Przejdź do treści
Przejdź do stopki

Nie wywieram na sobie żadnej presji

Treść

Rozmowa z Anną Rogowską, mistrzynią świata w skoku o tyczce
Z jakimi nadziejami rozpoczęła Pani nowy rok?
- Nowy rok oznacza nowe cele i nadzieje. Liczę, że uda mi się je zrealizować. Lekkoatleci wszystkie siły szykują na mistrzostwa świata w Daegu, a wszystko, co wcześniej, będzie służyło jak najlepszemu przygotowaniu do rywalizacji w Korei. Pojadę tam w roli obrończyni tytułu, poprzeczka będzie zawieszona wysoko, ale się tego nie obawiam.
Przygotowania rozpoczęła Pani już w listopadzie, udało się zrealizować wszystkie założenia?
- Tak, i bardzo mnie to cieszy. Zaczęłam trenować na początku listopada, potem wyjechałam na trzy tygodnie na zgrupowanie do RPA, teraz pracuję w Spale i chyba pozostanę tu aż do pierwszych zawodów halowych. Prawdę powiedziawszy, już nie mogę doczekać się startów, zmierzenia się z poprzeczką, rywalkami.
RPA od kilku już ładnych lat jest ulubionym kierunkiem polskich lekkoatletów, szczególnie zimą. Dlaczego?
- Przede wszystkim ze względu na pogodę. Gdy u nas jest mróz i pada śnieg, tam mocno świeci słońce i mamy 99-procentową gwarancję, że aura będzie sprzyjająca. W tamtejszych warunkach aż chce się trenować, i nawet nie zwracam uwagi na tak "drobny" szczegół jak odległość i straszliwie męczący, długi lot samolotem. W Potchefstroom jest niespotykany trawiasty stadion, na którym spokojnie można realizować program skocznościowy, nie przeciążając stawów. Poza tym miasto znajduje się na wysokości 1500 m n.p.m., co też wpływa korzystnie na budowanie bazy, z której będziemy potem czerpać. Do RPA faktycznie przyjeżdża wielu Polaków, ale nie tylko. Choćby w tym roku ćwiczyło sporo znanych lekkoatletów z Wielkiej Brytanii, Szwecji lub Czech. W ubiegłym roku w Potchefstroom podczas piłkarskich mistrzostw świata mieszkali i trenowali Hiszpanie, specjalnie dla nich został wybudowany hotel i przystosowany stadion.
Humor, jak widzę, Pani dopisuje, zdrowie, z którym w ubiegłym roku było sporo problemów, także?
- Także, także. Zrobiłam szczegółowe badania kontrolne, które wykazały, że ze stopą jest już wszystko w porządku, problemy poszły w niepamięć. Mam w sobie ogromny głód skakania, trenowania. W minionym roku kontuzja uniemożliwiła mi start w mistrzostwach Europy w Barcelonie, czułam z tego powodu wielki niedosyt, teraz chcę to sobie zrekompensować (śmiech). Dlatego razem z trenerem podjęliśmy decyzję, że wystartuję w sezonie halowym i oczywiście na mistrzostwach w Paryżu. Tych startów, łącznie z zawodami w stolicy Francji, nie będzie zbyt wiele, cztery, co najwyżej pięć, ale będą. Hala zawsze jest fajnym przerywnikiem, ciągłe treningi w pewnym momencie mogą wywołać małe znużenie, dlatego warto wprowadzić jakiś bodziec rywalizacji, sprawdzenia się na tle rywalek. A skoro już postanowiliśmy, że wystąpię na ME, to powalczę o medal.
Wspomniała Pani, że nie obawia się wysoko zawieszonej poprzeczki w Daegu, a jednak trudniej się broni zdobytych wcześniej pozycji, niż atakuje.
- Ale ja nie wywieram na sobie żadnej presji. Jestem aktualną mistrzynią świata, doskonale o tym wiem, ale za zasługi nikt medali nie rozdaje. Każdego roku zabawa rozpoczyna się od początku, na nowo walczymy o swoje. Przed nami kolejne konkursy, wyzwania inne niż do tej pory. Z pewnością jakieś obciążenie w Daegu poczuję, ale nie sądzę, by mnie przygniotło czy mogło mieć negatywny wpływ na wynik.
Po mistrzostwach świata w Berlinie mówiła Pani, że zdobyła nie tylko medal, piękne wspomnienia, ale i pewne źródło siły utwierdzające w przekonaniu, że nie ma w sporcie rzeczy niemożliwych.
