Nie używał słowa "ja": Eugeniusz Kwiatkowski
Treść
Z dr inż. Julitą Maciejewicz-Ryś, wnuczką Eugeniusza Kwiatkowskiego, polityka, działacza społecznego i gospodarczego okresu II Rzeczypospolitej, budowniczego portu w Gdyni oraz polskiej floty handlowej i Dalekomorskiej Floty Rybackiej, autorem budowy Centralnego Okręgu Przemysłowego, rozmawia Alicja Trześniowska Jak zapamiętała Pani swojego dziadka - legionistę, naukowca, wielkiego działacza gospodarczego, wizjonera, ministra i wicepremiera? W jaki sposób uczył patriotyzmu, przekazywał wyznawane przez siebie wartości w rodzinie? - Mój dziadek był człowiekiem pełnym ciepła, wewnętrznego uroku, skromnym i oddanym rodzinie. Miał pozytywny i pełen szacunku stosunek do człowieka, nawet do bardzo prostych ludzi. Był to dla mnie przykład, że wszystkich należy traktować z szacunkiem. Nie krytykował innych - to rzadka cecha: mówił o nich tylko dobrze albo w ogóle nie mówił, jeśli o kimś nie można było powiedzieć nic pozytywnego. Uważam też, że bardzo miłe i wychowawcze, mobilizujące było to, iż dziadek chwalił mnie i brata za każde najmniejsze osiągnięcie, bez wytykania braków. Budziło to we mnie poczucie zażenowania, że przecież specjalnie się nie starałam, więc następnym razem postaram się bardziej, żeby zasłużyć na pochwałę. Dziadkowie bardzo cieszyli się moimi dobrymi wynikami na studiach. Pracując na nie, chciałam w ten sposób odwdzięczyć się im, sprawić autentyczną radość, bo czasy PRL-owskie były trudne, mało było powodów do radości, ale studia przyrodnicze na Uniwersytecie Jagiellońskim były dla mnie fascynujące. Nigdy nie pozwoliłam sobie na to, by pójść na egzamin nieprzygotowana, bo co powiedziałabym babci i dziadkowi w razie niepowodzenia? Inną, bardzo miłą cechą dziadka było to, że gdy przychodziło się składać mu życzenia z okazji imienin czy urodzin, to zawsze miał w swojej wspaniałej gdańskiej szafie jakiś mały prezencik, słodycze, które wtedy trudno było zdobyć, żeby temu, kto wręcza prezent, też coś dać, zrobić przyjemność. Dlatego znacznie bardziej lubię dawać, niż brać, bo to jest danie komuś do zrozumienia, że się o nim pamięta, że jest on obecny w moim życiu. Ta świadomość jest bardzo ważna. Myślę, że dziadek swoim przykładem zachęcił Panią do obrania drogi naukowej i społecznikowskiej. - Tak, aczkolwiek wszyscy w rodzinie, także w następnych pokoleniach, lubimy uczyć się, uczyć się ciągle czegoś nowego, czego jeszcze nie wiemy, jesteśmy ciekawi świata, który jest tak bogaty, że naprawdę aż życia za mało. Kiedy dziadek miał prawie osiemdziesiąt lat, moja mama zapytała: "Tatusiu, w jakim momencie w życiu człowiek czuje się już taki mądry, że nic go nie zaskakuje i w każdej sytuacji wie, jak się zachować, co zrobić?". Dziadek odpowiedział: "Jak będę wiedział, to ci powiem". To cały dziadziuś! Taki był skromny. Wiedziałam, że jest kopalnią wiedzy, że z każdym problemem można pójść do niego, żeby coś wytłumaczył, natomiast on nigdy nie usiłował nam okazać wyższości, swojej mądrości. Był normalnym partnerem w rozmowie, który nie peszył swoją wiedzą, a to też trudna do zdobycia umiejętność. W przeciwieństwie do różnych polityków, którzy podkreślają: ja to zrobiłem, ja tu jestem najważniejszy, mój dziadek nie używał słowa "ja". Opowiadał np. o budowie Gdyni, podkreślając przede wszystkim rolę w tym innych. Eugeniusz Kwiatkowski