Nie zabrakło promyków słońca
Treść
Rozmowa z Mają Włoszczowską, reprezentantką Polski w kolarstwie górskim
Jaki był dla Pani miniony sezon?
- Bardzo burzliwy. Mimo wielkich starań, całkiem niezłej formy nie udało mi się zrealizować najważniejszych celów. Przyczyna? Moja nadgorliwość, niefart po prostu. Jednakże po drodze spotkało mnie kilka promyków słońca, dzięki którym mogę patrzeć w przyszłość z optymizmem. Najjaśniejszym z nich był srebrny medal mistrzostw świata w drużynie, poza tym dwa złote mistrzostw Polski - zarówno w kolarstwie górskim, jak i szosowym. Udało mi się również dobrze zakończyć sezon, w ostatnim starcie zajęłam drugie miejsce w prestiżowym wyścigu na Lazurowym Wybrzeżu. Ogólnie rzecz biorąc, mam też nadzieję, że nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Może dzięki temu, że teraz nieco zabrakło sukcesów, w przyszłym roku będzie wokół mojej osoby mniej szumu. A i bez niego sezon zapowiada się wyjątkowo stresująco.
Odczuwa Pani niedosyt? W ostatnich latach powiększała Pani systematycznie medalową kolekcję, teraz skończyło się na jednym srebrze, i to w drużynie.
- Jasne, że tak. Tym bardziej że do większości zawodów byłam naprawdę dobrze przygotowana, ale popełniłam sporo błędów. Taki jest jednak sport. Mnie szczęście sprzyjało, i to długo, teraz przytrafił się gorszy rok. Mimo to nie mam do siebie większych pretensji. We wszystko, co robiłam, wkładałam bowiem całe serce, nigdy nie odpuściłam. Pewnie, szczególnie na początku sezonu, kilka razy mocno się pomyliłam, potem było już pod tym względem dużo lepiej. Chociaż nie zaowocowało indywidualnym medalem mistrzostw świata, na który liczyłam. Mądry człowiek potrafi jednak z błędów wyciągnąć wnioski.
Czego zatem nauczyły Panią niepowodzenia?
- Że we wszystkim trzeba zachować duży spokój i wierzyć, że jeśli swoją pracę wykonało się solidnie i uczciwie, to efekty przyjdą.
Po wyścigu na Lazurowym Wybrzeżu przyznała Pani, że potrzebowała takiego sukcesu, zastrzyku energii. Oznacza to, że była Pani przygaszona tym wszystkim, co wydarzyło się wcześniej?
- Jeśli człowiek się stara, w stu procentach poświęca swojej pracy, pasji i nic mu nie wychodzi - może się dołować i tracić motywację. Podczas Roc d'Azur raz jeszcze udowodniłam sobie, że stać mnie na walkę z najlepszymi, że mogę z nimi wygrywać. I to było mi potrzebne, nie przeczę. Cieszę się bardzo, bo taki miły akcent na zakończenie sezonu ma ogromne znaczenie psychologiczne. Pozwala w dobrym nastroju udać się na późne, listopadowe wakacje, potem rozpocząć przygotowania do kolejnego roku.
A jest też prawdą, że wcześniej bardzo chciałam coś wygrać i w tym pragnieniu nieco nawet przesadzałam. Najlepszym przykładem były mistrzostwa świata. Od samego startu bałam się stracić kontakt z czołówką, jechałam ryzykownie. W pewnym momencie, przed trudniejszym fragmentem trasy, postanowiłam wyprzedzić czwartą Sabinę Spitz, bo wydawało mi się, że jedzie dużo wolniej i słabnie. Tymczasem Niemka mocno mi się postawiła i w efekcie... wylądowałam z impetem w rowie. Mój błąd, bo mogłam poczekać na bardziej odpowiednią chwilę, zwłaszcza że czasu było jeszcze sporo. Ruszyłam dalej, ale mety nie osiągnęłam. Ręka bardzo bolała, straciłam mnóstwo krwi, na szczęście nic nie złamałam. Ale to była dla mnie nauczka. Przesadziłam z walką, ambicją.
Ale wiary, że będzie dobrze
, Pani oczywiście nie traci? To ważne, szczególnie teraz, gdy zbliżają się igrzyska w Pekinie.
- Nie tracę! Zwłaszcza że znam swoje możliwości. Poza tym wciąż jestem bardzo młodą zawodniczką, przede mną długie lata przygody ze sportem, zatem będę jeszcze mogła pokazać, na co mnie stać. Mocno w to wierzę.
Co zatem trzeba zrobić, by w Pekinie dojechała Pani do olimpijskiego podium? Nie muszę chyba dodawać, że to wielkie marzenie?
- Ja podchodzę do sportu z takim sercem, że nie za bardzo wiem, gdzie tkwią rezerwy, które mogę jeszcze wyzwolić. Wydaje mi się jednak, że muszę przede wszystkim wrócić do starej metody przygotowań. Trener już ustala plan zajęć na przyszły rok i bierze to pod uwagę. Teraz nie ma czasu na eksperymenty, wszyscy mamy tego świadomość. Oznacza to odpowiednią długość zgrupowań, szczególnie wysokogórskich, odpoczynek w trakcie sezonu i mądre szafowanie siłami. Rok zapowiada się bowiem bardzo intensywny, igrzyska są w sierpniu, a od kwietnia do czerwca czekają nas mistrzostwa świata i Europy oraz ważne Puchary Świata. A jeśli chodzi o sam start w Pekinie, cóż, poziom wśród kobiet niesamowicie się ostatnio podniósł, myśląc o sukcesie, trzeba mieć nie tylko duże umiejętności, ale i mocną psychikę.
Co może Pani powiedzieć o trasie olimpijskiej?
- Nie jest szczególnie trudna pod względem długich podjazdów i stromych, technicznych zjazdów, ale mocno się nam da we znaki, bo jest bardzo interwałowa, praktycznie co chwilę napotykamy zjazd i podjazd. Nie ma bodaj jednego odcinka, na którym można puścić korby i złapać oddech. Dlatego od startu do mety tempo będzie zabójcze. Ciężko też będzie urwać się rywalkom, zapewne przez dłuższy czas będą jeździły grupy kilku-, a może nawet kilkunastoosobowe. Wyścig zapowiada się długi, ponaddwugodzinny, zatem kluczową rolę odegra szafowanie siłami - jeśli ktoś na początku przesadzi, po godzinie za to zapłaci. No i do tego dojdzie psychika. Do końca będziemy walczyły o pozycję, co oznacza emocje dla kibiców, a dla nas dodatkowy stres. Jest to trasa dla zawodników, którzy jeżdżą sporo po szosie, i jest to mój atut, z drugiej strony - dla osób nieco masywniejszych, bardziej nabitych. Ja do nich nie należę...
Zatem przypadła Pani do gustu czy też nie?
- Wbrew pozorom jeździło mi się na niej całkiem dobrze. Owszem, preferuję trasy z dużo trudniejszymi podjazdami i zjazdami, ale na podobnych do olimpijskiej też odnosiłam sukcesy. Zatem liczę na to, że jeśli będę w formie i wytrzymam psychicznie - może być dobrze.
I tego życzę. Dziękuję za rozmowę.
Piotr Skrobisz
"Nasz Dziennik" 2007-10-25
Autor: wa