- Nie odwołuję tych słów. Wcześniej borykałam się z wieloma problemami zdrowotnymi, kontuzjami, które często krzyżowały plany i nadzieje. Ale nie poddałam się, bo cały czas mocno wierzyłam, że karta się w końcu odwróci i nadejdą dla mnie lepsze dni. Byłam zdeterminowana, i to się opłaciło. W Berlinie weszłam na szczyt, zostałam mistrzynią świata, zrealizowałam swe marzenia, ale uważam, że równie cenna jak medal była droga, jaka do niego prowadziła. Bo ta droga mnie kształtowała. Nie była prosta, raczej kręta i wyboista, pełna różnych emocji, także bolesnych porażek, lecz z każdej się podnosiłam. W ten sposób stawałam się lepszym sportowcem i lepszym człowiekiem, bo pewnych spraw nie da się rozdzielić. Najwyższy stopień podium stanowił zwieńczenie trudu, potwierdzenie starej prawdy, że nie zawsze bywa łatwo, ale nie należy się poddawać, bo wszystko jest możliwe. Trzeba tylko chcieć i wierzyć.
Aby teraz sukces powtórzyć, w ogóle stanąć na podium, będzie Pani musiała pobić swój rekord życiowy?
- Nie mam pojęcia. Powinnam odpowiedzieć "tak", ale bliższe prawdy będzie stwierdzenie, że powinnam skoczyć tyle, by zdobyć medal. Bez konkretów, bo w Berlinie też się wydawało, że rywalizacja będzie się toczyć na niebotycznych wysokościach, tymczasem srebrny medal dał już wynik 4,65 metra. Mistrzostwa wiążą się ze stresem, presją, o sukcesie decydują na równi umiejętności i mocna psychika. Oczywiście gdybym w Daegu sięgnęła po medal, bijąc przy okazji rekord życiowy, byłabym przeszczęśliwa.
4,90 m nadal stanowi wyzwanie i cel zarazem?
- Oczywiście, że tak. Walka o rekord jest dla mnie siłą napędową. Cały czas trenuję po to, by się poprawiać, bić swe życiowe wyniki. Nie da się nawet opisać uczucia, gdy wracam z zawodów z uśmiechem na ustach, w poczuciu spełnienia. Liczę, że w tym roku podobnych chwil będzie więcej niż w minionych latach.
Gdzie widzi Pani rezerwy, które mogą pomóc zrobić krok do przodu, a raczej skakać wyżej?
- Skok o tyczce to w ogóle jest konkurencja, w której nigdy nie można powiedzieć, że osiągnęło się najwyższy poziom i nie ma już co poprawiać. Zawsze jest, bo to dyscyplina techniczna, nieustannie się rozwijająca. Największe rezerwy tkwią w technice, gdy się ją podnosi, można skakać na twardszych tyczkach, a co za tym idzie - wyższych uchwytach.
Nietrudno znaleźć przykłady zawodniczek, które zmieniając tyczki na twardsze, pogubiły się, ba, nawet straciły rok startów. Nie obawia się Pani podobnych zmian?
- Nie. Nie, bo twardsze tyczki dają szanse na zdecydowane poprawianie wyników, wykonanie znaczącego kroku do przodu. Oczywiście nie ma żadnych gwarancji, ale też, chcąc nadążyć za postępem, trzeba się doskonalić. A w mojej dyscyplinie przejście na twardsze tyczki oznacza, że zawodnik osiągnął wyższy poziom, jest silniejszy, lepszy. I tak do nich podchodzę, bez strachu, bojaźni. Trzeba się przyzwyczaić, wykonać setki skoków, spokojnie, bez pośpiechu, poprzez mądre, dokładnie zaplanowane treningi.
Rok 2011 zapowiada się jako rok powrotów wielkich mistrzyń. Do startów po krótkiej przerwie wraca przecież Pani, po dłuższych Monika Pyrek, Jelena Isinbajewa.
- Faktycznie, tak się życie potoczyło, że każda z nas, z różnych powodów, miała dłuższą lub krótszą przerwę. Zapowiada się zatem ciekawy sezon, zwłaszcza że konkurencja rośnie w siłę, poziom się cały czas podnosi, jest coraz więcej mocniejszych zawodniczek. Jestem jednak optymistką. Moje zdrowie i ogólny stan przygotowań wyglądają lepiej niż w ubiegłym roku, a przecież udało mi się wówczas zdobyć brąz halowych mistrzostw świata i poprawić rekord życiowy pod dachem. Dlatego teraz mocno wierzę, że jeśli tylko zdrowie dopisze, będzie radość ze skakania, to mogę liczyć na naprawdę dobre rezultaty.
Dziękuję za rozmowę.
Piotr Skrobisz
Nasz Dziennik 2011-01-12

Autor: jc