poniósł dla Ojczyzny wiele ofiar. - Dziadek mój był członkiem młodzieżowych organizacji niepodległościowych, żołnierzem Legionu Wschodniego, Legionów Polskich w okresie I wojny światowej, członkiem Polskiej Organizacji Wojskowej. Gdy zaczęła się wojna, było oczywiste, że dziadek pójdzie do wojska, aby walczyć z wrogiem. We wrześniu 1939 r., w czasie kampanii wrześniowej, stracił swego jedynego syna. Podczas internowania w Rumunii oddał się do dyspozycji generałowi Sikorskiemu. Zadeklarował, iż chce brać czynny udział w wojnie, że prosi nawet o najprostszą funkcję w wojsku, i nie chodzi mu o to, żeby mieć jakiś stopień wojskowy. To było naturalne, że gdy Ojczyzna jest w potrzebie, to on staje do dyspozycji. Sikorski podziękował, ale powiedział, że na razie nie przewiduje czegoś dla niego. Wszystkie te okoliczności spowodowały wiele cierpienia, ale mimo to dziadek nie załamał się, oddał się badaniom naukowym, na podstawie których opracował "Dzieje gospodarcze świata". Gdy w 1945 r. wrócił do Polski z internowania w Rumunii, by odbudowywać zrujnowane Wybrzeże (chyba był jedynym w Polsce człowiekiem, który umiał uruchomić te porty), wziął mnie i mojego brata do Sopotu, gdzie mieszkał, bo wojnę spędziliśmy oddzielnie, więc chciał mieć wnuki koło siebie. Trwało to trzy lata, ponieważ pod koniec 1948 r. i na początku 1949 r. dziadek został pozbawiony wszelkich funkcji publicznych i - można to tak nazwać - po prostu wyrzucony z Wybrzeża, kazano mu je opuścić. Nigdy więcej na Wybrzeże nie wrócił. Przeniósł się do Krakowa, ponieważ pod miastem miał majątek. Ale wtedy, choć majątek nie podlegał reformie rolnej, odebrano mu go, tak że sytuacja rodziny stała się bardzo trudna. Dziadek nie miał wtedy jeszcze skończonych sześćdziesięciu lat. Jakiś czas trwało, zanim zyskał prawo do emerytury, ponieważ miał zakaz pracy w jakiejkolwiek dziedzinie. Dobrze, że z wykształcenia był chemikiem, zajął się więc pisaniem książek chemicznych, czym trochę ratował budżet domowy, bo emeryturę miał szalenie niską. Z podziwem patrzyłam, jak dziadkowie to znoszą. Chociaż standard ich życia tak diametralnie się zmienił, nie narzekali, nie tracili pogody ducha. Nauczyło mnie to umiejętności rezygnacji z różnych rzeczy, na które mnie nie stać. Profesor Andrzej Romanowski stwierdził, że w tysiącletniej historii polskiej gospodarki nikt nigdy nie dokonał tak wiele i tak mądrze w czasie tak krótkim, jak Eugeniusz Kwiatkowski. Co, zdaniem Pani, złożyło się na jego sukces gospodarczy? - Dziadek nade wszystko był niewiarygodnie pracowity. Zanim podjął jakąkolwiek decyzję, mnóstwo energii poświęcał na wszechstronne analizy skutków, na prognozy, symulacje, tak więc za jego sukcesami stały przede wszystkim tytaniczna praca i wiedza. Miał też talent do skupiania wokół siebie takich zapaleńców jak on, którzy z takim samym entuzjazmem pracowali nad bardzo drobiazgowo opracowywanymi koncepcjami, wykalkulowanymi ekonomicznie. Tego mi bardzo brakuje dziś, gdy słyszę żądania różnych grup zawodowych: gdzie jest rachunek ekonomiczny, który wykazywałby, czy można domagać się tyle, czy nie, czy nie pogrąży się swego zakładu pracy itp. Ponadto miał umiejętność postawienia odpowiednich ludzi w odpowiednich miejscach. Wiele z tych instytucji, które uruchomił na Wybrzeżu i obsadził ludźmi, potem jeszcze dzięki nim przez wiele lat bardzo dobrze