Nie szukam wymówek
Treść
Z Marcinem Dołęgą, trzykrotnym mistrzem świata w podnoszeniu ciężarów, rozmawia Piotr Skrobisz
 Na kilkanaście dni przed igrzyskami temat "Londyn i olimpijski medal" zaprząta Panu wszystkie myśli?
- Aż tak, to nie (śmiech). Na razie udaje mi się nawet zachować spokój,  jeszcze nie odczuwam olimpijskiej atmosfery, być może dlatego, że  trenuję w kraju i na nic innego, poza ciężką pracą, nie mam czasu.  Chciałbym zresztą, aby to się nie zmieniło przynajmniej do wylotu do  stolicy Anglii. Przygotowania idą pełną parą, jest dobrze, mam nadzieję,  że będzie jeszcze lepiej.
Kiedy wylatuje Pan do Londynu?
- 3 sierpnia. 6 sierpnia mam start, 9 wracam do Polski.
Czyli ceremonie otwarcia i zamknięcia obejrzy Pan w telewizji. Nie żal?
- Nie. Oczywiście byłoby wspaniale być na jednej z nich, miałbym piękne  wspomnienia, ale nie po nie wybieram się na igrzyska. Są sportowcy, dla  których liczy się sam udział w olimpiadzie. Wiedzą, że nie staną na  podium, nie odniosą sukcesu, lecz fakt, że uczestniczą w tej imprezie,  jest dla nich czymś wyjątkowym. Szanuję to. Należę jednak do drugiej  grupy, do zawodników, którzy wyznaczają sobie konkretne cele do  osiągnięcia i na nich się skupiają.
Tegoroczną olimpiadę traktuje Pan jako najważniejsze zawody w całej karierze?
- Dokładnie tak. Ciężary dźwigam już prawie od 20 lat, niedługo będę  obchodził okrągły jubileusz. Trochę tego czasu zatem za mną jest, a co  przede mną? Cóż, nie wydaje mi się, abym dotrwał na pomoście do  kolejnych igrzysk, w Rio de Janeiro. Medal olimpijski ciągle pozostaje  moim celem i marzeniem, w Londynie będę miał ostatnią okazję, aby go  zdobyć.
Cztery lata temu, w Pekinie, był Pan o krok od  zwycięstwa. A jednak się nie udało i... chyba nie za bardzo lubi Pan  wracać do tych chwil?
- Nie da się ich wymazać z pamięci.  Wtedy jednak przegrałem nie tylko z rywalami, ale i z kontuzją. Gdybym  był w pełni sił, to jestem pewien, że stanąłbym na podium. Sport bywa  jednak czasami okrutny, trzeba zderzyć się z rzeczywistością, upaść,  przetrwać, a potem umieć się podnieść.
Co czuje sportowiec, który przegrywa marzenia o dokładnie 7 dekagramów?
- To po prostu boli i zostawia w sercu ślad na całe życie. Tyle.
Niewielu wiedziało, przynajmniej przed startem, że poleciał Pan do Pekinu z kontuzją.
- Nie jestem typem człowieka, który żali się publicznie i szuka wymówek  na wypadek niepowodzenia. Wtedy miałem takie prawo. Ciężkie  przygotowania zrobiły swoje, organizm nie wytrzymał. Do igrzysk jakoś  jeszcze dałem radę dociągnąć, ale tuż po nich położyłem się na stole i  przeszedłem operacje obu kolan. Nie mówiłem jednak o tym, bo uważałem,  że nawet z urazem powinienem powalczyć o medal, i to się sprawdziło.  Uzyskałem w dwuboju 420 kilogramów, tyle samo co Dmitrij Łapikow. Na  podium stanął jednak on, bo ja okazałem się cięższy o 7 dekagramów. Ktoś  musiał zająć czwarte miejsce, trafiło na mnie.
Dwa złote medale mistrzostw świata, wywalczone po igrzyskach, osłodziły gorycz?
- Trochę pocieszyły, ale tylko trochę. Mistrzostw nie da się bowiem  porównać z olimpiadą. Wielu zawodników często rezygnuje nawet ze startu w  nich, by lepiej przygotować się do igrzysk, imprezy specyficznej,  rozgrywanej raz na cztery lata, gromadzącej wszystkich najlepszych i  największych.
Zamieniłby Pan wszystkie swoje dotychczasowe medale na jeden olimpijski brąz?
- Każdy zdobyty medal ma swoją wagę, historię, drogę, wiele dla mnie znaczy, ale tak - zamieniłbym je na olimpijski brąz.
Do Londynu wybierze się Pan po medal czy złoty medal?
- Nigdy przed zawodami nie mówię, że interesuje mnie tylko złoto. Mam  zbyt dużo szacunku i pokory dla tego, co robię, dla sportu w ogóle.  Sportu, który bywa nieprzewidywalny. Wiem, że stać mnie na dużo, ale nie  mam pojęcia, jak potoczy się rywalizacja. Nie wiem, w jakiej formie są  rywale, jak bardzo są mocni. Z drugiej strony nie za bardzo mnie to  interesuje, bo skupiam się na sobie i swojej pracy. Tylko ona może  zaprowadzić mnie na podium.
Długa i wyboista jest Pana droga do marzeń, niejednego by powaliła.
- W sporcie jeden wygrywa, wielu przegrywa. Bywają porażki bolesne, ale  tak naprawdę to one kształtują człowieka, jego charakter i kręgosłup.  Jeśli ktoś jest mocny psychicznie i wierzy w sukces, nie załamuje się po  niepowodzeniach, to w końcu osiągnie to, o czym marzy. A nawet jeśli  nie zdobędzie medalu, to pozostanie ze świadomością, że zrobił wszystko,  nie poddał się.
Czego nauczyły Pana wszystkie te doświadczenia?
- Wytrwałości. Nie poddaję się, tylko cały czas dążę do tego, co kiedyś  postawiłem przed sobą jako cel. Pewnie, bywa ciężko. Choćby przed  rokiem przez wiele miesięcy przygotowywałem się do mistrzostw świata,  walczyłem z urazami i tuż przed startem musiałem zrezygnować. Kontuzja  okazała się zbyt poważna, przeszedłem operację barku. Wiary jednak nie  straciłem, podobnie jak wewnętrznego spokoju. Sam nie wiem jednak, czy  bym sobie poradził, gdyby nie wsparcie rodziny i przyjaciół.
Ile będzie Pan musiał podnieść, by w Londynie sięgnąć po medal?
- Na podobne pytanie, zadawane przed Pekinem, odpowiadałem: 420 kilo.  Tyle dźwignąłem, ale przegrałem medal wagą ciała. Wydaje mi się, że  teraz do tego ciężaru trzeba będzie dołożyć pięć kilogramów. 425 to  minimum, by w Londynie powalczyć o podium.
Dziękuję za rozmowę.
Nasz Dziennik Wtorek, 17 lipca 2012
Autor: au