na te wyższe emerytury, jeśli nasze dzieci będą na bezrobociu lub wyjadą za granicę? I co komu po korzystnym przeliczeniu wynagrodzeń, jeśli nie będzie zatrudniony? Podnoszą się głosy, że najlepszym lekarstwem na nadciągający kryzys byłoby szybkie wejście Polski do euro. - Moim zdaniem, w obecnej sytuacji mówienie o procesie wejścia do euro to działanie przedwczesne. Najpierw trzeba się uporać z istniejącymi perturbacjami. W takiej sytuacji lepiej zachować elastyczność. Owszem, padają argumenty, że perspektywa szybkiego wejścia do euro ustabilizowałaby naszą walutę, napłynąłby kapitał spekulacyjny, nastąpiłoby dowartościowanie złotówki. Tylko proszę zobaczyć - to mogłoby doprowadzić do sytuacji, że weszlibyśmy do euostrefy po kursie niekorzystnym. Wyobraźmy sobie, że już teraz jesteśmy w euro, jest olbrzymi kryzys, podmioty finansowe się ratują, spółki córki transferują środki w euro do swoich matek, jest problem kredytowy - a my nie mamy narzędzia, żeby tę ucieczkę euro mitygować. Nie mamy własnej polityki pieniężnej i możliwości dostosowania kursu walutowego. Jedyne, co nam pozostało w ręku, to polityka fiskalna, i to polityka zakazująca przekraczania 3-procentowego deficytu budżetowego. Gdybyśmy się teraz znaleźli w takiej sytuacji, to kryzys dotknąłby nas znacznie boleśniej. To, co jest teraz kluczowe, to nie euro, lecz zastanowienie się, jak sprawić, aby ten cały huragan na zewnątrz Polski nie oddziaływał na nas negatywnie, a przynajmniej żeby to oddziaływanie zminimalizować. W tym momencie obieranie innych celów może odbywać się tylko kosztem tego celu najważniejszego. Dlatego nie wierzę, że dyskusja o euro będzie dyskusją realną, ponieważ problemy, z którymi rząd będzie się musiał za chwilę zetknąć, mogą być tak poważne, że będą go całkowicie absorbowały. A nie sądzę, że samo mówienie o euro pomoże gospodarce. Dziękuję za rozmowę. Cezary Mech jest doktorem finansów, absolwentem Szkoły Głównej Handlowej i prestiżowego programu doktorskiego IESE w Barcelonie. Pełnił m.in. funkcję zastępcy szefa Kancelarii Sejmu, prezesa Urzędu Nadzoru nad Funduszami Emerytalnymi, był też wiceministrem finansów w rządzie K. Marcinkiewicza, współautorem programu gospodarczego PiS z 2005 roku. Poglądy przedstawione w niniejszej rozmowie wyrażają osobiste stanowisko rozmówcy i nie odzwierciedlają stanowiska instytucji, z którą jest on związany zawodowo. "Nasz Dziennik" 2008-10-30

Autor: wa