funkcjonowało. Może to przykład na dzisiejsze czasy: w 1931 r. dziadek odszedł z rządu i został dyrektorem Zakładów Azotowych w Mościcach. Wielki światowy kryzys. Zakłady najnowocześniejsze w Europie, wielka produkcja, magazyny załadowane po sufity, lecz ludzie nie mają pieniędzy, nikt nie kupuje nawozów i zakłady nadają się do zamknięcia. I w tym najgorszym dla przedsiębiorstwa czasie dziadek mówi: dajcie to mnie, ja to poprowadzę. I co robi? Dogaduje się z załogą, tłumacząc: jeśli dacie mi parę miesięcy, sprzedam to, opróżnię magazyny, ale musicie się zgodzić na to, że ograniczymy produkcję, będziecie więc krócej pracować i mniej produkować oraz zarabiać, a wtedy wszyscy przetrwamy ten kryzys. Jak uporam się z zapasami, wrócimy do poprzednich warunków. Dlaczego wówczas łatwiej było załodze zrozumieć tę argumentację? Bo pracownicy fabryki mieszkali w zakładowych mieszkaniach, straciliby więc nie tylko pracę, ale i mieszkania. Związki zawodowe zgodziły się na te warunki. Dziadek powiedział: wspólnie przetrwamy, i rzeczywiście tego dokonał. Umiał przekonywać ludzi do swych racji. Miał wielkie oparcie w prezydencie Ignacym Mościckim, który stwarzał mu szansę realizacji przygotowanych planów do końca. Obaj świetnie się rozumieli. To było pierwsze pokolenie, które odzyskiwało niepodległość. Służba dla Polski - to dzisiaj patetycznie brzmi i podchodzimy do tego troszkę inaczej. Sądzę, że pokolenie urodzone jeszcze pod zaborami zdawało sobie sprawę z tego, iż odzyskanej niepodległości musi bronić jak czegoś najważniejszego w życiu, bo wiedziało, że może jej zabraknąć. Może rozumieli też, że suwerenność kraju w dużym stopniu zależała od siły gospodarczej Polski. - O tak, dziadek zawsze podkreślał, że od naszej kondycji gospodarczej zależy to, jak będziemy traktowani przez świat: czy jak partner, czy jak parias, z którym można się nie liczyć. Dlatego też po wojnie wrócił odbudowywać naszą gospodarkę morską, która właściwie decyduje o kontaktach ze światem. Wybrzeże wyprzedziło cały kraj, jeśli chodzi o odbudowę zniszczeń, a nawet odbudowywało się szybciej niż inne porty europejskie, takiego rozmachu nabrało pod kierownictwem dziadka. Polska jest tak strasznie marnotrawnym krajem, który nie potrafi wykorzystać potencjału ludzi. A przecież to jest nasze największe bogactwo, jednak nie popiera się osób kompetentnych, zaangażowanych, a tylko powierzchownie znające zagadnienie. Często zastanawiam się nad tym, dlaczego pomysły dziadka były zawsze tak trafione. Przypominał mi człowieka, który chodzi na szczudłach i widzi wszystko ponad głowami innych, ma dzięki temu znacznie szerszą perspektywę i potrafi planować w sposób długofalowy. Opracowany przez niego plan gospodarczy do 1954 r., mający na celu wyrównywanie szans poszczególnych regionów tak, by nie wyforować jednej sfery gospodarki, żeby wszystkie jej gałęzie rozwijały się równomiernie, zazębiając się, powstał i był realizowany jeszcze przed wojną. Dumą i satysfakcją napawało dziadka wszystko, co było kontynuacją jego przedwojennych idei - budowa Portu Północnego, rozbudowa fabryk Centralnego Okręgu Przemysłowego i rosnących wokół miast. Pamiętam, że w rozmowach z dziadkiem nieraz padała nazwa Stalowa Wola. Ona, i cały COP, była jego ukochanym dzieckiem, z którego był dumny do końca życia. Dziękuję Pani za rozmowę. "Nasz Dziennik" 2008-11-19
Autor: wa